Marta Fox – Tryptyk tęskniący
1. Tatusiu
Mój ojciec pracował na grubie, czyli w kopalni.
Był cieślą górniczym. Przyjechał na Śląsk z Podlasia, znad Buga i sosnowych lasów. Ukrywał się w kopalni, gdyż jako żołnierz AK był ścigany przez ówczesne władze. Kopalnia dawała mu schronienie przez dziesięć lat, ale w końcu znalazł się ktoś, kto doniósł życzliwie. Wiem kto.
Jestem pokrzywdzoną córką bardzo pokrzywdzonego ojca, który nie żyje od prawie poł wieku, więc nigdy się nie dowiedział, że taki status mu przyznano. Wychodził do pracy o świcie i wracał punktualnie o godz. 15.00. Już o 14.55 siedziałyśmy przy oknie (ja i moje dwie młodsze siostry), wypatrując z drugiego piętra kamienicy, w której mieszkaliśmy, pociągu wjeżdżającego na peron wśród pól. Prześcigałyśmy się w tym, która pierwsza zauważy charakterystyczną sylwetkę ojca, idącego wąską ścieżką, gęsiego, za innymi górnikami, i dźwigającego pod pachą klocek drewna, przydziałowy, bo po skończonej dniówce każdy górnik mógł sobie klocek zabrać do domu.
Rozwijał go potem z gazety i stawiał koło pieca, a my rozpoczynałyśmy walkę, która sobie na nim posiedzi. Czasem w naszą kłótnię wkraczał ojciec i sprawiedliwie rozdzielał siedzenia, każdej po dziesięć minut. Patrzył na zegarek, odliczał, dawał znak, wtedy błyskawicznie siadała następna, by nie uronić z siedzenia ani sekundy. Potem ojciec wynosił klocek do piwnicy, rąbał na kawałki, aby zmieściły się w węglowym piecu.
Kiedy ojciec wkraczał w dom, zupa już dymiła na stole.
Nigdy nie opowiadał, jak było w pracy. O pracy w domu się nie mówiło. Jeśli więc z dzieciństwa wyniosłam mgliste pojęcie, czym jest praca pod ziemią, to bardziej z lektury opowiadań Morcinka niż z innych źródeł. Co roku, w dniu Barbary, pisałam wypracowanie o dzielnym górniku, który kopie węgiel na przodku i jest chlubą naszego socjalistycznego państwa.
Kiedyś się zbuntowałam i napisałam, że wcale nie jestem dumna z ojca górnika, że wolałabym, aby pracował w ogrodzie, jak ojciec Krysi i by wszyscy kupowali u niego jarzyny. Albo – wolałabym mieć ojca piekarza, jak Basia, która zawsze do szkoły przynosiła świeże rogaliki, a przed ich piekarnią codziennie ustawiały się kolejki po prawdziwy chleb, całkiem inny niż ten kupowany w spożywczym.
Napisałam, że ojciec górnik ma zasadniczą wadę – trzeba na niego czekać, a jak nie wraca, to nie ma gorącej zupy na stole, tylko jest strach. Napisałam, że nigdy nie widziałam ojca w białym pióropuszu na wysokiej czapce, tak jak na zdjęciach w szkolnej gazetce, ani z medalem, tylko zawsze z klockiem.
I narysowałam ojca z klockiem, ale ani moje wypracowanie, ani rysunek nie spotkały się z uznaniem nauczycielki, bo jej zdaniem wszystko w wypracowaniu było nieprawdziwe, czyli dalekie od jedynie słusznych wyobrażeń.
Kiedyś ojciec nie wrócił pociągiem o właściwej porze. Matka wpatrywała się w ścieżkę pomiędzy polami, a kiedy podobnie jak my, nie dojrzała jego przygarbionej sylwetki, wlała zupę z powrotem do garnka, usiadła na pieńku, pozostałym z poprzedniego dnia i siedziała tak bez słowa i bez ruchu.
Ojciec wrócił godzinę później.
Nie pozwoliła mu się wytłumaczyć.
Dwa razy strzeliła go ręką w twarz, z jednej i drugiej strony, a potem, bez słów, postawiła zupę na stole. Dla nas też. Przy obiedzie się nie rozmawiało, trzeba było jeść szybko i z apetytem, bo jaki kto do jedzenia, taki do roboty.
Przez wiele lat matka bała się, że stanie się coś, o czym się nie mówiło głośno, choć każdy wiedział co. A potem zrozumiała, że umrzeć można zwyczajnie i szybko, na raka, ale o tym się wówczas tym bardziej nie mówiło, bo górnik umierający na raka nie przypomina w niczym typowego górnika i z racji tej choroby nie ma powodu do dumy, nawet powodu do wysokiej renty dla wdowy i dzieci. Górnik umierający na raka był gorszego rodzaju górnikiem, przynajmniej w opinii sąsiadek, które uważały, że coś się wdowie po górniku należy, przynajmniej honor.
Bo jak umierać tak młodo, to przynajmniej z fasonem, na placu boju, w czeluściach, w zabrudzonym węglem ubraniu, a nie w czystej pościeli, Tatusiu.
2. Śniłam dzisiaj
Śniłam dzisiaj piosenkę
tę którą śpiewał mi na dobranoc
przy niej lęki mojego dzieciństwa nie
miały odwagi patrzeć na mnie z kątów
więc zamykałam oczy z uśpioną
w jego dłoni rączką
Zazdroszcząc mu szorstkich policzków
i wąsów marzyłam o oceanach na które
wypłynę i górach które zdobędę
Zanim rozdeszczą się wichrowe wzgórza będę
miała właśnie tyle lat co on gdy umierał
spokojnie bo żegnałam go śpiewając
tę samą kołysankę
Stoję teraz na południku zero w Old Royal
Observatory w Greenwich i ani trochę
się nie waham w jaką wyruszyć
stronę bo wiem że ciągle tak samo
chcę być chłopcem jak
mój ojciec
3. Sweter
To Henryk Stanisław, mój ojciec, opowiedział mi
historię o swetrze, w który ubrał się
w tym mieście,
nad ranem, gdy półnagi uciekał
przed ciężkimi butami.
Z ciemnego okna wyfrunęła wtedy
ręka,
szybsza niż wiatr,
o pulchnych palcach, z cieniutką
jak nitka obrączką.
Ta ręka nie chciała, by pozbawiono go słońca,
więc podała brązowy sweter.
Teraz moja córka ubiera swoje chude ciałko
w szorstkie zbawienie dziadka
i marudzi, że pochodzi ono z Karczewa,
bo wolałaby myśleć o mieście, jakie
zna z własnych podróży i lektur,
na przykład o Drohiczynie,
o nim przynajmniej pisał Żeromski
– to ponoć pisarz, który bardzo dbał
o polskie rany i o to, by nie zabliźniły się
błoną podłości.
Teraz, kiedy szukam lekarstwa na śmierć,
chciałabym znaleźć się w mieście ojca
i poczekać na rękę, która wyłoni się
z nocy.