Jan Strękowski
Oblatywanie budyniu (6)
Udawanie Greka
Dziś temat ten nie schodzi z programów stacji telewizyjnych w całej Europie. Bankructwo Grecji, która jak twierdzą znawcy, żyła nad stan i oszukiwała łatwowiernych Niemców i resztę Unii, przy pomocy tzw. kreatywnej księgowości, wydaje się przez niektórych wręcz oczekiwane. A dobrze im tak! – odzywają się głosy. I brzmią, choć to nonsens, jak przestroga, przed udawaniem przez Greków… Greka. Niech nie udają… Greka ci Grecy!
Polska, na szczęście, nie należy do zarażonej przez Greków i parę innych krajów, strefy euro. Ale z Grekami swoje doświadczenia mamy. Przede wszystkim mieszkańcy Dolnego Śląska, który przygarnął komunistów greckich z rodzinami, po przegranej przez nich wojnie domowej pod koniec lat 40. ub.w. Wtedy jeszcze komuniści byli braćmi, stąd pojawienie się nie tylko Greków w PRL, bo przygarnięto niewiele później nawet bardziej egzotyczną nację, podczas wojny w Korei pojawiły się w Polsce koreańskie dzieci (oczywiście z tej słusznej Korei, od Kim Ir Sena). A kiedyś w archiwach peerelowskiego MSZ odkryłem, że w latach późniejszych, bo 70, nasi komuniści fundowali biednym działaczom, mającej śladowe poparcie społeczne Norweskiej Partii Komunistycznej, gnębionym przez kapitalistów – socjaldemokratów z Norweskiej Partii Pracy, bezpłatny odpoczynek letni w bogatej gierkowskiej Polsce.
Ale wracając do Greków. Nie zawsze Grecy udawali… Greka. Zdarzało się, że udawali… Polaków. A nawet, czuli się Polakami. Przykład pierwszy, z życia. Byłem kiedyś w Jabłonkowie na Zaolziu u polskiego działacza Staszka Gawlika. Rozmawialiśmy o tym, jak Czesi eliminują polską obecność na tych ziemiach, gdzie kiedyś nasi rodacy stanowili większość. I wtedy odezwała się żona Staszka: Ja jako Polka protestowałabym bardziej niż wy!
Żona Staszka, poznał ją na studiach w Polsce i sprowadził do siebie do Jabłonkowa, jest polską Greczynką, córką owych Greków, których przygarnęła Polska w kilka lat po zakończeniu II wojny światowej.
Inny przykład, też sympatyczny, choć inaczej. Tym razem odwołam się do literatury, a konkretnie do korespondencji Jerzego Giedroycia, redaktora „Kultury” paryskiej i przebywającego już wówczas w Gwatemali Andrzeja Bobkowskiego, autora dziennika „Szkice piórkiem”.
Zaczęło się tak. 21 listopada 1960 r. Andrzej Bobkowski opisał pojawienie się na gwatemalskim gruncie grecko – polskiego młodego małżeństwa („ona Polka, on Grek”), którym jako osoba ze stażem w tym kraju, miał pomóc znaleźć się w nowej rzeczywistości. Jak napisał Bobkowski, Greka, jako 10 – letniego chłopca porwała partyzantka komunistyczna w Grecji, gdyż jego rodzice byli przeciwnikami komunizmu i posłała do Rosji, do obozu karnego dla dzieci, 190 km na północ od Archangielska, jak dokładnie określił ów Grek, gdzie – zacytujmy autora listu: „dzieci miały na majdanie linię wytyczoną – chorągiewki w odległości 300 m – i przez cały dzień nosiły kamienie od 20 do 25 kg.” Każde dziecko swój kamień nosiło „od chorągiewki do następnej, a potem abarot z powrotem”. Potem, jak pisze Bobkowski, małego Greka wysłano do Moskwy, w końcu do Polski, gdzie skończył szkołę poligraficzną, przez 2 lata pracował we wrocławskim Ossolineum jako linotypista tekstów starogreckich, ożenił się z dziewczyną z Łodzi, założyli sklepik, który władze zniszczyły podatkami. W końcu w 1957r. przenieśli się do Szczecina i stamtąd dali nogę, ukryci na statku w zbiorniku z mazutem, co mieli przypłacić zakażeniem oliwą i ciężką chorobą. Po przeróżnych perypetiach (obóz dla uchodźców w Niemczech, Wenezuela, Kolumbia) przybyli do Gwatemali i zgłosili się do, jak się miało okazać, łatwowiernego Bobkowskiego, na którym zrobili jak najlepsze wrażenie.
„Chłopak czysty Polak, bardzo sympatyczny, chce pracować, ona też, jacyś Grecy chcą mu pomóc, a ja im wyrobię papiery przez jednego adwokata, który był dawniej ministrem i dziś załatwia takie sytuacje”. I cieszył się, że „kolonia Polska powiększy się w Gwatemali.” A już 4 grudnia tego samego roku donosił redaktorowi Giedroyciowi, jak wspaniale ten Grek, a zarazem szczery Polak, znalazł się w nowej kapitalistycznej rzeczywistości, co może być efektem edukacji w ustroju uspołecznionym, czyli wychowania, jak zauważył przytomnie, „w kulcie kantu i pogardy bliźniego, braku uczucia litości”. Otóż jego pupil odkrył żyłę złota. Zaczął jeździć po indiańskich wsiach i sprzedawać biednym Indianom kwiaty z plastiku. „Czy Pan myśli, że (…) go zdziwiła sytuacja tutejszych Indian (…), że im coś powiedział w rodzaju „jakże nędznie żyją”. Nic – to ciemna masa, która chętnie wydaje na kwiaty z plastyku, i lepiej, że kupią kwiaty, bo nie wydadzą na wódkę”. Miał to powiedzieć „akcentem sepleniącym warszawskiego chuligana”. „Poza tym – jak napisał Bobkowski, to – porządny chłopak”, dlatego pomógł mu, przestrzegając, żeby zbyt mocno nie kantował biedaków. Jednak udobruchał się na dobre, gdyż zdolnemu młodemu Grekowi – Polakowi, zaimponowały użyte przez polskiego pisarza zwroty: „szafa gra” i „główka pracuje”.
Nieprzypadkowo, jak się miało okazać, zwrot „główka pracuje” tak spodobał się owemu Grekowi – Polakowi. Bo już 28 lutego następnego roku Bobkowski donosił, że „młody Polako-Grek żonaty z Polką założył burdel nad granicą meksykańską”. Poza tym nabrał „tutejszych Żydów na przeszło 1500 dolarów i innych też”.
Tak skończyła się historia polskiego emigranta z Grecji. Rozumieć należy, że Andrzej Bobkowski zniechęcił się trochę do owego „rodaka”, bo nawet zagroził mu policją (rozumieć należy, że wśród nabranych był również autor listu).
A teraz pora na przysłowiowe i tytułowe „udawanie Greka”, czyli wracamy na Dolny Śląsk. W wydanej w 1986r. książce „Chciwy żywot grajka”, wrocławskiego pisarza i dziennikarza Zdzisława Smektały, mamy do czynienia z niejakim Antonim Pawlakiem (jak wskazuje nazwisko – szczerym Polakiem), muzykiem, który po zaangażowaniu się do złożonego z Greków zespołu „The Acropol” występował jako… przybyły prosto spod Olimpu Alexis Pawlakis, będący podporą „znakomitego duetu” Konstantidis – Pawlakis.
Polak potrafi! Też.