Tomasz Borkowski – Polska Ą

0
348

Tomasz Borkowski


Polska Ą

 

Marek Wawro– Nie, nie, nie i jeszcze raz nie! – rozujadała się Iza. – Przecież to się zupełnie nie nadaje! No, nie nadaje się! W życiu czegoś tak durnego nie widziałam!

            Tu bym akurat polemizowała, bo wiele wskazuje na to, że Iza spędza codziennie długie, frustrujące godziny przed lustrem. Ale może ona dostrzega w tafli coś zupełnie innego niż pozostali.

Rzecz polega na tym, że dostałam elektroniczny list od czytelnika. To rzadkość, bo przeważnie otrzymujemy korespondencję na kartkach z zeszytów lub z jakichś pradawnych papeterii. Przeczytałam go pobieżnie i wydał mi się na tyle interesujący, że postanowiłam go wydrukować i pokazać szefowej.

            Co jakiś czas ogłaszamy konkursy z nagrodami. Przeważnie daje to rezultaty żałosne. Nie to, że nie piszą. Przysyłają, a jakże…

Gospodynie domowe i emeryci sięgają po ołówki czy flamastry pożyczone od wnuków i próbują opisywać swoje życie, mozolnie przypominając sobie litery alfabetu w nadziei wylosowania lodówki. Efekty tej żmudnej pracy są przeważnie żenujące. Okazuje się, na przykład, że największą przygodą kuśnierza ze Skierniewic było wygranie w latach sześćdziesiątych zegarka na loterii. Bez puent, bez sensu, o kompozycji przypadkowej, okraszone podstawowymi błędami, „utwory” te mówią jednak wiele o autorach i ich środowisku. Uświadamiają mi też z całą jaskrawością, dla kogo pracuję. Czasem zdarzy się wzruszająca w swej naiwności historia. Wtedy staram się ją opublikować. Nie zawsze mi się udaje, bo Iza to – co tu kryć – apodyktyczna suka. Kiedy ma zły humor, wyżywa się na podwładnych, a kiedy ma dobry, traktuje nas w sposób ubliżająco protekcjonalny. Merytorycznie jest żadna. Nie kieruje naszym działem w jakiś przemyślany sposób, lecz na zasadzie menstruacyjnych impulsów i widzimisiów (sic!). Nigdy nie wiem, co jej się spodoba, a co nie. Ale może po prostu nie jestem w stanie nadążyć za tym geniuszem w spódnicy z wyprzedaży?

List od Inżyniera z Warszawy był na temat „Wakacje”. Przeczytałam go na wydruku. Spodobał mi się. Miał – jak na nasze pismo – niezwykle złożoną budowę, a ponadto początek, środek i koniec oraz nie zaczynał się od słów: „Poszłem do szwagra pić ankochol gdy ftem…” Zaniosłam go Izie.

Szanowna Redakcjo – pisał Inżynier – jako umysł ścisły nie mam skłonności do konfabulacji. Poza tym mam bardzo dobrą pamięć i odtwarzam wszystko z fotograficzną dokładnością. Miałem też przy sobie aparat cyfrowy marki Samsung i w razie potrzeby mogę przesłać zdjęcia w odpowiedniej rozdzielczości.

W zeszłym roku, a dokładniej w lipcu, podczas urlopu wypoczynkowego w miejscowości Darłuwko nad Morzem Bałtyckim, przytrafiła mi się bardzo dziwna przygoda. Poszliśmy z dziećmi na lody. Była duża kolejka, bo zbliżało się południe, środek sezonu. Wczasowiczów było bardzo wielu i dużo samochodów zaparkowanych wbrew przepisom na chodnikach. Usiadłem na betonowej barierce i przyglądałem się ludziom. Za moimi plecami znajdowało się Morze Bałtyckie. Obok mnie usiadł jakiś miejscowy. Od razu było widać, bo miał długie spodnie i koszulę. Przyjechał na rowerze składaku „Czajka” z przyczepką własnej roboty. Powiedział, że jest gorąco. Ja na to, że no. Zaczęliśmy rozmawiać o pogodzie. Potem zapytał skąd jestem. No to ja, że z Warszawy. A on, gdzie to jest. Więc ja, że koło Grójca. Zapytał, czy przyjechaliśmy pociągiem. Powiedziałem, że samochodem. Potem zaczął mi opowiadać o swoim rowerze i wózku i o tym, czego to ludzie nie wyrzucą. Strasznie brzydko się przy tym wyrażał. Moje dzieci wciąż stały w kolejce. Miejscowy był mały, podniszczony, niemłody. Chyba trochę upośledzony, ale nie jestem pewien. Znowu zaczął opowiadać o tym, czego to ludzie nie wyrzucą. Okazało się, że jest zbieraczem puszek, butelek, bursztynu, drobniaków itp. Narzekał, że musi bardzo wcześnie wstawać. Potem znowu mnie zapytał, skąd przyjechałem. Powtórzyłem, że z Warszawy. Dzieci były już przy okienku. Wtedy miejscowy powiedział, że jak już jestem z tej Warszawy, to on coś dla mnie ma.

Zaczął szukać czegoś w kieszeniach koszuli. Potem wstał i wywrócił kieszenie spodni. Miał tam różne rzeczy – śrubki, sznurki, scyzoryk. Miał też pogniecione kawałki papieru. Podał mi je uroczyście. Zapytałem go, co to jest. Powiedział, że list z butelki, którą wyłowił z morza kilka dni temu. Butelkę sprzedał w punkcie skupu surowców wtórnych. Nie bez trudu, bo była jakaś dziwna. On to ujął zupełnie inaczej, a moje dzieci, które były wtedy mniejsze niż teraz, szły już do nas z lodami.

Schowałem list do kieszeni i powiedziałem, że muszę iść. Wtedy okazało się, że to nie był tak do końca prezent. Właściwie wiedziałem od początku, że tak będzie. Ale trzeba przyznać, że podszedł do sprawy finezyjnie. Dałem mu trzy złote na przysłowiowe piwo i natychmiast zapomniałem o nim i o liście z butelki.

            Dopiero w domu, po powrocie z wakacji, karteluszki zostały znalezione przez moją żonę, kiedy szykowała pranie.

            Przeczytałem list kilkakrotnie i wtedy zacząłem żałować, że nie wypytałem miejscowego dokładniej. Szkoda też, że sprzedał butelkę. Poza tym list jest w złym stanie zachowania. Papier jest wymięty i poplamiony. Brakuje początku, a podpisy są nieczytelne. Miejscowy go raczej nie napisał. Za dużo roboty na trzy złote. W razie potrzeby mogę go udostępnić Redakcji, bo go jeszcze mam. Brzmi tak:

„Fale wielkie jak domy miotały naszym jachtem. Pioruny waliły seriami. Złamało nam maszt i zmyło za burtę większość załogi, w tym kapitana i bosmana.

            Po dwóch dobach, kiedy burza zaczęła się uspokajać, na wraku jachtu pozostały tylko dwa wraki ludzi – ja i Janek. Na szczęście poszycie łajby wytrzymało. Trochę wprawdzie ciekło tu i tam, ale załataliśmy dziury czym się dało i wypompowaliśmy wodę. Nie groziło nam już zatonięcie i wreszcie mogliśmy się położyć. Padliśmy na koje i spaliśmy kilka godzin.

– No i co dalej? – zagadnął Janek, kiedy się wreszcie obudziliśmy.

            Siedzieliśmy w zrujnowanej mesie. Jedliśmy suchary i popijaliśmy grogiem złożonym głównie z rumu..

– Sądząc po słońcu znosi nas na południe – odparłem. – Ku Antarktydzie…

            Kilkudniowy zarost drapał w twarz. Wilgotne, słone ubranie nie pozwalało zapomnieć o minionej burzy. Pomyślałem o losie trzech naszych towarzyszy, którzy wylądowali za burtą. Janek chyba myślał o tym samym, bo niemal jednocześnie sięgnęliśmy po kubki i wzięliśmy po porządnym łyku.

– Cała elektronika wysiadła – oznajmił Janek. – Nie mamy łączności. Nie wiem, gdzie jesteśmy.

– Gdzieś na południowym Pacyfiku – usiłowałem zażartować.

            Janek skwitował mój żart ponurym grymasem.

– Jak się morze bardziej uspokoi, spróbuję uruchomić silnik – powiedział.

            Mieliśmy mały japoński silniczek spalinowy do manewrowania w porcie. Po jakimś czasie Jankowi rzeczywiście udało się go włączyć. Postanowiliśmy płynąć na wschód, w kierunku Ameryki Południowej.

            Jedzenia i wody mieliśmy w bród, bo zapasy były obliczone dla pięciu osób. Natomiast paliwo do silnika wkrótce się skończyło. Zostawiliśmy kilka litrów benzyny na wypadek, gdyby pojawił się wreszcie ląd. Zrobiliśmy z wiosła coś w rodzaju masztu i próbowaliśmy żeglować, ale marnie to wychodziło, bo jacht był za duży. Mimo, że płynęliśmy własną łodzią i spaliśmy we własnych kojach, byliśmy rozbitkami dryfującymi w nieznane.

            Minęły prawie dwa tygodnie, aż wreszcie na horyzoncie pojawiła się jakby podłużna ciemna chmura.

– Krzysiek, to chyba ziemia! – zawołał Janek.

            Po kilku długich dniach widać już było wyraźnie żółte, piaszczyste plaże i sosnowe lasy w głębi lądu. Krajobraz tak przypominał wybrzeże Bałtyku, że zaczęliśmy jeszcze bardziej tęsknić za domem.

            A potem pojawił się statek. Płynął prosto do nas.

            Janek pierwszy dorwał się do lornetki. Nastawił ostrość, po czym oderwał instrument od oczu i potrząsnął głową.

– Nie! – mruknął. – To niemożliwe!

            Spojrzał jeszcze raz.

– Chyba mi odbija – powiedział. – Masz, popatrz.

            Wziąłem lornetkę.

            Płynął ku nam mały okręt straży przybrzeżnej. Z początku nie zorientowałem się, że coś jest nie tak. Tyle razy przecież widziałem podobne jednostki.

– No, o co chodzi? – zapytałem.

– Władysławowo! – wykrzyknął.

            Rzeczywiście, na burcie statku znajdował się napis »Władysławowo«. A na maszcie polska bandera.

– O, matko! – dotarło do mnie wreszcie. – Polska straż przybrzeżna.

            Janek zabrał mi lornetkę.

– Nawet nie »Władysławowo«, tylko »Władywłasowo« – rzekł po chwili. – Napisu wymalować porządnie nie potrafią!

– Rodacy… – powiedziałem ze wzruszeniem.

– Czy to możliwe – myślał głośno Janek – że nas tak zniosło?

– Wierzyć się nie chce. Tysiące mil…

            Nie chciało się wierzyć, ale wystarczyło się rozejrzeć, żeby uwierzyć. Morze zmieniło jakby barwę i stało się bardziej jakieś szare. Zaczerpnąłem wodę zza burty. Spróbowałem. Woda miała smak bałtycki – małe zasolenie, duże zanieczyszczenie. Na brzegu dostrzec można już było latarnię morską i zabudowania miasteczka. Typowo pomorska architektura.

– Jakkolwiek się to stało – powiedział Janek – za parę godzin będziemy w domu.

            Załoga kutra straży składała się z kilku blond wąchali, którzy dosyć poprawną polszczyzną zażądali od nas dokumentów, a następnie wzięli nasz jacht na hol. Po trzech godzinach znaleźliśmy się w porcie. Szybko załatwiliśmy formalności w kapitanacie. Urzędnicy traktowali nas, jakbyśmy mieli kłopoty podczas zwykłego rejsu po Bałtyku. Powiedzieli, że wszczynają poszukiwania zaginionych członków załogi.

            Zostawiliśmy jacht w porcie, zabraliśmy najpotrzebniejsze bagaże i wreszcie znaleźliśmy się tak naprawdę na lądzie. To było dziwne uczucie – chodniki wcale się nie kiwały.

            Miasteczko sprawiało bardzo miłe, schludne wrażenie. Wypłaciliśmy trochę pieniędzy z bankomatu, i podładowaliśmy komórki. Mieliśmy wyjątkowego pecha. U mnie nikt nie podnosił słuchawki, a Janek zamiast do siebie ciągle się dodzwaniał do jakiejś starej jędzy.

            Szliśmy w kierunku dworca kolejowego, ale dostrzegliśmy wypożyczalnię samochodów i wzięliśmy Toyotę Yaris. Janek miał prowadzić pierwszy, więc jeszcze skoczyłem do kiosku po gazetę i ruszyliśmy. Czekało nas kilka ładnych godzin jazdy do Warszawy.

            Lato było w pełni i pagórkowate pejzaże wyglądały bardzo pięknie. Tym piękniej, że znaleźliśmy się tu jakimś cudem. Po pewnym czasie nasyciłem się widokami i sięgnąłem po lokalną gazetę »Dziennik Bałtyjski«.

– To jakaś satyra, cholerka – powiedziałem do Janka. – Co oni tu wypisują! Wszystko pokręcone!

– Poczytaj – zaproponował Janek.

– No, powiedzmy tu – wybrałem artykuł z pierwszej strony. – Premier Dysk spotkał się z prezydent Komornicką aby przedyskutować obniżenie podatków z 3 do 1,5%.

– Takie sobie – roześmiał się Janek. – Czytaj dalej.

– Polska sprzedała USA kilka samolotów wojskowych.

– Chyba na odwrót?

– Nie. Tak tu piszą ci satyrycy.

            Janek chciał sam poczytać, więc ja siadłem za kierownicą i ruszyłem ostro, jak to ja.

– Hej, wyluzuj! – zawołał Janek. – Nie daliśmy się burzy na Pacyfiku, a mamy zginąć na Kaszubach?

– Dlaczego od razu zginąć? – udawałem głupka, ale zwolniłem. – A jeśli chodzi o gliniarzy, to mam stówkę w prawku. Starą, poczciwą stówkę. Jeszcze sprzed rejsu… O, w dupę!

            Stali we wsi za zakrętem. Zamachali lizakiem.

            Starszy z nich zajął się oglądaniem dokumentów, drugi zaczął rozmowę:

– Teren zabudowany, proszę pana. Oprócz tego ograniczenie do czterdziestu. A wie pan, ile pan jechał? Osiemdziesiąt trzy.

            »Gdyby nie Janek, to bym leciał sto pięćdziesiąt«, pomyślałem.

– Zagapiłem się – powiedziałem pokornie. – Dopiero co zeszliśmy na ląd…

– We Władysławowie – dorzucił Janek.

– Władywłasowie? – upewnił się policjant. – Marynarze?

– Żeglarze.

– Tu nie morze. Tu obowiązują przepisy ruchu drogowego.

            Starszy policjant nagle zagwizdał pod nosem. Podszedł do auta trzymając moje prawo jazdy i banknot stuzłotowy.

– Fiu, fiu – powiedział. – Ciekawe znalezisko.

            Rzuciłem okiem na Janka. Minę miał niewyraźną. Czyżby szykowała się jakaś chryja?

– Czy pan wie, że korupcja w naszym kraju karana jest śmiercią? – zapytał groźnie. – Gazet się nie czyta, co?

            »Ach, więc to żartowniś«, pomyślałem z ulgą. »A jaki przedni aktor!«

Roześmiałem się.

– Gdyby tak było, to kto by pozostał przy życiu?

            Puściłem do niego oko.

            Nie zareagował.

– Uczciwi obywatele – odparł poważnie.

            To było jak senny koszmar. Zachowywałem się normalnie, a wszystko, co robiłem wywoływało jakieś nieprzewidziane, groźne skutki.

            Młodszy policjant spojrzał na banknot.

– No, co ty, Stachu, przecież to podróbka. Nawet nie fałszerstwo. Popatrz tu i tu. Pewnie w chipsach było?

– Masz rację! – roześmiał się ten starszy. – Ale dałem się nabrać! Ha, ha!

            Podeszli do auta. Oddali mi papiery.

– No, ubawił nas pan – powiedział starszy. – Mandat w wysokości trzystu złotych już został ściągnięty z pańskiego konta. Szerokiej drogi.

            Zasalutowali. Ruszyłem. Ale po kilku kilometrach skręciłem w boczną drogę. Zatrzymałem samochód. Wyciągnąłem prawo jazdy i stówkę. Obejrzałem ją ze wszystkich stron.

– Podróbka? – zapytał Janek.

– Nie. Normalna stówa.

– Pokaż.

            On także nie dostrzegł nic podejrzanego.

            Nagle główną drogą przeleciał wóz policyjny na sygnale. Czy jechał naszym śladem? Janek wyciągnął z portfela pieniądze, które wybraliśmy z bankomatu we Władysławowie. Była wśród nich jedna stówka.

– To ta wygląda jak z chipsów – powiedział Janek. – Albo ze słonecznika… Pamiętasz? Były takie z dolarami…

            Wyrwałem mu banknot. Na pierwszy rzut oka był bardzo podobny, ale kiedy przyjrzałem się mu uważniej, dostrzegłem kilka wyraźnych różnic: kolor, rysunek, wyraz twarzy Jagiełły.

– Zaczyna mnie to wkurzać! – zawołałem. – Pokaż mapę.

            Janek sięgnął do schowka. U nasady Helu znaleźliśmy, cholera, Władywłasowo. Bardziej na południe znajdował się Grozów Wielkopolski, a zamiast Suwałk były jakieś Szaławiłki.

– Teraz daj gazetę – zakomenderowałem.

            Po chwili znalazłem informację, której szukałem.

– Przeczytaj tutaj – pokazałem Jankowi palcem.

– Wczoraj o świcie wykonano wyrok śmierci przez rozstrzelanie na dwudziestu prominentnych działaczach Polskiego Związku Piłki Nożnej… No i co? To jest wręcz niesmaczne…

– Jeszcze nie rozumiesz? To nie jest żadna satyra. To jest normalna gazeta. A to nie jest mapa zrobiona przez pijanych kartografów, tylko normalna mapa tej Polski.

– Jakiej tej?

– No tej. Jakiejś lewej. Ja wiem? Od początku coś mi nie grało. Niby wszystko w porządku, tylko te drobne różnice. Przecież to niemożliwe, żeby sztorm rzucił nas aż do kraju. Chyba, że to jest jakaś cholernie alternatywna rzeczywistość.

            Główną drogą znowu przemknął policyjny samochód. Tym razem jechał w przeciwnym kierunku. I wolniej.

– Coś mi się wydaje – powiedział Janek – że oni nas szukają.

– Jeśli za korupcję jest kara śmierci, to wolę nie myśleć, co jest za fałszowanie dokumentów, kart kredytowych, za szpiegostwo…

– Jezu – jęknął Janek. – Masz rację. Do wszystkiego się mogą doczepić. Spieprzajmy stąd.

            Pojechaliśmy jeszcze kawałek leśną drogą. Ukryliśmy samochód, zmieniliśmy ubrania i poszliśmy dalej pieszo. Mieliśmy jeszcze trzy komplety dokumentów po naszych kolegach z załogi i zamierzaliśmy je wykorzystać, jeśli będzie trzeba.

            Piechotą, potem autostopem, trochę koleją, trochę PKS-em przemieszczaliśmy się na zachód, w kierunku granicy z Niemcami.

            Z Warszawą daliśmy sobie od razu spokój. Policja znała mój adres i jeśli ktoś czekał na mnie w domu, to na pewno nie moja żona.

            Udało nam się bardzo łatwo zainstalować za granicą, bo Niemcy to straszne flejtuchy. Nie używają w ogóle rodzajników i stanowczo za dużo piją. Mam na myśli oczywiście tych z południowego Pacyfiku. Niemcy są wprawdzie krajem biednym i chaotycznym, ale myśmy się tu całkiem dobrze zaaklimatyzowali.

Co nie znaczy, że nie tęsknimy za domem. Czasem na lewych papierach jeździmy do tej tu Polski, ale pobyt tam tylko pogłębia nostalgię. Zresztą nie tylko Polska i Niemcy są tu takie. Podróżowaliśmy po Europie, bo mieliśmy nadzieję, że się jakoś wydostaniemy do naszego świata. Wyobrażaliśmy sobie, że – powiedzmy – Holandia albo Włochy się nie zmieniły. A wówczas wystarczy wsiąść do samolotu i obudzić się w normalnej Warszawie. Ale kiedy ekspres wjechał na dworzec w Mediolanie punktualnie, a milczący pasażerowie zaczęli we wzorowym porządku opuszczać wagon, wiedziałem, że nie mamy po co wysiadać.

            Wygląda na to, że uratować nas może tylko nieziemski sztorm na południowym Pacyfiku, ale na razie brak nam funduszy na nowy rejs. Chyba się zaciągniemy jako marynarze na jakiś statek. Tymczasem wrzucamy do morza tu, w Hamburgu, nasz list we właśnie co opróżnionej butelce po »Rzytniej«. Rodacy, strzeżcie się mórz południowych!”

            Końcówka listu jest bardzo zniszczona. Kilku zdań nie udało mi się odczytać. To samo dotyczy dwóch podpisów, które resztki „Rzytniej” albo morska woda zupełnie rozmyły.

Albo, co najbardziej prawdopodobne, zostały one celowo zatarte przez autora tego żartu. Zastanawia mnie, kto i po co zadał sobie niemało przecież trudu, wymyślając tę nieprawdopodobną historię i fabrykując list. Czy rzeczywiście wrzucił go w butelce do wody, czy też wynajął miejscowego, żeby go rozprowadzał wśród wczasowiczów? Czy jest to rodzaj manifestu politycznego? Utopia (w opowieści tej występują w sumie duże ilości głębokiej wody i trzech topielców)? Prawdopodobnie nigdy się tego nie dowiemy. Ale myślę, że jeśli autor chciał wprowadzić kogoś w błąd, jeśli chciał, żeby ktoś w to wszystko uwierzył, to powinien bardziej zadbać o niektóre szczegóły. Dla mnie, warszawiaka, sprawa jest prosta. Mieszkam tu już ponad czterdzieści lat, od urodzenia. Znam tu wszystkich. W naszej wsi większość mieszkańców to rolnicy. Parę osób (w tym ja) dojeżdża do pracy w dużych aglomeracjach jak Grójec czy Pruszków. Ale nikt z nas nigdy nie żeglował po Pacyfiku! Dziwna historia, prawda?

                         Inżynier z Warszawy, gmina Legionowo, lat 42

 

 

 

– Beznadziejne – powiedziała Iza. – Do kubła!

            Właśnie naciskam delete.

Koniec

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko