MARTA FOX – Ewa Filipczuk z zapałkami

0
555

MARTA   FOX


Ewa Filipczuk z zapałkami

 

 

„ostatni akt jest krwawy

 choćby cała sztuka była najpiękniejsza

gruda ziemi na głowę

koniec”

 / Ewa Filipczuk, Pascal/

 

 

śmierć mi się zdarzy tak samo

jak ciebie życie spotka

już czeka gdzieś niedaleko

starannie skopana grządka”

/ Ewa Flipiczuk, ***/

 


Rozalia Nowak


     Przeczytała tylko trzy wiersze.

Sala zaniemówiła. Znieruchomiała.

Ewa Filipczuk nie usłyszała nawet konwencjonalnych braw. Ktoś nieśmiało powiedział: jeszcze. Nie zgodziła się. Usiadła, delikatnie, z gracją, podniosła głowę, patrzyła przed siebie, chłodno, bez uśmiechu.

– Wolę, by pozostał niedosyt – powiedziała.

    

     Wtedy nienasycony poeta powiedział: – Oj, Filipczuk, Filipczuk, ty długo nie pożyjesz.

– Dlaczego? – zapytał ktoś inny, gdzieś z końca sali.

– Bo jest za doskonała – odpowiedział ten pierwszy.

Pamiętam wiersz, który przeczytała jako trzeci.

 

Chłód

 

Pośpieszyłam się miłości i co teraz zrobić.

Stoję szczelnie ubrana. Mam wszystko –

Ogród dotykalny i ogród wyobrażony.

Sterty listów. Nadmiar wyznań. Okazuje się,

Ze bardzo łatwo jest wyznawać. Miłości,

Imię twoje nadaremne, z tylu ust, w tylu objęciach.

 

Pośpieszyłam się i próbuje rozpalić ogień,

Klęcząc, z pudełkiem zapałek w dłoni.

Jest zupełnie inaczej, niż miało być miłości.

Ktoś o tym wiedział, obawiam się, że i ja wiedziałam.

 

Pośpieszyłam się i marznę zapięta pod szyję.

Nie wiem, jak zetrzeć nitkę potu

Ze skóry powleczonej szronem.

Nie wiem, jak wyjąc odłamki szkła,

Którymi karmię ptaki w ciasnej klatce.

 

 

Był rok 1988, trwało VIII Piastowskie Lato Poezji. Byłam na tej imprezie po raz pierwszy. W roli obserwatora, dziennikarki piszącej o kulturze. Przyjechałam razem z Markiem Wawrzkiewiczem, poetą, naczelnym redaktorem „Poezji”. Razem – ponieważ dzień wcześniej prowadziłam z Wawrzkiewiczem spotkanie autorskie w katowickiej bibliotece.

Tutaj poznałam Ewę Filipczuk, której wiersze czytałam w trzech wydanych wówczas tomikach. Dzieliłam z nią pokój. Sprawiła na mnie wrażenie skrupulatnej, pedantycznej, cichej, subtelnej. Rozmawiałyśmy do rana. O wszystkim: o rezygnacjach i koniecznościach, o błyskach, fluidach, dotykaniach po raz pierwszy, o spojrzeniach, słowach potrzebnych i niepotrzebnych, oczekiwanych i niechcianych. Byłam pewna, że to początek przyjaźni. Pisałyśmy do siebie, nawet się odwiedziłyśmy (ona do mnie, ja do niej).

     Było w tym naszym pisaniu dużo egzaltacji. Lgnęłam do Ewy, ona mnie dystansowała, a potem w listach przepraszała, że nie wie, dlaczego taka była oficjalna, że przecież oczekiwała tego spotkania. Wydawała mi się zasznurowana i znerwicowana. Wiedziałam, że nie można nikogo zmusić do przyjaźni, więc przestałam zabiegać. Ewa przyjechała niby do mnie, ale miała czas zaplanowany, umówiona była z szefem działu eseistyki w czasopiśmie, z którym wówczas intensywnie współpracowałam. Wiedziałam, że ten dziennikarz, charakteryzujący się posiadaniem monopolu na jedynie słuszną prawdę, decydującą o tym, co w literaturze jest wartościowe, a co nie, to fascynacja Ewy z okresu studiów. Wróciła uskrzydlona rozmową.

– Wyobraź sobie – mówiła – on mi powiedział, że są tylko cztery dobre poetki w Polsce: Szymborska, Kozioł, Lipska i ja. To komplement, prawda?

Zaniemówiłam.

Zaniemówiłam nie dlatego, iż miałabym coś przeciwko temu wartościowaniu, ale zaniemówiłam, ponieważ nie dalej niż kilka dni temu, na pytanie owego szefa działu eseistyki: – Jak sądzisz, kto się liczy w poezji wśród kobiet, odpowiedziałam bez namysłu: Szymborska, Kozioł, Lipska i Filipczuk. Szef zapytał: – Dlaczego Filipczuk na końcu? – Bo najmłodsza – odpowiedziałam.

 

Patrząc na Ewkę, wyszeptałam ze zdziwieniem: – O, Boże, powtórzył, to, co mu powiedziałam kilka dni temu – ale Ewa nie uwierzyła. Szybko też pojęłam, że bez sensu jest udowadnianie czegokolwiek, bo w tej sytuacji nie miałam żadnych szans. Od tej pory na propozycję szefa w stylu: – Spotkamy się i wymienimy myśli – odpowiadałam: Nie, dziękuję, nie mam ochoty zostać z pustką w głowie.

   Ostatni tomik, który stoi u mnie na półce nosi tytuł: Paryska sukienka, wydany w 1991 roku. Wiem, że w 1999 roku wydany został tomik Klucz. Nie znam go. Czytam pojedyncze wiersze drukowane w czasopismach. Ale któż w dzisiejszym bałaganie wydawniczym jest w stanie ogarnąć całość?

 

     Pięć tomików wierszy Ewy Filipczuk stoi w zasięgu mojej ręki. Bardzo mi są bliskie. Lubię to jej wypośrodkowanie w poezji: bo Ewa Filipczuk nie „mówi wprost”, ale też nie ogranicza się do estetyzacji. Bywa oniryczna, wizjonerska, odwołuje się do inspiracji kulturowych, „komentując” malarstwo i filozofów – Kierkegaarda, Pascala, Senekę. Ale robi to w sposób taki, że tworzy nową jakość, powiązaną z jej doświadczaniem kobiety i życia wokół. Stawia dręczące pytania, ale ciągle na nowo nazywa nimi dramat człowieka uwikłanego w chaos egzystencji, na nowo, bo patrzy poprzez pryzmat własnej wyobraźni i własnych doświadczeń.

     Dużo jest w poezji Filipczuk sceptycyzmu, niewiary w trwałość miłości, przyjaźni, niezadowolenia z ról, które przychodzi grać. Dużo rozważań o przemijaniu, o prawach natury i historii, które determinują rolę człowieka i narzucają mu sensy niezależne od woli. Dużo w wierszach rozważań o samotności. Najwięcej o bólu. Bo poezja Ewy Filipczuk rodzi się z bólu istnienia, jakkolwiek to patetycznie brzmi.

„Człowiek rzeczywisty to taki, którego boli (…). Na nim, na niczym innym oparta jest cała dynamika istnienia. Usuńcie ból – a świat stanie się obojętny” – pisał Witold Gombrowicz. Poezja jedynie zaświadcza o istnieniu bólu, ale go nie usuwa. Tym niemniej z taką zapewne nadzieją przystępuje poetka do pisania każdego wiersza:

 

„maszyno do pisania nie zatrzaskuj czcionek

może ten wiersz jest potrzebny może zniknie rana (…)

nie załamuj się pióro, które trzymam w ręku

te słowa stukają jak serce do zamkniętych drzwi.”

 

     Bohaterka wierszy Filipczuk próbuje bezustannie rozumieć swoje życie, swoje pragnienia. Cierpienie i ból – to podstawowe źródło poznania – zdaje się sugerować. Dzięki nim człowiek bezustannie udowadnia sobie i innym, że jest człowiekiem, a nie śrubką w maszynie. W tych wierszach nie ma radości, a nawet gdyby się pojawiła, też stałaby się radością nie do wytrzymania, a więc odmianą bólu.

Niestałą wolę poetka nazywa więzieniem, sumienie – „ciasną celą”, swoje miejsce na ziemi, świecie – „ciasną klatką”. Poezja nie jest, niestety, „pilnikiem do krat”, po chwili poezji niekoniecznie musi być prościej. Świat nadal jest Chaosem i wymkniemy się z niego tylko wtedy, gdy uda nam się poznać własne więzienie, te „spiralne schody prowadzące na dno ciała”, w którym poruszamy się po omacku, szukając i schronienia, i wyjścia.

     Motyw gry pojawiający się w pierwszym tomiku o takim właśnie tytule kontynuuje Ewa Filipczuk i w następnych tomikach. Tylko, ze w następnych to już jest gra ze śmiercią, o życie, gra w kotka i myszkę, opisana w wierszu Opisanie śmierci metaforycznej. W wierszu Gra (4) partnerem w grze jest Bóg, będący partnerem nieuczciwym, bo znającym „kartę pierwszą i ostatnią”.

Ewa Filipczuk oswaja śmierć, a oswajając postępuje z nią tak, jak radził Pan Cogito, rozmyślając o cierpieniu. Celebruje śmierć, ale nie obnosi się z nią zanadto, po prostu wie, że „wszystko śnieg przysypie, śnieg biały jak śnieg”.

Te wiersze prowadzą do refleksji jak u Camusa: świadomość własnej śmierci jest konieczna, bo śmierć w nieświadomości odbiera jej wymiar heroiczny”.

    

     Czy śmierć przyniesie spokój, czy wyrwie nas z Chaosu ( tomik: Cafe Chaos), czy naprawdę „miłość, piekło i dotkliwy strach zostaną na górze”, czy tam „będę lekka, zwolniona z czekania na sen, na jeszcze jedną chwilę”? „Ciągle mam dosyć wiary, by wznieść się ponad poziom ziemi, ale za mało miłości, by dojrzeć niebo”.

Takie są pytania, takie wątpliwości Ewy Filipczuk.

Jej opowieść o życiu i śmierci krąży we mnie.

     Co może naprawdę połączyć ludzi, nawet tych najbliższych sobie, kochających się? Czy tylko śmierć? Czy aż śmierci trzeba doświadczyć, aby poczuć „ciepły oddech drugiego człowieka?

     Pytać, cytując Ewę Filipczuk, mogłabym jeszcze długo. Życie w tej poezji – to nie tylko zagadka, to nie tylko jeden symbol, nie tylko jedna odpowiedź, ani też jedna umiłowana twarz. To także niejedna przegrana gra. To chyba coś, co trzeba wytrzymać do końca, mimo pustki, mimo obojętności, mimo „umierania z miłości” po wielekroć „na świecie za małym.” Rozmyślania o śmierci nie są więc wzdychaniem do niej. Wszak to – mówi poetka – „zdarza się czasami jakimś bardzo niedoświadczonym poetom”.

Światu nie można pozwolić się zwieść, wbrew Chaosowi, wbrew grom prowadzonym, wbrew ciemnościom otaczającym. Może taka jest istota życia. Może dzięki temu człowiek zbliży się do tajemnicy śmierci – do tego ostatecznego i największego doświadczenia.

 

     Gdzie ona jest, ta Ewa Filipczuk? Jakimi ścieżkami błądzi teraz? – myślałam nieraz. Czy dalej mieszka w Łodzi? Widzę ją w swojej głowie, tę dziewczynkę z zapałkami, która chciałaby choć przez chwilę ogrzać ręce. A jednak nie pukam, nie szukam. Może jest w tym strach przed kolejnym odrzuceniem? Karmię się fragmentami jej wierszy. Chciałabym jej powiedzieć słowami Marka Aureliusza z jej wiersza:

„odrzuciwszy próżne nadzieje, przyjdź sam sobie z pomocą”.

Chciałabym jej powiedzieć:

 

„Powiedz człowiekowi, żeby był (…)

Tutaj

Stół jest stołem

A tam Bóg wie czym

 

Tutaj

Jest wstyd i ból.

Ale tam nie ma nadziei.”

 

Chciałabym też jej powiedzieć, że umiem „Melancholię” na pamięć, ale częściej powtarzam sobie wiersz bez tytułu (przepisuję go poniżej), może dlatego, że ostatnio bardzo dobrze wiem, co znaczy „uciekać do środka”.

 

***

Mnie już chyba więcej nie będzie

Nie wyjdę na przejrzyste powietrze

Nie opuszczę drewnianej podłogi

 

Zatopię się w szybie zamkniętej

Porosnę wierszami jak chwastami

Przykryję się kołdrą na głowę

 

Najlepiej jest uciekać do środka

Gdzie prócz siebie nikogo nie spotkam

Ani noża ani sznura ani wroga

 

PS. Zamieściłam ten esej na swoim blogu. W dobie internetu łatwo się odnaleźć. Spotkałyśmy się po latach, radośnie, gadatliwie. Prowadziłam nawet spotkanie z Ewą, w bibliotece katowickiej, zaprosiłam ją do cyklu “Mistrz Słowa”. Chciałam porozmawiać jak poetka z poetką. Nie wyszło nam to. Wiem dlaczego, ale to i tak nie zmieni mojego spojrzenia na jej poezję. Być może ulubionych poetów trzeba hołubić z daleka.


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko