Krzysztof Lubczyński rozmawia z MIKOŁAJEM GRABOWSKIM

0
377

Krzysztof Lubczyński rozmawia z MIKOŁAJEM GRABOWSKIM
 

Należy Pan od lat do grona emblematycznych postaci krakowskich, niejako wrósł Pan w krajobraz tego miasta. Jak to jest naprawdę z tutejszym konserwatyzmem? Legenda czy prawda?


– W Krakowie jest pewien konserwatywny opór, ale może dlatego jest też motywacja żeby go przełamać. Inna sprawa, że gdyby Kraków był aż tak konserwatywny za jaki się go uważa, to skąd wziąłby się tu Kantor, Grupa Krakowska, Schaeffer, Penderecki, , którzy zresztą musieli swoje przecierpieć, zanim się przebili.Pamiętam czas, gdy ze spektakli Konrada Swinarskiego, wielkiego człowieka teatru, którego uwielbiałem, profesorowie szkoły teatralnej wychodzili trzaskając drzwiami i twierdzili, że to trzeba natychmiast zdjąć z afisza. Tak było n.p. z jego genialną „Nieboską komedia” z 1965 roku, gdzie kury chodziły po scenie. Dziś mówi się czy pisze o tym legendarnym przedstawieniu tak, jakby od razu było uznane za wielkie, a Swinarski za noszonego na rękach geniusza sceny. Jednak tak nie było. Dopiero blisko dekadę później, już po słynnej inscenizacji „Dziadów”, środowisko krakowskie się na niego otworzyło, zaakceptowało, pogłaskało, przyjęło za swojego. Tu od zawsze istotną rolę, jakkolwiek mogłoby się to komuś wydać absurdalne i infantylne, odgrywa rolę miejsce urodzenia W krakowskim środowisku trzeba długo wokół Plant chodzić, zanim na Rynek wpuszczą. Trzeba nieraz wiele lat swoje odchodzić, żeby dopuścili do jakiegoś stolika.


Dekadę temu objął Pan dyrekcję jednej z najważniejszych instytucji artystycznych Krakowa, Starego Teatru przy placu Szczepańskim. Jak podsumowałby Pan ten zakończony już dla Pana dziesięcioletni okres?


– To był okres ciężkiej pracy. Przeżywałem wzloty i upadki. Starałem się też przekonać kolegów i koleżanki, że teatr w Polsce i na świecie posunął się o kilka lat do przodu. Żeby zrozumieli, że okres świetności lat siedemdziesiątych i części osiemdziesiątych, to okres miniony. Że trzeba otwierać się na nowe i na tym otwieraniu się na nowe spędziłem kilka lat, przekonując, że może istnieć wartościowe nowe, że warto robić teatr z nowymi, młodymi. Budowałem repertuar, wprowadzałem nową dramaturgię, przywracałem romantyzm, którego wtedy prawie nikt nie robił w Polsce, robiłem to wszystko w formie rewizji. Poddawałem im pewne spetryfikowane przekonania, nawyki, gusty, poglądy. Sięgnąłem też po rewizje antyczne, staropolskie, sarmackie, co zaowocowało m.in. „Trylogią” w reżyserii Jana Klaty, mojego następcy w Starym Teatrze, a także w mojej reżyserii – rewizją romantyczną „Dwóch na słońcach swych przeciwnych Bogów czyli uczta grudniowa 1840” Marka Millera, czy „Panem Tadeuszem”. Pilnowałem też jednak, żeby nie oderwać teatru od otaczającej nas rzeczywistości. W latach siedemdziesiątych na teatr w Polsce patrzono jak na rodzaj świątyni, w której można dowiedzieć się i przeżyć więcej i intensywniej niż kościele czy na ulicy. Teatr był podszyty polityką przez aluzje, metafory, mógł powiedzieć więcej niż można było się dowiedzieć ze źródeł oficjalnych. Miał więc wyższy status niż dziś. Wyższy status społeczny mieli też aktorzy, którzy, a ściślej biorąc, część ich czołówki, zyskała status niemal narodowych guru, magów władzy duchowej. Apogeum tego miało miejsce w stanie wojennym, ale potem to już nigdy nie powróciło. I nie powróci. Dlatego trzeba budować dla teatru nowe miejsce.


Przybył Pan na krakowskie studia aktorskie do PWST z małopolskiej Alwerni w 1965 roku. Kto z profesorów miał na Pana największy wpływ?


– Jeszcze działał Bronisław Dąbrowski, ale był już wtedy wiekowy. Ważni dla mnie pedagodzy to Jerzy Kaliszewski, Jerzy Goliński, Konrad Swinarski, Jerzy Jarocki, Eugeniusz Fulde. W szczególny sposób ważny Bogusław Schaeffer, z którym robiliśmy tzw. eventy teatralne.


Po latach sam wykładał Pan reżyserię dramatu. Jak się uczy reżyserii? Uczy się techniki czy świadomości?


– Przede wszystkim świadomości. Na studia reżyserskie przychodzi młody człowiek ze swoim widzeniem teatru. Styka się z pedagogiem, który może poszerzyć jego umiejętności. Uczenie reżyserii jest pewnym dialogiem ze studentami, a nie przekonywaniem, że robię lepszy teatr. Proszę o wzajemne zrozumienie, słuchanie, wymianę poglądów. Nie wiem, czy da się tak po prostu nauczyć reżyserii. Trzeba to rozwijać. Na pewno bardzo ważne, może najważniejsze w uczeniu się reżyserii jest podpatrywanie mistrzów.


Poświęcił się Pan głównie reżyserii, ale nigdy nie stracił Pan kontaktu z aktorstwem i od czasu do czasu pojawia się Pan w tej roli, na scenie, filmie czy serialu…


– Jestem aktorem z pierwszej profesji artystycznej kiedyś wiele grałem. I choć samo aktorstwo mi nie wystarczało do samorealizacji, to czuję się przynależny do tego zawodu i jeśli dostanę jakąś ciekawą propozycję, to nie odrzucam. Muszę jednak powiedzieć, że owe dziesięciolecie dyrektorowania w Starym było tak absorbujące, że mocno zaniedbałem swój osobisty rozwój artystyczny, i aktorski i po trosze reżyserski.


Spoglądając na Pana dokonania reżyserskie zwłaszcza w ostatnim dwudziestoleciu, nie sposób nie zauważyć fascynacji Jędrzejem Kitowiczem, Henrykiem Rzewuskim, a także Witoldem Gombrowiczem. Kilkakrotnie, w tym w Teatrze Telewizji, wystawiał Pan „Opis obyczajów” tego pierwszego, „Listopad” tego drugiego, a „Transatlantyk” tego trzeciego wystawiał Pan w kilka teatrach oraz w Teatrze Telewizji. Kilkakrotnie sięgał Pan też po „Dzienniki” Gombrowicza, ostatnio czytane w teatrze warszawskim Imka.
Skąd to przywiązanie do tych autorów?


– Kiedyś się nimi bardzo zachłysnąłem. Wtedy polubiłem formę zwaną „gawędą szlachecką”. W tej formule napisany jest i „Opis obyczajów” Kitowicza i „Pamiątki Soplicy” Rzewuskiego, ale także – w pewnym przetworzeniu artystycznym – „Transatlantyk”. W przypadku dwóch pierwszych, to analiza Polski, Polaka, tego przedrozbiorowego, z XVIII wieku, o tym jak rządził Polską, czy był w stanie tak nim rządzić, żeby nam nie zabrali nam naszych ziem. Także Gombrowicz dotykał historii, pytając dlaczego znaleźliśmy się w takiej sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy. Bo odpowiedź na to pytanie była głównie w obrazie naszych losów w XVIII i XIX wieku. W prozie Kitowicza, Rzewuskiego i Gombrowicza znalazłem najciekawsze ujęcie tego, co można nazwać „kompleksem polskim”. Inne niż u wielkiej trójcy romantycznej, Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego, a także Norwida czy Wyspiańskiego. Wydali mi się bardzo ciekawym punktem wyjścia dla dyskusji o naszych wadach narodowych, o naszych narowach, obsesjach, kompleksach. Dopiero później dołączył do tego grona Sławomir Mrożek.


A Aleksander Fredro? Nie miał Pan z nim wiele kontaktu jako reżyser, jeśli nie liczyć trzykrotnej realizacji „Dam i huzarów” oraz zagrania Łatki w „Dożywociu” w Teatrze Telewizji…


– Nawiasem mówiąc właśnie będę miał okazję, choć w cząstce, nadrobić tę zaległość, bo realizuję w Teatrze Telewizji, w telewizyjnym ośrodku krakowskim, w wersji na żywo, jedną z jednoaktówek Fredry, „Zrzędność i przekora”. Tak, Fredro także mówi o polskim charakterze, tylko że po swojemu, nie wprost. Te motywy pojawiają się u niego, może w wyjątkiem „Zemsty”, niejako mimochodem, wplecione w tematykę na pozór jedyni obyczajowo charakterologiczną. Poza tym Fredro lubił swoje postacie i nawet dla najgorszych łobuzów miał jakąś sympatię, a nawet czułość. Inaczej niż na przykład Gogol, którego wizja życia jest tak pesymistyczna, że czasem „można się pochlastać”. Fredro jest dla widza polskiego bardzo atrakcyjny, ale głównie jako komediopisarz, prześmiewca, lecz zapomniany jako dramaturg. Zawsze pod tym względem bardziej ceniony był Słowacki czy Mickiewicz niż Fredro, który przecież o naturze ludzkiej ma bardzo wiele do powiedzenia. On był po prostu dobrym psychologiem i obserwatorem. Inaczej nie napisałby takich komedii. A przecież komedia polega na tym, że opisuje się pewien stan natury ludzkiej, tylko trochę inaczej niż w dramacie patrzy na człowieka. To efekt obserwacji człowieka oddany w bardzo solidnej dramaturgii.


Czy to powrót do tradycji emitowania Teatru Telewizji nie tylko z Warszawy?


– Czy powrót, nie wiem, może tylko jednorazowe zdarzenie. Na pewno od wielu lat Teatr Telewizji ocalał tylko w Warszawie. A przecież ośrodkami bardzo znaczącymi były kiedyś także Kraków, Łódź, Gdańsk, Poznań czy Katowice. Te ostatnie też wezmą, obok Warszawy i Krakowa udział w tej realizacji ze swoją fredrowską jednoaktówką. Ten pomysł jest szalony i wspaniały, a poza tym ma pokazać współczesną techniczną sprawność telewizji, która potrafi w jeden wieczór pokazać trzy spektakle z trzech różnych ośrodków. Wiem jak to ożywiło atmosferę w Krakowie, pewnie także w Katowicach.


Dziękuję za rozmowę.


Mikołaj Grabowski
– ur. 5 grudnia 1946 w Chrzanowie – reżyser teatralny, aktor i pedagog. Absolwent studiów aktorskich (1969) i reżyserskich (1977) w krakowskiej PWST. Po ukończeniu studiów aktorskich występował w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie, zaś po ukończeniu studiów reżyserskich pracował w Teatrze im. Norwida w Jeleniej Górze i Teatrze im. Jaracza w Łodzi. W latach 19811982 jako dyrektor naczelny i artystyczny kierował poznańskim Teatrem Polskim. W 1982 przeniósł się do Krakowa na stanowisko dyrektora naczelnego i artystycznego Teatru im. Słowackiego, które zajmował do 1985. W następnych latach reżyserował w Teatrze Ludowym w Krakowie – Nowej Hucie, Teatrze im. Jaracza w Łodzi, Pantheater Kampnagel w Hamburgu oraz w Teatrze im. Słowackiego. W latach 19992002 dyrektor naczelny i artystyczny Teatru Nowego w Łodzi. 1 września 2002 objął funkcję dyrektora artystycznego Starego Teatru w Krakowie, a rok później został także dyrektorem naczelnym tej sceny. Od 1987 współpracuje z Teatrem STU w Krakowie, od 1997 jest (wspólnie z Krzysztofem Jasińskim) jego dyrektorem artystycznym. W latach 2002-2012 był dyrektorem Starego Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie. Wyreżyserował wiele cenionych i nagradzanych spektakli teatralnych oraz telewizyjnych, m.in. „Opis obyczajów” wg Jędrzeja Kitowicza w Teatrze STU (1990), „Trans-Atlantyk” Witolda Gombrowicza w Teatrze im. Jaracza, Teatrze im. Słowackiego i Teatrze Telewizji czy „Prorok Ilja” Tadeusza Słobodzianka w Teatrze Nowym w Łodzi (2000). Pracuje również jako pedagog. W 1969 rozpoczął jako asystent pracę w PWST w Krakowie. Obecnie jej profesor. W latach 19982008 był dziekanem Wydziału Reżyserii na tej uczelni. Od czasu do czasu grywa role i epizody w filmach i serialach. Pierwszym z nich był udział w jednym z odcinków „Stawki większej niż życie”.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko