Małgorzata Kiesz rozmawia z poetą Adamem Lizakowskim
Polskość w Ameryce to hobby
Adam Lizakowski, debiutował w warszawskim „Tygodniku Kulturalnym” w 1980 roku. Przebywa poza granicami kraju od 1981r. Poeta, prozaik, dziennikarz, społecznik, tłumacz poezji amerykańskiej, organizator życia polonijnego w Chicago. Założyciel, właściciel artystyczno – literackiej księgarni „Golden Bookstore”, niestrudzony promotor polskiej kultury poza granicami kraju Założyciel grupy poetyckiej „Niezapłacony Rent” w Chicago. (Blisko 200 spotkań literackich z twórcami o dużym dorobku, i wielu debiutantów). Laureat wielu konkursów i nagród literackich m.in., w roku 1996 otrzymał I nagrodę na Międzynarodowym Konkursie Pamiętnikarskim im. Gen. Stanisława Maczka, pt. Zachodnie Losy Polaków. Za całokształt twórczy otrzymał Nagrodę Nelly i Władysława Turzańskich w Kanadzie, w 2001 roku.
Autor tomików poetyckich m.in. „Złodzieje czereśni” wyd. 1990., „Legenda o poszukiwaniu ojczyzny” wyd. 2001., „Chicago miasto nadziei” wyd. 2005., „Dzieci Gór Sowich” wyd. 2007, oraz najnowszej książki dwujęzycznej pt. „Chicago miasto wiary” wyd. 2008. „Pieszyckie łąki” w 2010 oraz „156 listów poetyckich z Chicago do Pieszyc” wyd. W 2012. Jeden z najważniejszych polskich twórców mieszkający w Chicago.
Odznaczony przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego brązowym medalem Gloria Artis oraz Krzyżem Kawalerskim Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej.
Małgorzata Kiesz:
Wróciłeś z kraju z nagrodą literacką, którą otrzymałeś od Polskiego Komitetu do spraw UNESCO za rok 2008. Otrzymałeś też dyplom uznania podpisany przez ministra kultury.
Adam Lizakowski
Nagrodę otrzymałem 11 kwietnia 2008 r., w Warszawie, w której spędziłem 9 dni wśród miłych i życzliwych mi ludzi, w doborowym towarzystwie twórców, nie tylko poetów. Uroczystość, wręczenie dyplomu i tomiku odbyła się w wypełnionym po brzegi Domu Literatury na Krakowskim Przedmieściu.
Miałem, też kilkanaście spotkań poetyckich w warszawskich szkołach i bibliotekach, (m.in. w bibliotece na Woli, Starym Mieście, Pradze,) poznałem wiele ciekawych osób m.in. z polskiego oddziału Pen Club.
M.K.
Jak się czujesz jako poeta od prawie 30 lat mieszkający w Ameryce?
Przeciętny polski poeta potrafi wymienić bez zająknięcia co najmniej pięciu amerykańskich poetów, np: Walt Whitman, Emily Dickinson, Robert Frost, William Carlos Williams, Allen Ginsberg. Znam wielu polskich poetów, którzy potrafią wymienić dwudziestu amerykańskich poetów. Natomiast nie znam żadnego amerykańskiego poetę, który mógłby wymienić trzech polskich poetów. Znajomość amerykańskiej literatury, poezji w Polsce jest ogromna, w porównaniu ze znajomością literatury, poezji polskiej w Ameryce. Polacy żyją amerykańską literaturą. Amerykanie natomiast nas nie znają. Aby być sprawiedliwym muszę, powiedzieć, że w ostatnich trzech latach spotkałem dwóch amerykańskich poetów, którzy wiedzieli gdzie jest Polska, a to tylko dlatego, że ich wiersze były tłumaczone na język polski. Poeci ci, to: Peter Gizzi i C.K. Williams.
Proszę sobie wyobrazić życie na bezludnej wyspie „polskość” w Ameryce. Jest jednak kilka odcisków naszej obecności na brzegu wielkiego oceanu: kilka wierszy Różewicza, dużo więcej Miłosza, dużo mniej W. Szymborskiej i St. Barańczaka, ostatnio coraz więcej tomików Adama Zagajewskiego. Jest Z. Herbert, ale i on nie jest rozpieszczany. W roku 2007 wydany został gruby tom jego wierszy wybranych w tłumaczeniu Allisa Valles. Zanim jednak Herbert będzie tak mocno osadzony w świadomości studentów amerykańskich uniwersytetów jak Cz. Miłosz, miną lata, jeśli, nie dekady. Tyle bardzo ogólnie można na ten temat powiedzieć.
M.K.
To już nikt w Ameryce nie czyta, nie zna polskiej poezji?
A.L
Naszą poezję, zna garstka studentow, studiujących poezję czy literaturę na tzw. „creative writing” kierunku uczącym jak pisać, tworzyć, etc. Amerykańscy poeci nie znają polskiej poezji. Poezja polska jest zaliczana do tzw. Eastern European Studies i jest tylko dodatkiem do tego kursu. Nie jest obowiązkowa, w oczach przeciętnego studenta w Ameryce, Polska to egzotyczny kraj.. Sytuacja ulega zmianie gdy student decyduje się na studia magisterskie na slawistyce, wtedy znajomość polskiej czy rosyjskiej poezji jest wymagana. Przeważnie na roku jest 5 -7 studentów.
Mówienie o tym jako sukcesie poezji czy kultury polskiej w Ameryce byłoby dużą przesadą. W świadomości amerykańskiej nie istniejemy, przeciętny Amerykanin, na pytanie o polskiej kulturze czuje się zakłopotany. Większość z nich nie wie gdzie jest Polska, oni po prostu nie znają geografii ani historii naszego regionu. Co wcale nie oznacza że Amerykanie „są głupi, bo nie wiedzą gdzie jest Polska”. Proszę nie wyciągać zbyt pochopnych wniosków.
Przyszli emigranci wyjeżdżający z kraju za pracą do Ameryki są mecenasami kultury polskiej. Nie takich mecenasow chcieliby widzieć polscy twórcy w Ameryce. Polska grupa etniczna dopiero w trzecim pokoleniu odnosi tzw. sukcesy intelektualne. Dlatego nikt nie słyszał o Amerykanach z polskimi korzeniami, mówię o pisarzach, malarzach, poetach, aktorach, etc., na stale funkcjonujących w życiu intelektualnym tego kraju. Jesteśmy jedną z najwolniejszych grup etnicznych pod względem intelektualnym w Ameryce. Nie ma nas na salonach sztuki w tyglu narodów Ameryki. Mieszkając prawie trzydzieści lat w Ameryce, nie potrafię wymienić nazwiska, ani jednego młodego tłumacza (przed 40. rokiem życia) naszej literatury o polskich, czy polonijnych korzeniach. Czy tacy są? Nie wiem? Nawet nie wiem jak to sprawdzić. Dziesięć milionów osób w tym kraju podaje Polskę jako korzenie swojego pochodzenia, a ja nie potrafię podać jednego nazwiska młodego tłumacza literatury polskiej.
Polacy nastawieni są na bardzo ciężką mało płatną pracę i spłacanie długów bankowych. Za to nas Amerykanie naprawdę cenią i banki też. My wolimy, spłacać domy niż studia naszych dzieci. Nim staniemy na nogach przez ten czas dzieci i wnuki zdążą się wynarodowić. Pozbyć się polskości do tego stopnia, że nie potrafią poprawnie wypowiedzieć swojego polskiego nazwisko, jeśli je zatrzymają, co też jest wyjątkiem.
M.K.
Z tego, co mówisz, zrozumiałam, że działalność na niwie polskości nie gwarantuje finansowej satysfakcji.
A..L.
Kultura niestety, tak było „od zawsze”, jest dodatkiem do życia, i musimy to zrozumieć. Polacy w Ameryce nie mają „świadomości kulturalnej” i nie wierzą w „siłę wykształcenia”, tak to najprościej można ująć. Najpierw trzeba kupić stół, łóżko, znaleźć pracę, to jest dużo ważniejsze niż czytanie wierszy, czy oglądanie filmów, uczenie się. Inwestowanie w siebie, jest wśród Polonii amerykańskiej mało popularne. Prestiż to domy, samochody, siedem dni pracy po 10 -12 godzin dziennie. Nasza wizja świata jest bardzo materialistyczna. Praca zawsze ważniejsza niż nauka. Nauka może poczekać. Dlatego naszej kultury tak mało jest w Chicago, chociaż to druga stolica Polski. Pamiętajmy, kultura jest dodatkiem, a nie chlebem powszednim.
Kultura musi być biznesem takim samym jak sprzedaż samochodów, czy płaszczy skórzanych. Jeśli nim nie będzie to padnie. W Ameryce nikt o to nie ma pretensji, nie bije na alarm, że jest źle. Jeśli jest źle to znaczy trzeba zmienić ludzi odpowiedzialnych za kulturę a nie mieć pretensji do społeczeństwa, że nie czyta, albo mało to ich obchodzi i są nie wrażliwi. Dzisiaj wszyscy szukają Mecenasa. Gdzie jest Mecenas? Mecenas był jeden i umarł dwa tysiące lat temu.
Dla wielu kultura jest luksusem, takim drogim mercedesem – jeśli można tak powiedzieć. Niestety. Dlatego w Ameryce ani w Chicago nie ma żadnych zawodowych polskich twórców ani organizacji wspierających kulturę finansowo. Nawet jeśli znajdą się przyjaciele polskosci, to są przede wszystkim społecznicy. Cudowni, wspaniali ludzie, którzy robią, działają, ale społecznie, często dopłacając z własnej kieszeni. Dyrektor polskiego teatru „Chopin” dopłaca do polskości, a dyrektor festiwalu filmów polskich dopłaca do polskości itd. Aby żyć, muszą nawiązać współpracę z Amerykanami. Polskość w Ameryce to hobby. Nie wypada mi się chwalić, ale bardzo często osobiście dopłacam do własnej poezji. Nie ja jeden zresztą, jest nas wielu, bardzo wielu twórców. W Ameryce, aby, być niestety trzeba mieć, kto tego nie rozumie, to go nie ma. Stąd też problem z naszą narodową kulturą tutaj, jeśli państwo polskie nie zainwestuje, nie będzie nas jeszcze przez następne lata i dekady.
M.K.
Jednak działasz, piszesz, nie boisz się Ameryki inwestujesz w swoją przyszłość i poezję. Przede mną leży twój najnowszy dwujęzyczny tomik, pt. „ Chicago city of belief”, nagroda UNESCO. W jakiś sposób potrafiłeś pogodzić życie na emigracji z myśleniem po polsku, nawet pisaniem wierszy. Do chudych literatów nie należysz.
A.L.
Zdecydowanie do „chudych literatów” nie należą, nam ponad 20 kilogramów nadwagi. Poezja dla mnie to hobby, i jak każde hobby kosztuje, trzeba za nie płacić. Tak samo jak się słono płaci za naukę jazdy konnej, studia, czy gry na gitarze. Tutaj wszyscy o tym wiedzą i trzeba nawet o tym mówić. Emigrację traktuje jako zło konieczne, nie jest ona zjawiskiem naturalnym. Nie chcę, aby mówiono o mnie jako o poecie polonijnym, czy emigracyjnym. Te fazy w mojej twórczości już się zakończyły, teraz chcę być i jestem poetą polskim.
M.K.
Istnieją więc podziały na poetów? Jak to widzą w kraju fachowcy od literatury?
A.L.
Taki podział trochę sztuczny był „od początku emigracji”, ale badacze polskiej literatury w kraju tego nie dostrzegali, nie rozumieli tego podziału. Są poeci polonijni, emigracyjni i polscy tworzący poza granicami ojczyzny. Twórczość współczesnych poetów mieszkających poza krajem jest nieobecna a jeśli już to tylko w paru osobom np. na Uniwersytecie w Rzeszowie. Mamy coraz mniej odpowiednio wykwalifikowanych krytyków literackich, recenzentów, badaczy naukowych zajmujących się emigracją, albo tymi, co tworzą poza granicami Polski.. Zainteresowanie literaturą tworzoną poza granicami skończyło się po roku 1989, czyli od chwili upadku komuny. Jest wolny rynek i każdy może sobie wydawać książki gdzie chce i ile chce, jeśli na to pieniądze. Jeśli ich nie ma nikt mu książki nie wyda. To się musi opłacać, musi być reklama, nazwisko autora coś mówiące polskiemu czytelnikowi i wiele innych czynników, które zadecydują o tym, że się nie opłaca. Nawet, jeśli, emigrant pokona te przeszkody wciąż nie będzie miał krytyki, recenzji, spotkań promujących książkę a cały nakład w ilości 300 egzemplarzy będzie się sprzedawał przez wiele lat, jeśli się w ogóle sprzeda
M.K.
Więc, są poeci polonijni, emigracyjni i polscy. A ty chcesz być teraz tylko polskim. A czym się różni poeta polonijny od polskiego?
A.L.
.
Gdy byłem poetą polonijnym przedstawiano mnie jako poetę polonijnego i ja na to się godziłem. Ale do pewnego czasu, gdy życie Polonii przestało mnie na tyle interesować, że zwróciłem uwagę na miejsce w którym mieszkam, na kraj do którego przyjechałem. Tak samo można być poetą warszawskim lub mazowieckim, podhalańskim, czy krakowskim, jednocześnie nie będąc poetą polskim. Nie tylko język określa do jakiej kultury dany poeta się zalicza, ale także temat poruszany w twórczości danego poety. Poeta polonijny pisze o swoich życiu w małym środowisku polonijnym, w którym żyje. Emigracyjny zatacza większe kręgi pisze o emigracji, jest wnikliwszy. Poeta polski poza granicami Polski pisze o swoich korzeniach, ale także o nowym świecie, w którym się znalazł, patrzy na świat z wielu różnych poziomów swoich doświadczeń.
I teraz, aby udowodnić to, o czym mówię, musiałbym podać kilka przykładów twórców polonijnych, emigracyjnych i polskich. Zapewniam cię, że jest ich wielu.
M.K.
No to pozostańmy tylko przy twojej twórczości. W swoim najnowszym tomiku, „Chicago miasto wiary”, piszesz przede wszystkim o emigrantach, a ostatnie pięć, wierszy mają tytuły: „Emigracyjny poeta myśli o swojej poezji”, „Emigracyjny poeta pisze językiem codzienności”, „Emigracyjny poeta zastanawia się”, lub „Emigracja rzuca urok na poetę emigracyjnego”. Słowo emigracja pojawia się nie tylko w tytułach wierszy, ale także w samych wierszach. A ty twierdzisz, że jesteś poetą polskim, nie emigracyjnym. Jak to wytłumaczysz?
A.L.
Tytuły wierszy, które wymieniłaś dotyczą emigracji, pierwszej jej fazy człowieka, który przebywa w obcym lub nieznanym sobie środowisku. Tak ten tomik skomponowałem tematycznie i ułożyłem z punktu widzenia mojego świata, emigranta nie koniecznie z Polski. Musisz też pamiętać, że autor wierszy nie zawsze jest ich bohaterem, bo jest coś jeszcze takiego co nazywa się podmiot liryczny.
A poetą emigracyjnym byłem na samym początku swojego pobytu w Ameryce przez pierwsze siedem lat. Wtedy to wysyłałem swoje wiersze m.in. paryskiej „Kultury” jako polski emigrant z San Francisco.
M.K.
Chicago jest tematem twojej twórczości od dawna. Dwa najnowsze tomiki „Chicago miasto nadziei” i „Chicago miasto wiary”, są poświęcone temu miastu. Teraz czekamy na trzeci, „Chicago miasto miłości”. Powiedz jak to się stało, że obrałeś Chicago jak miasto swojej twórczości.
A.L.
Trudno jest mi powiedzieć, że wybrałem sobie Chicago na miasto mojej twórczości, tak to prostu się stało, los tak chciał. Miasto, które sobie wybrałem na moją amerykańską przygodę, to San Francisco, Kalifornia. W nim mieszkałem, w nim poznawałem Amerykę i Amerykanów. W nim się uczyłem życia, studiowałem, ono było moją pierwszą i wymarzoną Ameryką. Przez pierwsze dziesięć lat mieszkałem w najpiękniejszym mieście Ameryce, i to dla mnie było najważniejsze, że potrafiłem się w nim odnaleźć, nie byłem głodny, przeważnie pracowałem, nie spałem na ulicy. O czym więcej może marzyć emigrant, rozpoczynający życie od łyżki, noża, poduszki, koca. ?
W pewnym momencie, gdy poznałem Czesława Miłosza, w jednej z naszych rozmów powiedział mi, że amerykańskim poetą nigdy nie będę. Pisanie po angielsku jak i wielu innych emigrantów nie ma sensu. Nie można pisać po angielsku o polskich rozterkach, nie można po angielsku „przetwarzać” całego dorobku kulturalno-historycznego wyniesionego z ojczyzny i wyssanego z mlekiem matki. Zrozumiałem, co do mnie mówił, zatęskniłem za Polakami i polskością. Polskość, kultura polska to nie opanowanie języka, ale cały szereg drobnych, na pierwszy rzut oka niewidocznych czynników, które w żaden sposób nie dadzą się powiedzieć w innym języku niż polski.
W San Francisco było nie wielu Polaków, uciekałem od polskości i rodaków świadomie, chciałem zostać jak najszybciej Amerykaninem. Chciałem pisać wiersze po angielsku, nawet próbowałem wymazać Polskę ze swej pamięci. Pan Miłosz uświadomił mi, że zawsze będę Polakiem, i żebym nie szukał wiatru w polu, tylko jak najszybciej powrócił do polskości. Bo dojdzie do takiej sytuacji, że o jednym języku „zapomnę” a drugiego nigdy się nie nauczę. Stanę okrakiem nad oceanem i co wtedy?
Los tak chciał, że wybrałem Chicago, stolicę polskich pierogów i kiełbasy, jestem już tutaj prawie 20 lat. Poznałem wielu wspaniałych ludzi, Polaków, wcale nie żałuje, to cudowne miasto, piękne i przebogate. Polacy tutaj ekonomicznie świetnie sobie radzą, są właścicielami wielu biznesów i domów, płacą podatki, ale niestety nie potrafią wykorzystać na tyle Ameryki, aby ona zaczęła pracować dla nich, na naszą polskość. Miasto czeka na emigrantów, można by powiedzieć z otwartymi ramionami. Jeśli człowiek tutaj sobie nie daje rady to gdzie? Chicago to gwarancja pracy, od co najmniej 150 lat. Dlatego tutaj tak dużo jest nas Polaków, Litwinów, Meksykan, Rosjan, Ukraińców, Brazylijczyków, itd.
M.K.
Jednak w twoich wierszach nie ma tak wielkiego zachwytu ani nad Chicago, ani Ameryką. Dlaczego? Jest natomiast dramat rozdartej duszy, bezwzględność kapitalizmu nad ludzkim uczuciem. Kapitalizm, który nie zna litości ani sentymentu, który jest brutalny, pozbawiony ludzkiego ciepła, dla którego nie ma ojca, matki, męża, dzieci, jeśli trzeba do tego dopłacić z własnej kieszeni. Bez najmniejszej litości, wyrozumienia czy sympatii do emigrantów piszesz w bardzo okrutny sposób o ich poniżeniu, wykorzystaniu, poniewierce itd. W wierszu o obrączce ślubnej piszesz wprost:
„Umyj sobie ręce – powiedział,
Gdy je wycierała, ściągnął jej z palców pierścionki
I ślubną obrączkę mówiąc sprzedam ją za marne grosze”.
A.L.
Ameryka jest piękna, ale nie dla każdego. Piękno Ameryki polega na tym, że każdy sam za siebie musi odpowiadać, być na tyle mocnym, aby nikogo o nic nie prosić. Piękno Ameryki to indywidualizm i zdolność do szybkiego się uczenia na błędach własnych i cudzych. Zdolność wyciągania wniosków na gorąco i analiza ich na chłodno. Ty to nazwałaś brutalnością i brakiem litości. Jeśli ktoś myśli, że mu się coś należy, dlatego, że jest stary, chory, albo ma córkę lub syna, którzy dadzą jeść, to może bardzo się pomylić. Ameryka na mentalność protestantów, która różni się od mentalności katolickiej, oraz ludzi odpowiedzialnych za swoje życie i czynny. Jeśli się przewrócisz, kto poświeci swój czas, aby ci pomóc? Bezpłatnie. Emigracja nie jest dla każdego, tak samo jak domy z basenami i wielkimi ogrodami nie są dla wszystkich. To jest ta brutalność, o której mówisz, brak sentymentu.
W Europie pałace nie były dla wszystkich i nie każdy nosił pierścień hrabiowski na palcu. Dla wielu byłoby lepiej, gdyby nigdy ze swoich ojczyzn nie wyjeżdżali. Ameryka, to nie tylko wielka fabryką, do której, przyjeżdża się po pracę. To nie tylko wielka sypialnia, w której śni się „American Dream”, ale także wielkie rozczarowania, tragedie ludzkie, o tym jest też moja poezja. Jak wszystko w życiu bywa, każda rzecz ma swoją cenę, emigracja też. Rozłąka z rodziną, płaczące, pozostawione dzieci, pogrzeby rodziców, na których nie ma dzieci, bo są za wielka wodą, itd. Piszę o tym, nie jest to mi obce, sam na własnej skórze mam liczne „ślady zębów Ameryki”. Zresztą w psychice też. Zawsze są dwie strony medalu. Ameryka zawsze żąda rachunku za wyświadczoną przysługę, nic za darmo i trzeba płacić. Płakać i płacić.
M.K.
Wiem, dla ciebie Ameryka to nie tylko rozterki emigranta, ale i przyjemności, to dzięki Ameryce zostałeś w lutym tego roku tego roku (2008) honorowym obywatelem miasteczka Pieszyce na Dolnym Śląsku. Ty, na Amerykę nie powinieneś się uskarżać. Ameryka spełnia twoje marzenia, nawet chyba te najskrytsze.
A.L.
Dobrze mówisz, tak, to dzięki Ameryce wiele rzeczy mogłem lepiej zrozumieć, nauczyć się, narodzić na nowo – tak to można powiedzieć. Wszystko, co osiągnąłem lub nie, to zasługa tylko moja, nikogo więcej. Moje są klęski, moje są zwycięstwa, niczyje więcej. Panu Bogu mogę podziękować za sukces. Do siebie mogę mieć tylko pretensje, do nikogo więcej. Byłbym śmiesznym, gdybym swoimi porażkami obciążał komunizm, Pana Boga, Polakow, Żydów, czy czarnego kota, który rano przebiegł mi drogę. Muszę mieć pełną świadomość tego, że Ameryka tylko czeka na sposobność, aby podłożyć mi nogę, kopnąć, wyrwać z kieszeni lub konta ciężko zarobione dolary.
W Ameryce żyje się z tych, co są słabi, wahają się, nie mogą się zdecydować, popełniają błędy, nie zdążyli zabezpieczyć się lub ubezpieczyć się, nie inwestują w siebie samych, itd. Ludzkie słabości, strach to największy skarb Ameryki, inni na tym budują fortuny. Reguła jest bardzo prosta; ja tracę, ktoś na mnie zarobił. Co w tym złego? Nic. Lepiej, byłoby żebym ja zarobił a ktoś inny stracił. Życie jest piękne. Ameryka więcej bierze niż daje, ale też wynagradza, upartych i wytrwałych. Lubi ludzi z wyobraźnią, niebojących się ryzyka, podaje rękę tym, co w jednych portkach, o pustym żołądku marzą o posiadaniu złotej gwiazdki z nieba.
Zostałem honorowym obywatelem Gminy Pieszyce, a nie miasteczka Pieszyce, (pozwól, że cię poprawię), nie dlatego, że mieszkam w Ameryce. Bardzo wiele zawdzięczam Ameryce i podziwiam jej talent nauczycielski, nawet największych „baranów” szybko potrafi nauczyć liczyć. Umiesz liczyć, no to licz tylko na siebie, nikogo innego. Czy ją kocham? Chyba tylko bardzo lubię i szanuję. Ameryce należy się szacunek od każdego emigranta, który swoją tutaj ciężką pracą utrzymuje nie tylko rodzinę tutaj, ale w swojej pierwszej ojczyźnie. Kocham swoją mała ojczyznę Góry Sowie na Dolnym Śląsku. Od siebie mogę dodać, że pierwszym obywatelem Gminy Pieszyce jest ksiądz kardynał Henryk Gulbinowicz, który 25 maja 1985 roku decyzją papieża Jana Pawła II wyniesiony został do godności kardynalskiej, jestem trzecim. Drugim „honorowym” jest żołnierz kampanii wrześniowej pan Kazimierz Janeczko, który kilka tygodni temu zmarł w Pieszycach w wieku 94 lat.
M.K.
Więc warto było wyjechać z Pieszyc, zostać poetą emigracyjnym, polonijnym, a teraz polskim. Honorowym Obywatelem Gminy Pieszyce, Laureatem Polskiego komitetu do spraw UNESCO.
A.L.
Zawsze lubiłem i wierzyłem w Amerykę a mój sen o niej zaczął się realizować dopiero po 10-15 latach od opuszczenia ojczyzny. Czekałem długo, aby powiedzieć lubię Amerykę. Nic za darmo. Swoje musiałem odpokutować, wiele murów własną głową przebiłem, inaczej się nie dało żyć. Teraz jest już z górki.
M.K.
Życzę wiele więcej sukcesów i wszystkiego najlepszego.
A.L.
Dużo zdrowia i pomyślności dla wszystkich Polaków, gdziekolwiek by oni nie byli.
Małgorzata Kiesz. Dyrektorka, dziennikarka audycji radiowej pt. „Sami Swoi”, nadawanej codziennie od poniedziałku do piątku z polskiej stacji radiowej 1490 WPNA AM. w Oak Park, USA. Wywiad został przeprowadzony jesienią 2008r. Jest to jego wersja uzupełniona o wiele szczegółów, które ze względów czasowych nie znalazły się w wersji oryginalnej.
Adam Lizakowski – Trzy wiersze
Poeta odwrócony plecami do świata
dla jar
Dzisiaj nikt nie czyni poecie wyrzutów
że nie śpiewa swojej poezji
jego słowu nie towarzyszy
brząkanie na cytarze lub gitarze
dzisiaj poeta czyta swe wiersze
czasem recytuje
wynalazek papieru i książki
uczynił z poezji bełkot
większość poetów nawet nie
potrafi dobrze przeczytać
swój wiersz
pracę – pisanie wierszy –
poeta wykonuje przeważnie w pozycji siedzącej
przy stole i z zamkniętymi ustami
w zamkniętym pokoju
plecami odwróconymi do świata
pisze wiersze -czasem nazwie je
rozmowę z bogiem
czasem pieśnią
czynność pisania wierszy
trudno jest nazwać śpiewem
a poetę pieśniarzem
dzisiaj nie wiemy który ze
współczesnych poetów nawiązał
dialog z bogiem
lub został z iskry natchniony
dostąpił momentu olśnienia
wizji tak nagłej i ulotnej jak światło błyskawicy
żaden z nich nie gra na harfie
lub lutni
nie śpiewa swych wierszy
kiedyś
dla poezji i muzyki był jeden bóg: Apollo
dawniej poeci i muzycy byli
w jednej osobie
dzisiaj
nikt nie pisze apollińskiej poezji
raczej dionizyjską.
Kiełbasa i pierogi
Pewnym krokiem wszedł do kawiarni
na umówione spotkanie ze znajomymi
/nic o jego ojczyźnie nie wiedzieli
nawet gdzie ona jest? Gdzieś blisko Rosji
chyba?/
Pochodził z kraju o tysiącletniej
pięknej historii, gdzie mieszka tradycja
całowania kobiet w rękę na dzień dobry
i na do widzenia, dumny z siebie i kraju
patrzył na nich z politowaniem i wyższością.
Był młody, subtelny, dobrze ułożony
rano kształcił się /chciał zostać profesorem
literatury swojego kraju/
popołudniami przesiadywał w kawiarniach
/tam, gdzie mieszkają ludzki gwar i muzyka/
wieczorem ciężko pracował w brygadzie
sprzątającej wielkie sklepy
/tam wysiłek mięśni i pot zamieniał na
wino i papierosy, chleb i kawę/.
Amerykańskim znajomym opowiadał
z dumą o swojej ojczyźnie
wspominał sukcesy
najpiękniejsze momenty jej historii.
Z jego ust padały niezliczone pochlebstwa
opowiadał o niesprawiedliwości, jaka ją spotkała
dowodził jej prawości.
Jego słowa płynęły bezszelestnie przez pola i łąki
szybowały ponad górami i miastami
dźwięk ich mieszał się z tupotem nóg
galopem końskich kopyt, warkotem czołgów
unosiły się ponad stolikami kawiarnianymi
nasiąkały dymem papierosowym i wonią kawy.
Dla nich nie miało sensu to, o czym mówił
jakieś tam niepotrzebne żale
fatum ciężące nad jego ojczyzną
wygrane bitwy, przegrane wojny.
Widzieli jak bladł i jaki sprawiają mu ból
mówiąc:
– Nic o twoim kraju nie wiemy poza tym
że słyniecie w świecie z kiełbasy i pierogów.
Ślubna obrączka
Wzięli ślub w swojej ojczyźnie
on miał brata w Ameryce,
zaprosił ich od siebie, przyjechali do Chicago
po kilku miesiąca picia i szukania pracy,
niepłacenia za mieszkanie,
/mieszkali na dziko u znajomych brata/,
właściciel mieszkania wyrzucił ich do garażu,
zbliżała się zima, żona właściciela
powiedziała: pomogę wam jeśli chcesz zostać dziwką
dobrze zarobisz, spłacicie dług,
znam takich co na ciebie lecą i dobrze zapłacą,
dziwka to dobry zawód w Ameryce.
Tak jest proszę pani – powiedziała – tak jest -.
któregoś dnia jej mąż nie wytrzymał nerwowo
rzucił się z pięściami, pobili go do nieprzytomności,
przyszedł właściciel garażu, zaprowadził ją
do łazienki: umyj sobie ręce powiedział,
gdy je wycierała ściągnął z jej palców pierścionki
i ślubną obrączkę mówiąc: sprzedam ją za marne
grosze, tak marne jak twoje życie i twój mąż.