Kalina Izabela Zioła – Klątwa czarownic

0
618

Kalina Izabela Zioła


Klątwa czarownic

 

                 „Wzgórze Wisielców” to najnowsza powieść Piotr Prokopiaka. Autor czterech tomików poezji od dwóch lat zaczął pisać prozę – powieści i opowiadania. I jest w tym dobry. Jego poprzednia powieść „Odsypiając przeszłość”, ukazująca życie pacjentów szpitala psychiatrycznego, zdumiewała znajomością tematu i dokładnym odzwierciedleniem panujących tam realiów. Choć tematyka książka wydawała się mało interesująca, autor potrafił wciągnąć czytelnika w hermetycznie zamknięty, rządzący się dziwnymi prawami świat, w którym każdy pacjent był interesującą, niekonwencjonalną jednostką. Kolejna książka Piotra Prokopiaka, choć zupełnie różna od poprzedniej powieści, ma z nią wiele punktów wspólnych.I nie chodzi tylko o pełną poetyki prozę, która jest charakterystyczna dla tego autora. Nic w tym zresztą dziwnego – jego pierwsze cztery książki to przecież była poezja. I dlatego opisy w powieści pełne są metafor, porównań: rozbujane drzewa szeleściły pożegnalnymi liśćmi. Krogulczymi konarami drapały przestrzeń nad nierówną grzybnią parasoli. Groziły niebu przy wtórze ogłuszającego pohukiwania wiatru. On to przemierzał każdą mogiłę, wydmuchując ze szczelin nagrobków mdły fluid skończoności. Albo: Nad grobowy oczodół dotarliśmy zdemolowani przez nieboską traumę. Ze Wzgórza Wisielców spływał na wronich skrzydłach rozgwar opętańczej kakofonii. Jakby legiony z Gedary przypuściły decydujący szturm na zamknięte w mrocznym tabernakulum ciało dziewczyny. Lub też: Idąc wąskim chodnikiem, pierwszy raz zwróciłem uwagę na drzewo, którego gatunku w danej chwili nie potrafiłem określić. Sprawiało wrażenie krogulców wychylających się z najciemniejszych zakątków przerażenia. Tym, co jest wspólne zarówno dla obu powieści, jak i dla utworów poetyckich, jest poszukiwanie dobra wśród ludzi, ciągła walka dobra ze złem, bardzo surowe osądy moralne i przewidywanie kary za grzechy. A najcięższym grzechem, popełnianym przez bohaterów utworów Piotra Prokopiaka, jest nietolerancja i obojętność na krzywdę, wyrządzaną drugiemu człowiekowi, brak empatii. Tę walkę Boga z Szatanem  widać  zarówno w powieści „Odsypiając przeszłość”, gdzie główny bohater wygłasza często urywki z Pisma Świętego i porównuje ukazane tam przewinienia z uczynkami otaczających go osób, jak i w wierszach, szczególnie tych z wydanego w 2010 roku tomu „Homo Hereticus”. I oczywiście w najnowszej książce „Wzgórze Wisielców”. W tej ostatnio wydanej książce również niejednokrotnie spotkać można cytaty z Biblii.

            Omawianą książkę trudno sklasyfikować – pomimo sugestii tytułu nie jest to horror, nie jest to powieść historyczna ani obyczajowa. Można by ją nazwać thrillerem historyczno- obyczajowym z domieszką elementów fantasy. Autor potrafił doskonale umiejscowić akcję wydarzeń w swoim rodzinnym mieście Szczecinku, który bardzo dobrze zna i kocha, a który przez wprowadzenie elementów grozy stał się nie mniej straszny niż wymyślone krainy z horrorów Mastertona czy Kinga. Na przykład tak opisywał szczecinecki cmentarz nocą: błyszczące złe spojrzenia poczęły się mnożyć i zbliżać jak wataha wilków wietrząca ofiarę. Nagrobki zafalowały, odkrywając gdzieniegdzie zmurszałe wnętrza. Ziemia pod stopami żyła, pracowała w miarowym oddechu. To, będące pode mną, miało władzę i pewne zwycięstwa, upominało się o każdy bezczelny przejaw świadomości. Na Wzgórzu Wisielców rozchełstane cienie odrywały się od drzew…Okropny ryk wiatru, dobyty z gardzieli potępienia, rósł i pęczniał w uszach, rozrywając czaszkę od wewnątrz. Zobaczyłem słup ognia, a w nim kobietę trawioną przez żywioł. Jej ciało pokryte pęcherzami wiło się w okrutnej torturze. Pisząc o współczesnej galerii handlowej, stojącej na szczątkach dawnego kościoła, ukazał dawny sąd kościelny poprzez wizje, cofające głównego bohatera w zniekształcony, przerażający świat: drzwi rozsunęły się, uwalniając przestrzeń obcą i cuchnącą. Ostrożnie wyszedłem, niepewnie stawiając stopy na miękkim, galaretowatym podłożu. Zobaczyłem tunel o przekroju kołowym. Jego mięsiste, falujące i granatowo-krwiste ściany z każdym krokiem poruszały się w skurczach. Jakbym znalazł się w olbrzymiej tchawicy, przełykającej mnie i popychającej ku trawiennemu unicestwieniu. Kamienną ciszę kaleczyło bulgotanie buzujące w ostępach czarnych komórek… Spojrzałem za siebie, ale napotykałem cielesną ścianę. Kleistą i unerwioną. Brodziłem po kostki w lepkiej flegmie. Piotr Prokopiak świetnie stopniuje narastający nastrój grozy: Tymczasem ostry podmuch wiatru wyrwał okiennice. Z popękanych ścian zaczęły odpadać płaty tynku. Świece zgasły, a mimo to jakaś dziwna poświata rozświetlała całe pomieszczenie… Widmowe postacie zaczęły wychodzić z szeregu ławek i tańczyć w jakimś upiornym uniesieniu… Zobaczyłem ich twarze. Żółte, wykrzywione, z krwawiącymi oczodołami… Oplótł mnie chłód i trupi zaduch dobywający się z ust okropnych postaci… jeszcze w powietrzu zamienili się w stado nietoperzy, po czym wyfrunęli przez wyłamane okna. Autor ma wybujałą fantazję, potrafi dawne legendy, takie jak na przykład słynna warszawska opowieść o Bazyliszku, przenieść do opanowanego przez złe moce Szczecinka i dodatkowo ubarwić: Ponad wszelką wątpliwość nakazano maltretowanemu spojrzeć w lustro. Ofierze brutalnie uniesiono głowę, po czym w sposób perwersyjnie wymyślny podważono sztyletem dotąd zamknięte powieki. Musiał spojrzeć… Natychmiast z jego ciałem zaczęły się dziać szokujące rzeczy. Najpierw zadrgało w konwulsjach, by po chwili ohydnie napęcznieć do tego stopnia, że zupełnie spadła z niego odzież. Leżał nagi, a śnieg topił się na odsłoniętej klatce piersiowej. Z oczu trysnęła krew. Ręce i nogi trzepotały. Rwany od środka przez monstrualne szpony, sam przemieniał się w koszmarnego maszkarona. Nagle zastygł

w bezruchu i kiedy myślałem, że już koniec, w wyniku wewnętrznej erupcji rozpadł się na drobniutkie, przypominające liście kawałki. Nie pozostał żaden ślad, po prostu wszystkie cząstki rozpłynęły się w powietrzu.

Piotr Prokopiak umie w malarski sposób przedstawić postacie swoich książkowych bohaterów. Jego charakterystyki, zarówno dotyczące wyglądu, jak i zachowań, są szczegółowe i przekonujące. I obojętne jest, czy opisuje dyrektora muzeum czy narkomana żyjącego poza nawiasem społeczeństwa. Wydaje się nawet, że bliższe są mu postacie nie bardzo umiejące sobie radzić w życiu, odrzucone przez ogół. Takie na przykład jak ten mężczyzna: Pod kinem stał długopióry facet. …Ubrany w wytarte dżinsy i starą kurtkę moro wyglądał jak żywcem przeniesiony z lat osiemdziesiątych „metalowiec”. Pomimo ostrego mrozu na nogach miał podarte trampki. Całość wieńczył drelichowy worek zmyślnie przerobiony na plecak…Świniak robił nieprzyjemne wrażenie. Szczerze powiedziawszy, obrzydliwe. Miał twarz siną i wychudzoną jak narkoman. Włosy dramatycznie dopominające się szamponu i dłoń lepką od tęsknoty za mydłem. Poza tym, snuł się od niego zapaszek przywodzący na myśl najbardziej przykre wspomnienia szkolnych szatni czy też ta kobieta: W oszklonych drzwiach ukazała się czterdziestoletnia kobieta o wyglądzie taniej dziwki z PRL-u. Nastroszone, sztywne od lakieru włosy, ostry makijaż i oczy cielęco poszukujące inteligencji. Miała na sobie krótką, ćwiekowaną skórę, spódniczkę mini, podarte kabaretki i wykoślawione kozaczki. Pomimo tego, nadal było w niej coś ponętnego, zdradzającego ślad dawnej piękności. Autor, osadzający zawsze swoje powieści i opowiadania w Szczecinku, nie tylko kocha swoje miasto, ale też dobrze zna jego historię. We „Wzgórze Wisielców” wplata wiele historycznych faktów, związanych z tym regionem. Począwszy od palonych na stosach i wieszanych czarownic, których egzekucje odbywały się właśnie na Wzgórzu Wisielców, będącym dzisiaj częścią starego cmentarza, poprzez dawne kościoły i cmentarze, na terenie których powstały parkingi i galerie handlowe, do dawnych historycznych nazw, których genezę przywołuje: Elżbiecin Piastowski – pomyślałem.- Zapewne ma to związek z księżną Elżbietą, żoną Bogusława V. Została pochowana w nowopowstałym klasztorze. Uciekła biedaczka przed szalejącym w średniowieczu morowym powietrzem. Ale i tutaj dopadła ją śmierć. Zna historię ulic, po których codziennie chodz i po których przechadzają się też bohaterowie jego powieści: Bezwiednie skręciłem w ulicę zamkową… Przecinając Ordona, znalazłem się na alei bezpośrednio prowadzącej do zamku. Przebiega ona dokładnie w miejscu, gdzie znajdował się w wiekach średnich most łączący wyspę zamkową z miastem. Wyspa przestała być wyspą w wyniku dwukrotnego obniżenia wód jeziora. W ten sposób miasto zyskało piękny park, a ulica Ordona przestała stanowić linię brzegową.

         To połączenie historii i dnia dzisiejszego, miłość do miasta i miłość do ludzi, bez względu na ich pochodzenie i stan posiadania, fantazja i poetyckie widzenie świata pozwoliło stworzyć Prokopiakowi świetną książkę: ciekawą, o dobrym tempie prowadzenia akcji, dającą wiele do myślenia. Pokazującą, do czego może doprowadzić nieprzestrzeganie pewnych norm moralnych i ogólna znieczulica społeczna. Bardzo dobrze się ją czyta. Czytając natrafia się jednak na fragment, który wyraźnie „zgrzyta”, nie pasuje do całości. Różni się i tematyką, i sposobem przedstawienia konkretnej sytuacji, jest pisany zupełnie innym stylem. To opisane na jednej z ostatnich stron miłosne zmagania głównego bohatera. Ta jedna strona jest jakby żywcem wyjęta z najgorszej kategorii „Harlequina” i wklejona do powieści. Nie mam nic przeciwko romansom i „Harlequinom”,  sama je czasami czytam, nic przeciwko nawet najbardziej anatomicznym opisom zbliżeń kochanków, ale tylko wtedy, gdy całość jest na takim poziomie i w takiej konwencji. Tutaj jednak, w naprawdę dobrej książce Piotra Prokopiaka, taki opis pasuje jak przysłowiowy kwiatek do kożucha, nie ma żadnego uzasadnienia: Przywarłem do niej, penetrując ustami krągłości i wzniesienia rozpalonego krajobrazu. Delikatnie rozsunąłem uda, napotykając gorejącą, wilgotną stokrotkę. Począłem zachłannie pieścić językiem, aż słodkawa struga spłynęła mi po brodzie. Nadieżdę wyprężył podskórny nurt namiętnej rzeki. I tak dalej…

Być może niektórzy uznają ten fragment za najciekawszy, sądzę jednak, że większość czytelników zgodzi się z tym, że jest on nie tylko absolutnie zbędny, ale wyraźnie szkodzi książce. Dobrze, że jest tylko jedna strona takich słodyczy.

         Mam nadzieję, że przywołanie powyższego fragmentu nie zniechęci czytelników i sięgną po „Wzgórze Wisielców”. To świetna książka i naprawdę warto ją przeczytać.

 

 

Piotr Prokopiak „Wzgórze Wisielców”, Wydawnictwo Papierowy Motyl, Warszawa 2013, s.154

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko