Krystyna Habrat – MAM!

0
297

 Krystyna Habrat



MAM!


Kazimierz Hamada     Zobaczyła go, jak tylko uchyliła drzwi. Siedział, oczywiście, wpatrzony w telewizor. Ani drgnął. „On jeszcze nie wie” –  zaśmiała się w duchu i już chciała obudzić go okrzykiem: „Mam!”, ale zagryzła usta. 

  Z trudem zdejmowała płaszcz. Szarpała szalik. A jeszcze po schodach wbiegła żwawo podniecona radością. Dopiero w progu ją ścięło, gdy weszła w to, co dzień po dniu od  lat trzydziestu z hakiem. Rzuciła w jego stronę wątłe „cześć” i  wolała nie  wiedzieć, czy odpowie. „Odpowie? Raczej odburknie” –  skonstatowała, znikając w kuchni.  Opadła na taboret i  skryła  głowę w ramiona, skrzyżowane na  stole obok  talerza zapaćkanego jajecznicą.  

  „Nawet nie spojrzał” – myślała z goryczą.  Za to pacjenci ją kochają.  Mówią, że już  jej dotyk ma dobroczynny wpływ. I słowo otuchy. Ona, nie spieszy do domu jak inni lekarze. Przyjmie nawet po godzinach. Wysłucha, pokiwa głową ze współczuciem, że aż tak boli, że dziecko nie chce się uczyć. Doradzi coś. Nie wiedzą, że siedziała by z nimi dzień i noc, i każdego przytuliła do serca.

  Ale nie tak dawno Łukasz okazał jej łaskawość. Kiedy załatwiła mu adwokata. Jakby wreszcie przełknął to coś, co dusiło go w gardle od śmierci matki. Gryzł się, czy wypada  występować przeciw bratu i siostrze? Głupi! Przecież to jego, pierworodnego, matka  kochała nade wszystko! Na pewno jemu by wszystko zapisała! Dom z ogrodem i oszczędności. Nawet gdyby nie mąciła jej  myśli  skleroza. Łukasz rozpieszczony, bardzo się wszystkim przejmuje. W sądzie na pewno by  zapomniał języka, jak coraz częściej mu się zdarza. Musiała mu wynająć adwokata. Niech ich ludzie obgadują. A co tam!  Gdy mu to wtedy powiedziała,  wyjął  koniak i usiadł  koło niej.

              Jak wyglądam? – odważyła się  wtedy spytać,  przełykając  trunek, za jakim nie przepadała.

              Ujdzie – odparł, ledwo musnąwszy ją   roztargnionym okiem.

    Jednak to prawda, co usłyszała w drugi dzień po ślubie na poprawinach. Był  na rauszu, bo  jak na ponurego mruka, dość rozmowny, ale nie żartował, gdy  biorąc ją pod brodę,  oznajmił  ze śmiechem wszystkim przy stole: „Brzydka ta moja żona, prawda? Ale bogata!”

   Nigdy nie zapomni ciszy, jaka po tych słowach zapadła. Jego koledzy i rodzeństwo: Gośka i Zenek, odwrócili głowy. Tylko teściowa zaśmiała się  z cicha.

  Dotąd czuje tamten ból, gdy Łukasz wykręcił jej rękę, jak próbowała uciec wtedy od stołu sprzed  oczu gości weselnych. Pragnęła zapłakać gdzieś w kątku. Tamtego dnia poprzysięgła   zemstę.

   A jakież to ona miała bogactwo? Brata w Ameryce, który przysyłał paczki z ciuchami? Etat w przychodni, szpitalu i  prywatnie, na co poświęcała cały boży dzień, że zabrakło czasu na wcześniejsze obejrzenie się za mężem? Jajka, jakie przynoszą wdzięczni pacjenci z podmiejskiej przychodni? Zapisany przez matkę dom na wsi? Brat z Chicago na zapis przystał, nie zamierzał wracać. Miała więc dokąd uciekać. I uciekała. Nie jeden raz po ślubie. Łukasz przyjeżdżał po nią skruszony. Potrzebował jej. Wracała. Nie zabrała przecież  sukienek. Mieli dzieci. To nic, że się jego bały. Milkły  przy nim. Jak  wchodził, nieruchomiały i traciły ochotę do zabawy. Zmykały mu  z oczu. Nawet po latach, gdy leżał w szpitalu po  udarze,  odwiedzały go z musu. A jak już, to siedziały obok jego łóżka  markotne. Teraz i córka i syn mają swe osobne życie też otoczone milczeniem, jak  każde z nich tutaj.

  Tak, Łukasz bardziej potrzebuje pomocy. Ona wie aż za dobrze, że pod powłoką ważniaka na stanowisku kryje się wystraszone biedaczysko. Takim, jak on, rozdygotanym lękami o  stołek, ą bardziej grozi zawał. Ta choroba dyrektorów. Ma obowiązek dbać o jego zdrowie. Do tego wciąż pociągać sznurki znajomości i układów, żeby  piął się w górę.  Nie bez  powodu zrobiła specjalizację z kardiologii. Trafia do niej niejeden nadęty  ważniak i w jej rękach   mięknie.

  Tylko nikt  nie  powinien zauważyć, jak się Łukasz mało nadaje na swe stanowisko.  Zawsze pragnął być ważny. Ale tak na skróty. Zamiast specjalizować się w zawodzie, robić uprawnienia, popijał z kim trzeba i biegał na zebrania partyjne. Lecz i tam  milczał. Raz wyznał z oporami, że bardzo chce  zabrać głos, ale mu gula w gardle nie pozwala. Oj, nie jest on elokwentny. Pełen kompleksów i lęków, robi wrażenie  gapowatego. Bo tak go matusia rozpieściła. Sprzątała mu sprzed nóg najmniejszy proch. I takie są teraz skutki. Dopiero przyparty do muru, gdy braknie mu argumentów czy znajomości rzeczy, wrzeszczy w niebogłosy. Wtedy staje się  dzierżymordą, który potrafi wszystko. Tylko ona wie, że to krzyk bezradności. Tknąć go palcem, a padnie. Nie na darmo  wziął na żonę ją, przedsiębiorczą, pewną siebie lekarkę. Zawsze mu powtarza: ”Nie bój się. Już ja coś wymyślę.”

 

   Podniosła się wreszcie od stołu ciężko, jakby jej nagle przybyło kilogramów. Nalała wody do czajnika.  Zaparzy herbaty i wtedy mu powie. Powinien się ucieszyć. Spojrzeć na nią.

   Nie zauważył nawet, jak rok temu zmieniła kolor włosów. To mógłby, ale że  usunęła zmarszczki – lepiej nie. Ani operacji nosa. Termin wybrała na jego wyjazd w Alpy na narty. Po powrocie  nie zareagował. Może tylko nie chciało mu się otworzyć ust? Może mężczyźni są własnie tacy? Za mało ich znała. Najpierw tylko się uczyła. Potem robiła specjalizację, chwytała różne możliwości pracy. Mówiła sobie, że to dla zdobycia doświadczenia, ale każdy grosz się też liczył.

  Długo zarabiała więcej od niego, bo harowała w przychodni, szpitalu i na własny rachunek.   Często brała dyżury. Wolała tak, niż czekać, kiedy wróci od tej swojej…  Gdy tę przeczekała, nastała druga. Potem straciła  rozeznanie. O czym ten mruk z nimi rozmawia? Musiał o czymś i tego im najbardziej zazdrościła. Wyjeżdżał ciągle w delegacje, na narty, regaty, jazdy konne. Jej nie zabierał. Tylko pieniądze od niej. Tak go kupowała, żeby wrócił, żeby był… Gdy raz ociągała się z oddaniem mu  samochodu, a w jego rdza przegryzła blacharkę, warknął jej w twarz:

  „Jak ty jesteś chytra! Taka prawdziwa: >>Mam<<!”  

  Wtedy oblało ją gorąco, bo zrozumiała, że to „Mam” wcale nie jest pieszczotliwym skrótem od mamy. Nagle uświadomiła sobie, że ile razy udało jej się  zarobić więcej  albo przynieść  dowody wdzięczności od pacjentów, – wołała od progu: „Mam!”

  Pacjenci ją przecież doceniają. Odwdzięczają się, jak  potrafią. Przed świętami w całej poradni pachnie kiełbasą, jaką przynoszą  ci ze wsi. Gdzie indziej dają kwiaty, a tu pęta swojskiej kiełbasy. I jajka, dawniej w torebkach po cukrze, teraz elegancko w pojemnikach po 10 sztuk.

    Ile razy wyciąga w domu  te  zawiniątka z kiełbasą czy   jajka,  Łukasz   ironizuje: „O! Mam znowu  coś przytargała…” Milczek, a potrafi dociąć.

 Dopiero  tamtego dnia zrozumiała…  Oblał ją wtedy rumieniec wstydu i bez słowa podała mu kluczyki  samochodu.

 Co, miała robić afront wiejskim babinom i wyrzucać z tymi jajkami? Mówiły, że  czują potrzebę rewanżu za dobro.  Uśmiechały się, że zdrowieją i potem, że przyjmuje od nich te drobne dowody wdzięczności.  Jednak  Łukasz zabierał te  jajka i  dla swej matki, kiedy jechali na niedzielny obiad. Teściowa skwapliwie chowała do lodówki  pojemnik za pojemnikiem.  Robiła im zaraz z nich omlet lub jajecznicę.  Odkąd sama przestała hodować kury i  gęsi miała  czas, by    pichcić, podczas gdy  jej, zapracowanej  pani doktor,  nie wypadało się z tym  cackać. Teściowa nie była przychylna ożenkowi swego  synusia. Żadna panna jej nie pasowała, a po prawdzie chciała go mieć dla siebie. Później, gdy  próbowała się jej skarżyć, prychała przez zęby, że sama za nim ganiała jak  kot z pęcherzem, bo miała już swe lata, to teraz ma. Wiedziały gały, co brały. Zresztą on dla niej i tak za dobry.

     W ostatnich latach teściowa zanudzała  coraz dłuższymi  opowieściami z dzieciństwa, ale nie  pamiętała, czy wczoraj  coś w ogóle jadła.  Potem, jak ją odwiedzali, obiad już  na nich nie czekał. Jajka w lodówce rosły w stosy, zalatywały stęchlizną. Łukasz machał  tylko ręką: A, niech ich nie je. Może naprawdę wywołują sklerozę? Mają tyle cholesterolu…

  Ale sam ich sobie nie odmawiał. Bagatelizowała to,  a w duchu powtarzała  z satysfakcją: „A niech tam! Za wszystkie moje przepłakane noce. Będzie musiał poprosić mnie o pomoc. Wtedy ja…”

  Czajnik dawno się wyłączył, a ona  wciąż rozmyślała. Włączyła go znowu i przygotowała dwie szklanki. Już miała je nieść do pokoju, ale  zawróciła po apaszkę  w tureckie wzory z paczki od brata. Zawiązała ją pod szyją. Przechyliła w lustrze głowę. Ładnie.  Dziś Łukasz  musi popatrzeć łaskawszym okiem.

 Znowu ledwo się powstrzymała, by z nie krzyknąć od progu z triumfem „Mam!”.  Odebrała  przecież   list z sądu zanim wyszła do przychodni. Teraz i on będzie miał  własny dom na wsi, jak ona.

  Ujęła to ostrożnie. Czekała, co odpowie. Przecież to ona  wszystko wymyśliła. Ona zapisywała teściowej recepty na cukrzycę, serce, wątrobę.  I  na   nerwy, żeby  przestała wygadywać, że zaniedbuje jej synusia.  Mama  stawała się  powolna, ospała.   Należało ją dopilnować, żeby  zrobiła testament. Na ich korzyść! Jeszcze wtedy nie miała takiej sklerozy!

  Łukasz siedział    nieporuszony.

  – Wygraliśmy! Prawie wszystko dla nas! –  wykrzyknęła wreszcie, bo już nie mogła dłużej czekać.

  –  To  już ich nigdy nie zobaczę?   Gośki ani Zenka? – wybąkał wreszcie.

  –  Masz przecież mnie!

  Przełknął  gulę w gardle i  szepnął bezbarwnie:

          Tak. Mam. 

 

Krystyna Habrat

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko