Wanda Szczypiorska – Niedokończona

0
103

Wanda Szczypiorska

Niedokończona

           

Jan Cybis            Po zaliczeniu przeze mnie pierwszego roku studiów na Gdańskiej ASP obydwie z mamą zebrałyśmy cały swój dobytek, sprzedałyśmy stół, jedyny przedmiot, który nadawał się do sprzedaży i ze skromną walizką, no – może dwoma, rozpoczęłyśmy przeprowadzkę w nieznane – do Warszawy. Pamiętam scenę pełną nostalgii i nieruchomą jak zdjęcie; peron na dworcu w Gdyni i siebie stojącą na peronie w czarnej, wytartej, męskiej dyplomatce.

            Nowe życie na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych zaczęło się w pierwszych dniach października od ogólnego zebrania ZMP. To wydarzenie pamiętam wyjątkowo dobrze, bo oczarował mnie wtedy Władek H.. Wygłaszał referat ideologiczny – błyskotliwie, inteligentnie, z głowy. Używał modnych powiedzonek, które ja, przybyła z prowincji, uznałam za bardzo oryginalne. Mój podziw musiał być widoczny, nie zdając sobie z tego sprawy prawdopodobnie wyrażałam go całą sobą. Władek schodząc z mównicy zauważył to i docenił i jeszcze tego samego dnia zaczepił mnie na dziedzińcu. Zaczęliśmy się spotykać, z pozoru całkiem dobrze dobrana para. Bo Władek był równie biedny, jak ja i wyglądaliśmy tak samo nędznie.

            Pierwsze miesiące na drugim roku studiów mają w mojej pamięci bury kolor deszczowej i zimnej jesieni. Pozostał tylko ogólny, niewyraźny obraz. W pracowni trudno było z kimkolwiek nawiązać kontakt. Przynależność do ZMP skończyła się sama przez się, jeszcze nie formalnie, ale faktycznie – na pewno. To, co absorbowało przez tyle lat, nie miało teraz żadnych następstw. Władek był aktywistą, przewodniczącym, czy kimś takim i nie mógł, albo i nie chciał z tym, przy pierwszej nadarzającej się okazji, skończyć, Ja natomiast od razu odzyskałam wolność w postaci całkowitej obojętności. To nie było trudne. W liceum uważano mnie za niepełnowartościowego członka organizacji, bo nie zabierałam głosu i przejawiałam znikomą aktywność. Nie byłam kontestatorem, nigdy mi to nawet nie przyszło do głowy, robiłam wrażenie kontestatora tylko z powodu nieśmiałości. W Gdańsku, na pierwszym roku studiów, czołówka zetempowska z liceum straciła cały swój autorytet. Poszarzeli, stali się mniej widoczni, zajęli się sztuką – no i dobrze. Wydaje mi się, że Władek traktował swoją funkcję w ZMP czysto formalnie. Tak, czy owak, chyba unikał na ten temat rozmów.

            Przekonałam się wkrótce, co było dla niego naprawdę ważne. Rysował Madonny z dzieciątkiem tytułując te dzieła „Macierzyństwo”. Widziałam te rysunki, kiedy wstąpiliśmy po coś do mieszkania, w którym wynajmował łóżko. Mieszkali tam inni jeszcze lokatorzy, wielu ich było i czuć było specyficzny, nieprzyjemny zapach, którym Władek był przesiąknięty. Rysował Madonny siedząc na łóżku i przechowywał te rysunki w pudłach. W Akademii, na swoim wydziale był uznaną znakomitością i należało się spodziewać, że będzie wielki.

            Był ode mnie starszy, wiecznie czymś zaabsorbowany i nasze spotkania, niezależnie od mojej woli, stawały się coraz rzadsze. Zimowa plucha zrobiła się jeszcze bardziej nieprzyjemna, a my, kuląc się w naszych płaszczach, niby to chodziliśmy ze sobą nadal, ale bez większego zaangażowania raczej, ot tak sobie, po koleżeńsku. Okazało się z biegiem czasu, że mieliśmy zbyt  mało spraw, przekonań, gustów naprawdę wspólnych. I coś jeszcze nas dzieliło, coś, w czym nie umiałam współuczestniczyć w pełni, chociaż starałam się jak mogłam, żeby mu pod tym względem sprostać. To jego miłość do muzyki. Chodziliśmy na Uniwersytet, bo tam można było wysłuchać koncertów muzyki mechanicznej połączonej z prelekcją. Tak to się nazywało – muzyka mechaniczna, ale chodziło o Beethovena i Mozarta. Publiczność stanowili głównie studenci Akademii. Siedziałam razem z innymi słuchaczami skupionymi wokół gramofonu, onieśmielona, ale pełna najlepszych chęci czując, że moja fascynacja Władkiem zaczyna zwolna ustępować miejsca wrażeniu obcości. Było tak, jak byśmy zeszli się w jednym punkcie idąc z dwóch różnych stron. Z innego środowiska i po przeczytaniu nie tych samych książek.  Doszliśmy do tego punktu i zaczęliśmy się mijać zwolna. Ale Requiem i 9 Symfonia mogły nas przecież połączyć. Niestety. Nie byłam zbyt muzykalna. Podczas koncertów patrzyłam ukradkiem na twarz Władka, nieobecną, zaczerwienioną, z oczami błyszczącymi – obcą. W jego oczach była wyłącznie miłość do Mozarta.

            Po koncercie lekko oszołomiony, ale w widoczny sposób podniesiony na duchu, odprowadzał mnie na stację kolei podmiejskiej, którą dojeżdżałam do miejscowości podwarszawskiej. Staliśmy blisko siebie na peronie i czekaliśmy na czas odjazdu mojego pociągu. Stąd rozeszliśmy się pewnego wieczoru na zawsze, chociaż oczywiście widywaliśmy się przelotnie. Wiedziałam, co się z nim dzieje, trudno było tego nie wiedzieć – był sławny, a jego sztuka zanurzała się coraz bardziej w mistyczne głębie. W tym czasie ja należałam do klubu filmowego i zajmowałam się czymś zupełnie innym.

            Być może nie jestem muzykalna, ale dźwięki płynące z gramofonu, otaczały mnie i przenikały, zatrzymywały w sobie emocje, a wszystko, co działo się wtedy wokół, splotło się z utworami klasyków i pozostało tam na zawsze. Przekonałam się o tym teraz, kiedy pewnego dnia usłyszałam 8 symfonię Schuberta, Niedokończoną – w radio. Otworzyła się oddając mi na chwilę tamten świat i pamięć o Władku razem z tym, dość paskudnym zapachem jego zniszczonego płaszcza.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko