Krzysztof Lubczyński rozmawia z WOJCIECHEM TOMCZYKIEM, dramaturgiem i scenarzystą
Pana dramaty obejmują klamrowo powojenne kilkudziesięciolecie historii Polski, od bezpośrednio powojennego – „Inka 1946”, poprzez środek Polski Ludowej w „Wampirze” aż po czasy III RP w „Norymberdze” i w adaptacji powieści Bronisława Wildsteina „Dolina nicości”. To przede wszystkim owoc Pana zainteresowań historią najnowszą, czy może uważa Pan, że polska historia od 1945 roku do dziś, to ciągle – by użyć określenia-tytułu starej już dziś książki Juliana Kornhausera i Adama Zagajewskiego – „Świat nieprzedstawiony”?
– Przede wszystkim jestem być może zbyt leniwy, a może za mało zdolny, aby tworzyć o innych światach, rozgrywających się w rzeczywistości księżycowej. Dla mojego pokolenia książka-postulat Kornhausera i Zagajewskiego, pisarzy Nowej Fali, była bardzo istotna, jakkolwiek oceniać udział ich samych w przedstawianiu rzeczywistości PRL. Zagajewski, który wiele lat spędził na emigracji w Paryżu nie miał zresztą takiej możliwości. Rzeczywistość PRL jest niestety ciągle zakłamywana, na co wpływ mają niestety także filmy Barei. Pokazywana jest jako rzeczywistość biedna, ale wesoła i zabawna. Jednak tak naprawdę ten śmiech był śmiechem z nas, ze zmarnowanego życia kilku pokoleń, bo gdy się jeszcze dziś patrzy na ten kraj, to ręce opadają i nie wiadomo za naprawę czego się brać. Taki efekt filmów Barei jest paradoksalny, bo Pan Stanisław był bardzo krytyczny wobec PRL. Wtedy był twórcą antyestabliszmentowym, utrudniano mu życie, a mimowolnie stał się piewcą tamtych czasów. Na pewno nie chciałby, aby jego filmy wywoływały nostalgię za PRL, a wywołują.
Nie powiem nic nowego – życie w PRL miało wiele ciemnych stron, ale – zwłaszcza po latach – ludzie, którzy pamiętają te czasy, doceniają jednak pewne skromne bezpieczeństwo socjalne. A dzisiejsze czasy także mają wiele ciemnych stron, więc może, jak pisał kiedyś satyryk, „bilans musi wyjść na zero”?
– Nie lubię dzisiejszych czasów i obecnych rządów, ale nikt mnie nie przekona do PRL i jej dobrodziejstw. Pamiętam z PRL wszechobecną biedę i powszechne zmęczenie. Przypomina mi się obraz Krakowa tamtych lat. Niszczejące Stare Miasto, pokryte liszajami, kamienice z tynkami opadającymi od wyziewów z hut, ludzie byli zszarzali i chorzy od wiszącego nad miastem smogu, który wisi tam zresztą do dziś. Miasto obstawione było płotami, na których wisiały afisze teatrów, stripteasów i koncertów Marka Grechuty. Ulice były błotnistymi wąwozami, obstawionymi drewnianymi płotami, nie można było zobaczyć ani skrawka urody Krakowa. Rynek był przyozdobiony płachtami sławiącymi 35 lat PRL, głoszącymi, że „program partii programem narodu”. Było to miasto klaustrofobiczne, groteskowe i kafkowskie, pokryte grubą warstwą brudu i pyłu z okolicznych hut. I tak wyglądała prawie cała Polska. Ludzie w PRL pracowali po kilkanaście godzin, żeby cokolwiek istniało, żeby jeździły pociągi, osiągano wszystko ogromnym wysiłkiem. Nie dziwię się, że z nostalgia wspominają tamte czasy ludzie związani z systemem, część uprzywilejowanych dziennikarzy. Ale, żeby było jasne, dziś też jest dużo biedy, zakłamania i arogancji władzy.
Jak Pan trafił na historię „Inki 1946”?
– Znam sporo historyków zajmujących się tematyką najnowszej historii Polski. Bezpośrednio zawdzięczam ten temat Jerzemu Morawskiemu dziennikarzowi, scenarzyście i reżyserowi dokumentaliście, kiedyś na łamach „Rzeczypospolitej” napisał o Ince i jej katach, którzy wówczas jeszcze żyli i korzystali z dobrodziejstw wysokich emerytur. Przypomnę, że w 2003 roku prokurator, który żądał kary śmierci dla nieletniej sanitariuszki, poleciał na uroczystości pod Lenino w oficjalnej polskiej delegacji rządowej. Pamięć Inki jest żywa na Wybrzeżu, w Trójmieście. Mam tam sporo przyjaciół, którzy wspominali mi o Ince ze łzami w oczach.
Co Pana najbardziej uderzyło w dokumentach, o które się Pan oparł pisząc scenariusz?
– To jest rok 1946. Polska nazywa się jeszcze Rzeczpospolita Polska i panuje w niej jeszcze wysoka kultura biurokratyczna. Inki nie skazywali przysposobieni na stalinowskich kursach analfabeci, ale wykształceni prawnicy, o czym świadczy wysoki poziom polszczyzny. W dokumentach nie znalazłem też żadnych śladów aktywności sowieckich służb, NKWD, a były one niezwykle aktywne. A w sprawie Inki Rosjanie mieli dużo do powiedzenia, ponieważ uważali „Łupaszkę” i jego odziały za swoich poddanych, bo tereny Wileńszczyzny zostały włączone do ZSRR. Poza tym protokóły ze śledztwa były dość lakoniczne, nie obejmowały tortur, bicia i sytuacji międzyludzkich. Starałem się dojść do prawdy o każdej postaci, do ich przeszłości. Nie jest prawdą, że ówczesny wymiar sprawiedliwości wywodził się wyłącznie z elementów przestępczych czy z kręgu fanatycznych komunistów. Większość z nich to zwyczajni oportuniści, ludzie tacy jak my.
Jak Pan przekładał zawartość dokumentów na język tekstu dramaturgicznego?
– Trzeba pamiętać, że tzw. żołnierze wyklęci wywodzili się ze środowisk tradycyjnej inteligencji. Byli wśród nich uczniowie i studenci. Zdarzało się, że przed zbiórką czy akcją ustalali jej termin tak, aby dopasować go do terminów egzaminów na uczelni. Nie wszyscy mieli za sobą pięć czy sześć lat w lesie. Posługiwali się więc polszczyzną literacką, która – przyjąłem takie założenie – w 2007 roku była jeszcze zrozumiała dla większości publiczności telewizyjnej. Nie wiem jak jest teraz przy spustoszeniach, jakie w mowie i sposobach komunikacji wyrządzają media w rodzaju esemesów, tweetter czy facebooka. Poza tym starając się dać postaciom oddech, powietrze musiałem uruchom wyobraźnię. W osiągnięciu autentyczności pomogło pokaźne grono aktorów z Trójmiasta, wtedy mało znanych, co dodawało spektaklowi autentyczności. Dziś co najmniej kilkoro z nich jest znanych i rozpoznawalnych.
W „Wampirze”, opartym też na autentycznej historii „wampira z Zagłębia”, seryjnego gwałciciela i mordercy kobiet chciał Pan pokazać mechanizm władz?
– Odwieczny mechanizm szukania kozła ofiarnego. „Wampir”, o którym mowa, istniał, a jego ofiary były realne, między innymi kuzynka Edwarda Gierka, ale nie wiadomo do dziś, czy w procesie skazano właściwą osobę. Było jednak zapotrzebowanie na schwytanie i skazanie winnego.
„Norymberga” sięga już naszych czasów. To rozmowa dziennikarki z byłym funkcjonariuszem UB…
– Ta sztuka zyskała powodzenie w sąsiednich krajach, o podobnych doświadczeniach, np. na Łotwie, gdzie do tekstu dodano odniesienia do lokalnych spraw.
„Inka” i „Norymberga” mają fakturę dramatów realistycznych, natomiast „Wampir” ociera się o groteskę buffo, a „Dolina nicości” odznacza się poetyką koszmaru sennego. Oba te teksty i przedstawienia są silnie nasycone czarną ironią.
– W czasach PRL pisarze uciekali w ironię. Była ona bronią i nie przypadkiem polski dramat tamtych czasów to przede wszystkim Mrożek, a i kino żywiło się ironią, aluzją. Nasze pokolenie wychowywało się więc na ironii, była ona przepustką do świata jakiejś tam prawdy. Była też trudniejsza do uchwycenia dla cenzury niż mówienie wprost. Kiedy przy okazji przedstawienia „Snu o bezgrzesznej” na krakowskiej scenie pojawił się aktor grający Jozefa Piłsudskiego, widownia wstawała i biła brawo, bo to był pierwszy tak widziany od 1939 roku Piłsudski na żywej scenie. A kiedy ironista Piotr Skrzynecki mówił o Legionach: „Takie tam rozmaite wojsko polskie”, ludzie rozumieli o co chodzi. W „Dolinie nicości” też dominuje ironia. Jednak fakt, że ona dziś wraca, niedobrze świadczy o obecnej polskiej rzeczywistości.
Zrealizował Pan adaptację „Złego” w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Nie myśli Pan o realizacji telewizyjnej tekstu, który chyba bardziej jest stworzony dla telewizji niż dla żywej sceny?
– Niestety, nie widzę z tamtej strony zainteresowania.
Co uważa Pan za podstawowy motyw swojej twórczości?
– Pokazywanie zwykłego człowieka w niezwyczajnych, dramatycznych sytuacjach. Patologie mnie nie interesują.
Napisał Pan sztukę „Bezkrólewie”, której dwa czytania odbyły się Warszawie i Łodzi. Podobno wszystkie teatry, którym Pan ją proponuje, odrzucają ją…
– Cóż, wszystkie korzystają dotacji państwowych czy samorządowych, a to sztuka krytyczna wobec obecnej władzy i dość apokaliptyczna, jeśli chodzi o los Polski. Na czytanie sztuki przez wybitnych aktorów w warszawskim „Palladium” przyszło aż siedemset osób i to jako na imprezę biletowaną. Przeciętnie na czytania przychodzi mniej najwyżej dwieście osób.
Nie może Pan spróbować namówić na jej wystawienie jakiś teatr offowy?
– One też dostają dotację, a czasem bezinteresownie lubią obecną władzę. Nie pojmuje dlaczego, ale lubią.
Może nie tyle ją lubią, ile boją się PiS?
– Nie badałem sprawy.
W jakiej konwencji napisał Pan ten tekst?
– To nawiązanie do tradycji teatru staropolskiego, szczególnie
kultywowanego przez Kazimierza Dejmka. To nurt komedii
rybałtowskiej, do którego należy słynne „Z chłopa król Piotra Baryki. Komedia rybałtowska była szyderstwem z władzy, z elit, z możnych. Lud oglądając te widowiska bratał się z aktorami,
utożsamiał się z nimi.
Dlaczego wybrał Pan tę konwencję, a nie realistyczną formułę „jeden do jednego”?
– W Polsce, w przeciwieństwie do USA, do całej tradycji anglosaskiej, formuły „jeden do jednego” prawie nie było i nie ma. Tam mogły powstać takie filmy jak „Wszyscy ludzie prezydenta”, czy „JFK”. U nas podobny film byłby wbity w ziemię jako publicystyka. W tradycji protestanckiej istnieje pojęcie kompromitacji. W Polsce nie, bo inaczej po polskiej polityce nie plątałyby się od dziesięcioleci te same, skompromitowane figury. Trwa recydywa tych samych twarzy w innych układach. W Polsce nie da się opowiadać tego „jeden do jednego”, bo bardzo silne są mechanizmy cenzury i jak się okazuje, nawet komedia rybałtowska nie może trafić na scenę. W Polsce nigdy nie było kultury mówienia wprost, kultury szczerości.
Dziękuję za rozmowę.
Wojciech Tomczyk – ur. 12 kwietnia 1960 r. w Warszawie – dramaturg, scenarzysta i producent. W teatrze debiutował sztuką “Wampir” (nagroda Ministra Kultury). Współautor wystawy w narodowym pawilonie polskim na wystawie światowej EXPO Hanower 2000. Autor wielu scenariuszy do filmów fabularnych, dokumentalnych, seriali oraz sztuk teatralnych (m.in. de seriali „Oficer”, „Oficerowie” i „Trzeci oficer”, do filmu „Sposób na Alcybiadesa” (1997). Laureat m.in. Grand Prix Festiwalu Dwa Teatry Sopot 2007 za sztukę “Norymberga” i nagrody Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego za wybitne osiągnięcia w dziedzinie teatru – 2007. „Norymberga” została przełożona na angielski, rosyjski, białoruski i estoński. Autor otrzymał za nią także Grand Prix za najlepszy tekst dramatyczny na IV Międzynarodowym Festiwalu Teatru Niezależnego na Białorusi 2008/2009. Premiery jego sztuk w Teatrze Telewizji odbyły się kolejno: „Wampir” (2003), „Norymberga” (2006), „Inka 1946” (2006), „Dolina nicości” (2011). W „Komedii romantycznej” (premiera 2012) wykpił współczesne medialne wzory miłości. Napisał też sztukę „Matka Kwiatkoszczaków”, na motywach życiorysu Marka Hłaski.