Andrzej Walter – Na tropach Hamleta

0
346

Andrzej Walter


Na tropach Hamleta

 

I ciągle widzę ich twarze,
ustawnie w oczy ich patrzę –
ich nie ma – myślę i marzę,
widzę ich w duszy teatrze.

 

Teatr mój widzę ogromny,
wielkie, powietrzne przestrzenie,
ludzie je pełnią i cienie,
ja jestem grze ich przytomny.

 

Stanisław Wyspiański

 

   Nie ma nic bardziej intelektualnie zmysłowego nad tajemniczą i zamkniętą przestrzeń sceny teatralnej, kiedy gasną światła i wytwarza się niesiona słowem więź emocjonalną łączącą aktora z widzem. Tam właśnie, w tej ortodoksyjnej wręcz przestrzeni dokonuje się akt ludzki, który nazwaliśmy sztuką. Tam ożywają owe słowa wyczarowane przez dramaturga w dojmującej atmosferze wnikania w głąb naszego człowieczeństwa i nad nim refleksji. Wreszcie tam mieszają się – jak w życiu – komedia z tragedią, sen z jawą oraz kształt z cieniem. Sztuki plastyczne oraz teatr są z nami od zawsze. Są wentylem bezpieczeństwa naszego czasu i wyrazem ciągłych poszukiwań. Czekamy na Godota, a czekanie to w przestrzeni teatru może stać się sensem i dawać nadzieję. Powołam się tu na słowa mojego literackiego przyjaciela, polskiego dramaturga i poety, Henryka Gały:

 

„Teatr jest czymś tak naturalnym, jak mówienie. Wypowiadane, choćby w myślach, wyobrażenia o sobie i swoim świecie, rzeczywistość ucieleśniona w słowach materializuje magiczność i rytualność naszych marzeń i lęków. Uczestnictwo, współudział, przez naoczność i działanie, czyni nas mieszkańcami, a co najmniej świadkami wspólnej przestrzeni sceny i widowni. To wyjątkowa realność nadawania znaczeń (…)”

 

Gasną światła. Czerń przestrzeni tnie snop światła silnego reflektora. I ciągle widzę ich twarze … twarze aktorów, odtwarzanych postaci, twarze twórców, dramaturgów, poetów czy wszelkie inne twarze sceny, które uchwycone w światło reflektora unoszą moje pochłanianie w inny wymiar. Być albo nie być – oto jest pytanie !

 

   Zawsze czekam na maj, gdyż maj w moim mieście – Gliwicach, oprócz świeżości wiosny przynosi Wielki Teatr. To już dwudziesty czwarty rok uczestnictwa w wyjątkowej gliwickiej imprezie jaką są Gliwickie Spotkania Teatralne, podczas której wszyscy możemy obejrzeć najważniejsze spektakle polskich scen minionego, bądź nawet bieżącego, sezonu. Od 1989 roku spotykamy się regularnie. Wciąż widzę ich twarze, często te same twarze wiernej publiczności oraz – na szczęście – wiele nowych twarzy ludzi, dla których teatr stanowi wytchnienie od pędu życia oraz natchnienie do tegoż życia głębokiego przeżywania – myśląc i czując naprawdę. Wówczas Teatr (mój) widzę ogromny, a święto wznosi okrzyk: chwilo, trwaj wiecznie.

 

   I warto tu przywołać kontekst wydarzeń, motywy działań, a zwłaszcza ludzi, dzięki którym miasto dwudziestoletniego pobytu Tadeusza Różewicza (w latach 1948-1968) przemienia się od blisko ćwierć wieku w przestrzeń sztuki wyrafinowanej i bodaj – najwyższej.  Znamienną i sprawczą tu postacią, bez której nic by się nie wydarzyło jest, a w zasadzie była … Ewa Strzelczyk (1961-1998). Stworzyła tę imprezę, tchnęła w nią magicznego ducha, który trwa. Przypuszczam, że wielu z czytelników pamięta tragiczne wydarzenia z włoskich Dolomitów, kiedy dwaj amerykańscy piloci strącili wagonik kolejki linowej. Tak zginęła Ewa Strzelczyk wraz z synkiem (a my wtedy zamarliśmy oczekując na wieści z Cavalese).  Jej dzieło przetrwało i wierzę, trwać będzie wiecznie, gdyż zaszczepiła w nas wszystkich miłość do sceny. Muszę przy okazji wspomnienia tych dramatycznych wydarzeń, które pisało samo życie, ukazać moje osobiste związki z Rodziną Strzelczyków. Od najmłodszych lat mój ojciec Adam przyjaźnił się z Barbarą Strzelczyk, teściową Ewy. Często gościliśmy w naszym domu Państwa Strzelczyków. Każde imieniny i inne okazje to zawsze Strzelczykowie i Żurawscy. Zarówno Barbara Strzelczyk jak i Adam Walter przybyli do Gliwic ze Lwowa i stanowią dziś żywą (i jakże specyficzną) historię tych ziem. Bo są to ziemie pogranicza. Ziemie nasiąknięte krwią konfliktów i wojen. Ziemie, na których ścierały się i iskrzyły pokrętne interesy wielkich mocarstw. I wielkiej historii. W końcu ziemie, których ludność od zawsze była stawiana przed wyborem opowiedzenia się za kim stoi. Dramatyczne to były wybory z podziałem przebiegającym częstokroć wewnątrz rodzin. Czasy bolesne i wpływające do dziś na pewne relacje żyjących tu ludzi.

 

   Gliwice – jako miasto niemieckie posiadały przed laty wspaniały teatr. Armia Czerwona wkroczywszy do miasta w 1945 roku zdewastowała i spaliła ten teatr. Pozostały Ruiny, które w stanie wręcz nienaruszonym ożyły właśnie dzięki staraniom i zabiegom Ewy Strzelczyk. Stanowią dziś ewenement na skalę światową i są przestrzenią tak wyjątkową, że praktycznie wszyscy wielcy aktorzy marzą o tym, by się z tą przestrzenią zmierzyć, by zagrać tu swoją rolę i poczuć dreszcze emocji z tym związany. Muszę przyznać, że przez już blisko ćwierć wieku wychodzi im to znakomicie. Gajos, Janda, Peszek, Andrycz, Nowak, Englert, Olbrychski, Dymna, Pszoniak, Fronczewski, Zapasiewicz, Seweryn… Znacie te nazwiska? Coś wam mówią?  Można by wręcz dziś zapytać – kogo tu nie było? I kogo tu nie grano? (Gały nie grano ! ale wierzę, że wkrótce to nastąpi) W naszych Ruinach można było dosłownie przeżyć dreszcz emocji w tej dziwnej, swoistej, upiornej scenerii, kiedy wręcz dotykało się historii dzięki słowom, dźwiękom i artystycznym wizjom wybitnych i mniej znanych reżyserów. Prócz Szekspira czy Becketa wybrzmiały tu dojmująco losy powstańców śląskich, tragedia Łemków oraz wiele, wiele innych, jakże różnorodnych spektakli. Właściwie nawet odnaleźliśmy tu kielich Graala czy wniknęliśmy w los Rafała Wojaczka. Setki wzruszeń, uśmiechów, emocji, a nawet wstrząsów. Późniejsze dyskusje w głębię nocy i spory, rozmowy, przemyślenia.

   Sztuka nas ubogaciła. Otworzyła nowe horyzonty. Dała życie. Tragedia Ewy Strzelczyk i Jej Rodziny spowodowały wielkie wyrzuty sumienia amerykańskiego rządu. W ślad za tym, dzięki odszkodowaniu oraz wielkoduszności męża Ewy – Piotra Strzelczyka, jak również solidarnym scaleniu Władz Miasta i najważniejszych instytucji powołano Fundację Odbudowy Teatru Miejskiego w Gliwicach, która aktywnie wspiera nasze majowe Spotkania Teatralne. I pomyśleć, że kiedy Ewa wsiadała to tego nieszczęsnego wagonika w Dolomitach, pan Piotr musiał (wcale tego nie chcąc) pozostać w bazie z powodu narciarskiej kontuzji nogi. Życie zawsze pisze własne scenariusze. Jest w nim wiele nieodwracalnego smutku, przemijania, straty. Często jednak ofiara jednostki nie idzie na marne i może stać się inspiracją oraz nadzieją dla wielu. Tak chyba stało się w tym przypadku. Życie i śmierć Ewy Strzelczyk nie poszły na marne. Teatr tu stał się tradycją i właściwie koniecznością. Teatr „ogromny”, wyrafinowany, transcendentny w swej sile kształtowania ducha. Kilka osób tworzy dziś tę magiczną przestrzeń gliwickiego Teatru i imprez powiązanych  jakby „po Ewie Strzelczyk” – niesamowite: Jola Szymura oraz Beata Sokołowska w ramach Impresariatu, Dyrektor Gliwickiego Teatru Muzycznego – Paweł Gabara oraz Redaktor Naczelna Magazynu Kulturalnego  Małgorzata Zalewska-Zemła oraz wielu, wielu innych  …

Teatr mój widzę ogromny, wielkie, powietrzne przestrzenie, ludzie je pełnią i…  cienie …

 

   Piszę ten tekst jako pewnego rodzaju świadectwo. Dowód, że można powołać do życia taką imprezę nawet na przysłowiowej prowincji. Tak, właśnie. Tak wyraził się o Gliwicach Tadeusz Różewicz. To prowincjonalne miasto. Nie traktował bym tego w kategoriach oburzenia. Nie taka też była intencja Różewicza. Sądzę, że dziś mogę odczuwać podobnie do Różewicza, gdyż nasze miasto nie ceni i nie rozumie poetów. Może coś zapewne na ten temat powiedzieć Jan Strządała – znany gliwicki poeta, Prezes Katowickiego Oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Mogę to powiedzieć ja członek Związku Literatów Polskich. Poeci się dla Gliwic (póki co) nie liczą. Sądzę jednak, że pomimo tego kochamy tę prowincję.

I dobrze się tu żyje (nam poetom). Nie mamy wpływu na miejsce urodzenia, a małe jest piękne. I choć sądzę, że Gliwice aż taką prowincją już dziś nie są, sama siła pejoratywności tego słowa powoduje złe skojarzenia. Nie powinniśmy się bać przyznania, że dziś w wielu aspektach właśnie owa prowincja niesie „kaganek oświaty” coraz dziwniejszym odmianom współczesności. To być może temat trudny, skomplikowany i wielopłaszczyznowy. Zahaczający o zmiany społeczne i socjologiczne. Z ostrożnością sądu i dystansem do niego zauważam, iż przestrzeń wielkomiejska ulega pewnej kulturalnej degradacji kosztem właśnie rozwoju inicjatyw na prowincji. Choć to dopiero zalążki. Początki. Mimo wszystko wciąż najciekawsze spektakle odbywają się w Warszawie czy Krakowie. Są jednak przykłady pójścia pod prąd takie jak historia wyjątkowego reżysera, którym stała się Jan Klata. Jego wałbrzyski Rewizor podbił polskie sceny i przebojem wdarł się na teatralny top. Można przywołać Teatr Wierszalin z Supraśla. Opole, Legnicę, Wrocław, Poznań, Łódź czy nawet coraz wyższy poziom teatru katowickiego. Zatem teatr nie zna granic i ograniczeń wielkomiejskich. Ważne, że ludzie wciąż go łakną i on wciąż żyje. A że jest doznaniem elitarnym. Tak było zawsze i tak będzie zawsze.

  

Majowe Gliwice są zatem krzepiącym przykładem, że można wbrew szkodliwym działaniom centralnym zagrać wielką sztukę w miejscu – z perspektywy tegoż centrum – Nigdzie. I nie obrażajmy się nigdy na miejsce Nigdzie. Dziś moje Gliwice stały się klasycznym średnim miastem europejskim o znakomitym położeniu komunikacyjnym – łącznikiem pomiędzy Wrocławiem a Krakowem. To dobrze wróży na przyszłość. Póki co można się trochę przyczepić, że uczelnia techniczna wraz z atmosferą jej towarzyszącą dławi trochę żyjących tu humanistów (stąd też być może obiekcje Różewicza), jednak w ogólnym rozrachunku Gliwice powinny być dziś symbolem dynamizmu i rozwoju. Wróćmy do teatru.

    Obejrzałem spektakl „Dzienniki” Gombrowicza warszawskiego prywatnego (!) Teatru IMKA Tomasza Karolaka w reżyserii Mikołaja Grabowskiego. To kolejny ewenement (na skalę Polską). Udana próba pokazania możliwości porozumienia i współpracy na linii Kraków-Warszawa. Co więcej. Sukcesu teatralnego sztuki wybitnie zagranej przez Piotra Adamczyka, Jana Peszka (w Gliwicach akurat rolę Peszka zagrał Grabowski), Magdaleny Cieleckiej, Iwony Bielskiej, Tomasza Karolaka oraz Andrzeja Konopki.

 

   Gombrowicz jest nam dziś bardzo potrzebny. „Poniedziałek Ja. Wtorek Ja. Środa Ja” – zapisał w swoim dzienniku Gombrowicz. Pomimo tego doborowa obsada pokazała wiele twarzy Gombrowicza i spójne przesłanie Polaka zaplątanego jak ujął to sam reżyser. Bo czyż nie jesteśmy dziś zaplątani w nie wiadomo co? We własną historię, obecność w Europie, świecie, w sytuację między ludźmi?… Gombrowicz łamie wszelkie schematy, ograniczenia, wyzwala czysty intelekt i pozwala złapać nam tak potrzebny dziś dystans.

 

  Czekam teraz na reżysera, który zdecyduje się zrealizować „Chociaż tyle” Henryka Gały, który w roku ubiegłym opublikował drugi już tom dramatów. Sztuka ta wiele mówi o dzisiejszej Polsce i Polakach. Ukazuje kształt deformacji jednostki polskiej mówiąc nam jednocześnie jakie pozy przybiera dziś człowiek w sytuacjach najzwyczajniejszych pod słońcem, a zarazem najtrudniejszych. Bogaty jest dorobek Henryka i warto go zgłębiać. Zarówno poetycki jak i dramatyczny. Wystarczy, że „Chociaż tyle” stanęło mi przed oczami po Gombrowiczu. Ponoć skojarzenia są przekleństwem, lecz tkwi w nich wiele prawd, których tropem warto podążyć. Gała ma teatr we krwi. To co pisze, jak pisze (jak kreśli dramatyzm postaci) ma , że tak to ujmę „sfilmowane” w głowie i właściwie mógłby to wyreżyserować. Czy Gała zostanie „Czwartym dzwonkiem” polskiego teatru? Zobaczymy …

 

   Kiedy opuszczałem gliwicki spektakl Gombrowicza w głowie kotłowały się różne refleksje, sceny z życia wzięte oraz cała atmosfera spektaklu wraz z reakcjami publiczności. Może właśnie reakcje publiczności dynamizują przemyślenia jako reakcję na Gombrowicza. Może nie Gombrowicz jest tu kluczem, tylko Jego estetyczna prowokacja, by obnażyć – jak ujął to Mikołaj Grabowski – Polaka zaplątanego? Bo pewne zaplątania ujawniają się w prymitywnym rechocie jako reakcję na sceny, do których intelektualista podszedłby ze stonowanym, życzliwym uśmiechem. To zaplątanie w trywialność życia i jego bytowo-materialne aspekty, a jednak nie do końca ostateczne unicestwienie potrzeby obcowania ze sztuką. Wracanie do niej, niejako z głębi pierwotnego i naturalnego instynktu. Tu widzę szansę na przyszłość. Wbrew otoczeniu, chamstwu i okolicznościom naszego „tu i teraz”. Takie zaplątanie polskie ukazuje oraz taki właśnie potencjał ma „Chociaż tyle” Henryka Gały.

  

   Wchodząc z Żoną na salę przed spektaklem podaliśmy bilety bileterce pytając: – jak długo będzie trwało przedstawienie i czy ma przerwę? Bileterka z promiennym uśmiechem odrzekła: – sto minut, idzie wytrzymać. (sic!!!). Szło wytrzymać. Powiem więcej.  Wytrzymywanie perwersyjnie straciło kontrolę nad czasem. Pal sześć rubaszność bileterki. „Wytrzymaliśmy” Gombrowicza, „wytrzymamy” Gałę. Nie wiem jak bileterka. Miałem nawet ochotę zadać jej pytanie – „Być albo nie być?”- oto jest … jednak coś mnie powstrzymało. Ponieważ sam nie znam odpowiedzi na to pytanie pomyślałem, że może nie warto pytać. Lepiej wytrzymywać niż być, czy … nie być.  W końcu wszyscy kiedyś nie będziemy. A teatr? Będzie zawsze. Tak jak i poezja.

 

Andrzej Walter

 

nawiązania:

  1. 1.Henryk Gała „Czwarty dzwonek”, Stowarzyszenie Wspierania Edukacji i Rynku Pracy, Oficyna Wydawnicza ASPRA-JR, Łomża-Warszawa 2012
  2. 2.“Dzienniki” w reż Mikołaja Grabowskiego z Teatru Imka w Warszawie
Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko