Krystyna Tylkowska – Trzy siostry w cyrku

0
254

Krystyna Tylkowska


Trzy siostry w cyrku

 

(O Sile przyzwyczajenia w Teatrze Ateneum w reżyserii Magdaleny Miklasz)

 

   Zarówno Siła przyzwyczajenia, jak i Komediant nie należą do moich ulubionych dramatów Thomasa Bernharda. Irytują i straszliwie rozczarowują w zderzeniu z twórczością tego pisarza, którą poznałam dzięki realizacjom Krystiana Lupy. Jeszcze bardziej irytują mnie pojawiający się w obu dramatach artyści sceny i areny, a raczej podli kabotyni, obłudnicy i despoci, znęcający się nad najbliższymi. Drażnią oni faktem, iż są ludźmi grającymi ciągle jakąś rolę z szerokiego, ale dość przewidywalnego wachlarza. Jednocześnie w bohaterach tych można się dopatrzeć zagubionych idealistów, samotnych donkiszotów, nieszczęśliwie zakochanych w sztuce.

 

Spojrzenie niby typowe dla Bernharda, dziś zresztą niezbyt odkrywcze i zdecydowanie nie bluźniercze, ale w Sile przyzwyczajenia denerwuje (zaskakujące u tego twórcy) dość powierzchowne, płytkie przedstawienie tematu, mające niewiele wspólnego z żartobliwą, komediową formą, która tłumaczyłaby taki stan rzeczy. (byłoby to uzasadnione, wszak utwór jest „komediotragedią”)

 

Realizacja Magdaleny Miklasz wycisza na dodatek, tuszuje wszelkie przejawy komizmu w sztuce, jak gdyby reżyserce zależało na zwiększeniu ciężaru gatunkowego przedstawienia. Inscenizatorka inaczej rozkłada akcenty, co ma swoje dobre i złe strony.

Spektakl w tej wizji scenicznej staje się „Czechowem” w cyrku. Tytułowa siła przyzwyczajenia łączy się dla bohaterów sztuki z nudą, przewidywalnością, ale też niezmiennością losu, mimo chwilowych przejawów buntu, mimo marzeń. Niezależnie, czy ów powracający, niby leitmotiv Augsburg (jutro Augsburg) jest miejscem, do którego trupa faktycznie się wybierze, czy też niespełnionym marzeniem, magicznym miejscem, w którym ma się rozpocząć całkiem nowe życie, a do którego nie da się dotrzeć, to i tak stanowi odpowiednik Moskwy z Trzech sióstr. Dzięki takiej interpretacji dramat zyskuje głębszy wyraz.

 

Jednocześnie zaś bez wątków komicznych traci wiele ze swojej wieloznaczności, wielopłaszczyznowości, mającej przecież uzasadnienie w sztuce w jakiś sposób autotematycznej. Zwłaszcza, iż są to cechy niezmiernie ważne w twórczości Bernharda.

Mimo jednak wyciszenia akcentów z Siły przyzwyczajenia przebija „ukryta niejednoznaczność”. To za jej sprawą autor pozostawia „wolną rękę” reżyserowi, pozwalając pokazać mu to, co go właśnie interesuje. Sztuka daje też duże pole do popisu aktorom, zwłaszcza rola głównego bohatera ma duży potencjał, ale nie tylko. Czy w realizacji z Teatru Ateneum wszyscy twórcy w pełni wykorzystali dane im przez autora możliwości?

 

   Z pewnością udało się to Magdalenie Miklasz, która ze wspomnianą Czechowowską nutką stworzyła interesujący, uniwersalny spektakl o naturze, kondycji ludzkiej, o nierozerwalności sacrum i profanum, o sztuce wreszcie.

 

Można domniemywać, że widzowie dostali próbkę codziennych i niezmiennych zmagań z rzeczywistością piątki bohaterów. Dlaczego? Ich rozmowy, występy, próby muzyczne od lat muszą wyglądać tak samo, zdaje się, że nawet poszczególne kwestie w kulisach cyrku Caribaldiego brzmią każdego wieczoru identycznie. Wszyscy członkowie jego trupy są marionetkami w rękach swego szefa- wypowiadają wciąż te same słowa, podnoszą upuszczoną przez niego kalafonię, ćwiczą w rytm jego liczenia, narażając się na jego złość gubią czapkę, wreszcie upijają się na znak buntu, co też wbrew pozorom wydaje się realizacją jakichś ukrytych jego oczekiwań. Sam Caribaldi marzy o nieosiągalnej pełni szczęścia i doskonałości, symbolizowanych tu przez kwintet A-dur Pstrąg Franza Schuberta. Jednak w jakiś sposób boi się realizacji marzeń. Współwykonawcom kwintetu nie pozwala w pełni się rozwinąć, każe im być niewolnikami, nie artystami, wreszcie robi wszystko, żeby zniechęcić ich do swej ukochanej, wymarzonej muzyki. Coś, co ma prowadzić do wolności zmienia w tyranię.

 

Wprawdzie wszyscy bohaterowie oczekują z namaszczeniem wyjazdu do Augsburga, mającego wszystko zmienić, ułatwić. Wiadomo jednak, że tak się nie stanie. Wymarzony Augsburg zawsze, do końca świata będzie „jutro”.  

 

Te tony świetnie udało się wygrać zarówno reżyserce, jak i aktorom. W bardzo przekonujący sposób zaakcentowano też w spektaklu temat mobbingu. Jest on oczywiście obecny w sztuce, jednak w przedstawieniu Teatru Ateneum wysuwa się na plan pierwszy. Dzięki temu realizacja wychodzi poza rzeczywistość teatralną. Porusza problemy bliskie wielu ludziom, nie dając gotowych rozwiązań. Być może właśnie poznanie żałosnej prawdy o sobie, zobaczenie siebie w karykaturze (bez znaczenia w której roli) ma wywołać katharsis?  

 

   Autotematyzm został tu pozornie wyciszony. Ale nie sposób zapomnieć, że akcja dzieje się za kulisami. Teatr jak wiadomo ma podwójny rodowód. Sakralny i jarmarczny. Pierwszy symbolizuje tu nieosiągalna, doskonała muzyka, drugi cyrk, z całą swą żałosną stroną- ludzkimi słabościami, niedociągnięciami artystów, ubywającą publicznością etc.

 

Trudno poza tym zapomnieć o autotematyzmie, o tym, że rzecz dotyczy teatru, sztuki, gdy głównego bohatera gra Krzysztof Gosztyła. Aktor ten w mistrzowski sposób oddaje złożoną, trudną do zdefiniowania naturę artysty. Rola ta w jego wykonaniu to po prostu majstersztyk. Pełna jest „cytatów”, albo raczej „kryptocytatów” z innych wielkich osobowości scenicznych i ich ról. Niewielki w sumie wachlarz nastrojów Gosztyła pokazuje za każdym razem inaczej. Tym samym podkreśla teatralność kreowanej postaci. Stwierdzenie, że do końca nie wiemy, kogo oglądamy na scenie wynika więc nie tylko ze złożonej natury artystycznej granego przez Gosztyłę bohatera.

 

Podczas wspólnego muzykowania mimika artysty jest swoistą wirtuozerią. Niezwykłą dykcję i piękny głos odtwórca Caribaldiego wykorzystuje chwilami do podkreślenia wagi słów swojego bohatera, innym razem do pokazania jego charyzmy, a czasem, by oddać jego nienaturalność, kabotyństwo.

 

Co ciekawe aktor nie przytłacza swoją osobowością innych twórców spektaklu. Jedynie Dariusz Wnuk grający Żonglera zdaje się gasnąć w scenach z mistrzem. Pozostali aktorzy wręcz zyskują. W ich przypadku teatralność przejawia się inaczej. Gra ich oscyluje między grą sterownych marionetek a spontanicznością, co jest celowym zderzeniem naturalności i sztuczności.

Zastanawiające, iż poza Caribaldim i Żonglerem żadna z postaci nie ma nazwiska. To upodabnia je do typów z commedia dell arte. Właściwie nigdy nie wychodzą z narzuconych im ról. Za plecami dyrektora cyrku (gdy ten chwilowo nie myśli o swych marionetkach) nic się nie zmienia. Błazen (Mateusz Banasiuk) nadal błaznuje, Pogromca (Przemysław Bluszcz) udaje dzikie zwierzę w niewoli, a Wnuczka (Magdalena Koleśnik)-młoda dziewczyna niewinnie kokietuje Żonglera, jak na subretkę przystało.

 

   Ogromną zasługą Magdaleny Miklasz jest fakt, iż mimo obecności na scenie wybitnego aktora (który rolą Caribaldiego przypomniał wszystkim, że jest wybitny) nie przyczyniła się do powstania solowego, gwiazdorskiego popisu, ale stworzyła spektakl, będący wynikiem pracy zespołowej.

 

Czy ów wieczór w teatrze sprawił, że polubiłam nielubiany dramat Thomasa Bernharda? Zdecydowanie nie, choć muszę przyznać, iż nie był to czas stracony. Zobaczyłam interesujące przedstawienie, które pokazało mi potencjał tkwiący w tym utworze.


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko