Emilia Mazurek
Poczytaj mi mamo
Polski rynek książek dla dzieci to jedna wielka katastrofa. Pozornie mogłoby wydawać się, że półki księgarń i kosze w supermarketach są pełne po brzegi literatury dziecięcej, lecz to jedynie tzw. “pierwsze wrażenie”. W rzeczy samej – owszem, regały sklepów uginają się pod ciężarem – ale jest to ciężar badziewia, kolorowej błyszczącej makulatury. Większość tych książeczek, to drukowany w Chinach chłam, bez żadnej wartości literackiej. Na ogół aspekt graficzny (ilustracje) jeszcze się jako tako broni; obrazki są ładne, kolorowe, wesołe, przykuwają uwagę maluchów. Dużo gorzej jest z zawartością. Tutaj mamy już do czynienia z jednym wielkim nieporozumieniem.
Wydawcy uważają chyba dzieci za analfabetów i podsuwają im pod nos całe stosy książeczek, w których treść ograniczona jest do podpisów pod obrazkami, tudzież odkrywczych myśli w stylu: Kaczuszka pływa. Samolot lata. Piesek szczeka. W zamian za to od pierwszych miesięcy życia epatuje się młodego odbiorcę różnymi “dodatkami”, ucząc, że najważniejszy jest gadżet. Współczesne “zabawki do czytania” (bo już z całą pewnością nie książki) gadają, grają melodyjki, ruszają oczami, mrugają światełkami, szczekają, trąbią, itp. Nadmierne bodźcowanie dziecięcej percepcji całkowicie rozmija się z ideą książki jako takiej, a z aktywności nadrzędnej, jaką jest czytanie, czynią jedynie drugo- czy też trzecioplanową czynność, o ile dziecię po drodze nie zmęczy się naciskaniem przycisków, skubaniem wyrastających z obrazka pluszowych uszu, czy też przypinaniem magnetycznych zwierzaków do stronic.
Od biedy można uznać, że są to produkty przemysłu książkowego przeznaczone rzeczywiście dla rocznych maluchów, angażujących w poznawanie świata wszystkie zmysły. Inteligentny trzy-, cztero-, pięciolatek oczekuje jednak czegoś więcej, a w każdym razie – jeżeli lektura ma spełniać swoje podstawowe zadania – powinien oczekiwać czegoś więcej od książki.
Po pierwsze – poprawności językowej. To absolutna podstawa. Dzieci należy poprzez czytanie uczyć poprawnej, barwnej, bogatej polszczyzny, pomagać im rozwijać własne słownictwo. Tego w ogóle dzisiejsi wydawcy nie biorą pod uwagę, oferując – najczęściej – koślawe, nudne tłumaczenia z innych języków. Rzeczone teksty zawierają często podstawowe błędy (gramatyczne), są nieciekawe, pozbawione polotu, humoru, nijakie, ubogie słownikowo. To głównie wina sytuacji, że nie są one pisane przez polskich Autorów, którzy potrafią sprawnie posługiwać się ojczystym językiem i korzystać z jego dobrodziejstw. Drewniane i miałkie tłumaczenie będzie zawsze w jakimś stopniu językowym “widmem”, niestety.
Jeszcze gorzej jest z wierszykami. Totalna klapa! Nieraz w gronie literatów rozmawialiśmy o tym, że wiersze dla dzieci powinny mieć przede wszystkim płynny rytm, wpadać w ucho, pozwolić się czytać bez zgrzytów i potknięć. Tymczasem, gdy w książeczce mojego syna czytam taki bohomaz:
“Ostatnie okrążenie, Bartek manewruje,
mija flagę w kratkę i finiszuje!
Tłum wiwatuje zachwycony:
– Niech żyje Bartek Niezwyciężony!”*
…to za każdym razem mam ochotę wystrzelić tłumacza, redaktorów i wydawcę w kosmos.
Od książki należałoby również wymagać, aby rozwijała u najmłodszego czytelnika szereg kompetencji czytelniczych. Oczywiście brzmi to bardzo górnolotnie, ale chodzi w gruncie rzeczy o proste rzeczy. Na przykład – umiejętność skupienia uwagi na tekście. Do tego potrzebna jest choćby minimalna, przemyślana dramaturgia. Historia powinna mieć jakąś prostą, ale wyrazistą fabułę, koncentrować się wokół jakiegoś wydarzenia, mieć zawiązanie akcji, punkt kulminacyjny i rozwiązanie akcji. Tego właśnie dramatycznie brakuje. Większość opowiastek to barachło – rozmyte, rozlazłe, pozbawione suspensu dostosowanego do dziecięcego sposobu myślenia. Wynika to po części z chwalebnej skądinąd troski o nadmierną “edukacyjność” literatury dla najmłodszych. Owszem, książeczki zawierają wiele informacji o świecie, natomiast nie zostaje spełniona podstawowa zasada, na której dotychczas opierało się pisanie dla maluchów – “uczyć bawiąc”. Współczesne książeczki nie bawią, nie dostarczają czytelniczych emocji, a przede wszystkim – nie rozwijają wyobraźni. Nauka wrażliwości na świat nie polega jedynie na tym, że dzieciak opanuje nazwy dwunastu wybranych pojazdów czy owoców i dowie się, że strażacy gaszą pożary, a mama jagniątka to owieczka. A do tego zredukowana jest większość drukowanych dziś masowo historyjek.
Inną kompetencją czytelniczą jest swobodne przemieszczanie się w przestrzeni narracyjnej. Dzieci powinny poznać różne rodzaje i techniki narracji (pierwszo- i trzecioosobową), różne style (poważny, żartobliwy), różne elementy dyskursu – opis, dialog… Powinny wiedzieć, kiedy tekst jest realistyczny, kiedy fantastyczny, kiedy groteskowy, kiedy baśniowy. Warto też, aby potrafiły rozróżniać – choćby z grubsza – podstawowe cechy charakterystyczne pewnych gatunków – baśń, bajka, podanie ludowe, opowiadanie; powinny umieć oddzielić elementy fikcyjne od prawdziwych, wiedzieć, kiedy mają do czynienia z monologiem wewnętrznym, retrospekcją, podróżą w marzeniach czy we śnie, a kiedy z wydarzeniami “z życia”… Tego w jednowymiarowych, płyciutkich historyjkach w ogóle nikt nie bierze pod uwagę.
Trzecim problemem literatury dziecięcej jest w ogóle kwestia wizji świata przedstawionego. Mam na myśli tzw. poprawność (sic!) polityczną. Znakomita większość książek dla dzieci rekomendowanych przez mainstreamowych recenzentów to pseudoosiągnięcia najczęściej skandynawskich autorów genderowych bądź lewackich. Bohaterowie usytuowani są w najdziwniejszych konfiguracjach rodzinnych – dwie mamusie, samotny tatuś, itp. Byle nie w rodzinie. Świat dziecięcy z tych “dzieł” jest pełen niepokoju, depresyjny, nacechowany niezrozumiałymi, przytłaczającymi emocjami. Rozwiązania tego rodzaju problemów w zasadzie w przestrzeni literackiej nie ma, więc nie da się nawet powiedzieć, że taka literatura może być uznana za terapeutyczną. Dzieci wrzucane są w świat egoistycznych, bezradnych wobec samych siebie dorosłych, a jedyną alternatywą jest eskapizm, schowanie się w niezdrowe fantazmaty. Moim zdaniem lektura podobnych utworów nie może wpływać dobrze na psychikę maluchów, które powinny, według mnie, po przeczytaniu książki być zrelaksowane, odprężone, mieć pewność, że nawet jeżeli coś złego się dzieje, można sobie z tym złem poradzić – dzięki miłości, przyjaźni, sile ducha, odwadze, wytrwałości, pracowitości, optymizmowi. Naturalnie jednak tradycyjne wartości są “be”, więc kosztem komfortu i bezpieczeństwa najmłodszych, serwuje się im genderowo-lewacką papkę, w duchu europejsko-unijnym. Pomijam już problem identyfikacji kulturowej. Owszem, inne kultury poznawać należy i uświadamiać dzieciom fakt ich istnienia, ale nie wolno na siłę wprowadzać w nieznaną kulturę, zmuszać, aby w niej funkcjonowały, choć jest w gruncie rzeczy im obca. Czy nie mamy tu do czynienia z czymś jeszcze bardziej przewrotnym, niż przymusowa germanizacja bądź rusyfikacja w czasach zaborów? Proces dezintegracji tożsamości kulturowej (europeizacja, skandynawizacja, genderyzacja) dokonuje się bowiem płynnie, niezauważalnie, na dodatek za naszym biernym, bezmyślnym przyzwoleniem i za nasze własne, zostawione w księgarniach pieniądze. Towarzyszy temu jedynie lekkie zdziwienie, a potem następuje kulturowy imprinting, dzieci bowiem są intelektualnie bardzo chłonne.
Tylko siąść i płakać…
Wobec powyższego, aż trudno uwierzyć, że w sprzedaży pojawiła się prawdziwa perełka. Otóż sumptem wydawnictwa Nasza Księgarnia została wydana swoista antologia literatury dziecięcej z czasów – powiedzmy – znienawidzonego, siermiężnego PRLu. Chodzi o genialną wprost serię książeczek “Poczytaj mi mamo”. Myślę, że wielu z nas wychowało się na tych opowiastkach, albo czytało ją swoim dzieciom. Nasza Księgarnia postanowiła zebrać najciekawsze historyjki z wzmiankowanej serii i opublikować w formie tomików, z pełnym zachowaniem oryginalnej szaty graficznej. Na chwilę obecną ukazały się trzy zbiorki – “Poczytaj mi mamo – księga pierwsza”, “Poczytaj mi mamo – księga druga” oraz “Poczytaj mi mamo – księga trzecia”. To prawdziwa uczta intelektualna dla maluchów. Przetestowałam na moim pięciolatku – on po prostu uwielbia czytać moje stare książeczki “Poczytaj mi mamo”, które już się rozpadają i były wielokrotnie sklejane oraz ratowane z najróżniejszych opresji. A jednak zdecydowanie wygrywają ze współczesną tandetą. Tym bardziej należą się wielkie wyrazy szacunku dla Naszej Księgarni za to, że odważyła się wznowić po latach tę popularną kiedyś i bardzo lubianą serię, przypominając tym samym wszystkim tuzom rynku wydawniczego, jak powinna wyglądać profesjonalna książka dla dzieci.
Nie trzeba przede wszystkim nikomu “rekomendować” Autorów – Heleny Bechlerowej, Janiny Porazińskiej, Joanny Papuzińskiej, Danuty Wawiłow, i wielu innych. Nazwiska mówią same za siebie. To duży plus, ponieważ obecnie – poza rzadkimi wyjątkami – rodzimej twórczości się nie promuje prawie wcale.
Prezentowane historie spełniają wszystkie wymogi dobrych utworów literackich dla dzieci. Napisane pięknym językiem, ciekawe, zabawne, czasem wzruszające – zachęcają, aby do nich wielokrotnie powracać. Rozbudzają wyobraźnię, przenosząc dzieci w najróżniejsze światy, towarzyszą maluchom w ich codziennych małych i wielkich problemach, wyzwaniach, przygodach. Podążają w ślad za dziecięcymi marzeniami i właśnie na tej kanwie budują literacką rzeczywistość. Nie jest to zawsze rzeczywistość idylliczna – wszelkie trudności jednak zostają pokonane głównie dzięki przymiotom ducha (empatia, życzliwość, wrażliwość na drugiego człowieka, uprzejmość, cywilna odwaga) albo dzięki humorowi. Idealny “przyczynek” do wychowania bezstresowego.
Przy okazji dzieci mogą uczyć się także i poetyckich funkcji języka – w książeczkach znajdują się m. in. ciekawe opisy przyrody (“Kolczatek”), interesujące metafory (w onirycznej “Niebieskiej dziewczynce”); “Przygoda na balkonie” przedstawia potęgę dziecięcych marzeń, a “Ja chcę mieć przyjaciela” pokazuje, że nie należy nikogo oceniać po pozorach i odtrącać. “Agnieszka opowiada bajkę” – to wstęp do rozwijania kompetencji krytycznoliterackich, jak choćby do odkrycia zasady funkcjonowania historii szkatułkowej. A więc wszystkie współcześnie promowane POZYTYWNE wzorce były już znane i podsuwane dzieciom także i w czasach obmierzłej komuny. Tylko jakoś głupio się przyznać do tego, że dziś jakoś nie umiemy sprostać…
Dodatkowym atutem książeczek sygnowanych marką “Poczytaj mi mamo” jest ich ponadczasowość. Tu również odwołam się do przykładu mojego synka. Jeżeli interesują go bajki i opowiastki sprzed prawie trzydziestu lat, oznacza to, że Autorzy bez pudła utrafili w – użyję tu marketingowego określenia – target. Psychika dziecka, jego rozwój, jego mentalność, myślenie, postrzeganie świata, ciekawość umysłu – nie zmieniają się w końcu tak bardzo. W zależności od tego, co podsuniemy malcowi za młodu, tak a nie inaczej będzie on traktował czytanie w przyszłości. Nie jest ważna “oprawa”. W książkach może nie być współczesnych gadżetów, komórek, telewizorów, odtwarzaczy, itp. Istotne jest oddziaływanie na wyobraźnię, uzmysłowienie dziecku omnipotencji jego umysłu. Wyrabia to pewność siebie, kreatywność, uczy twórczego, a nie odtwórczego poznawania świata. Wydawać by się mogło, że to oczywiste. Przecież współczesne zalecenia pedagogów i metodyków trąbią o powyższych sprawnościach wszem i wobec. Dlaczego więc dzisiejsza oferta wydawnicza dla dzieci tak bardzo odbiega od ideału, a stare książeczki z lat osiemdziesiątych wydają się spełniać najbardziej elementarne i nowoczesne wymogi (pomijając poprawność polityczną)?
Problem konfliktu kulturowego również w przypadku “Poczytaj mi mamo” nie istnieje, gdyż książeczki są albo osadzone w realiach celowo uproszczonych dla potrzeb dydaktycznych, albo neutralnych pod tym względem (las, ogród, wieś), albo fantastycznych. Nie ma w każdym razie kulturowej agresji. Czasem też – jak “Niebieska dziewczynka”, czy też opowiastki o kocie Filemonie – pokazywane są elementy rodzimego kontekstu kulturowego, także folkloru (a więc dzieci również odkrywają zalety zastosowania w literaturze kolorytu lokalnego, w oparciu o rodzimy kontekst etniczny).
Z czystym sumieniem polecam wszystkim rodzicom trzytomowe wznowienie serii “Poczytaj mi mamo”. Szkoda, że upadła Krajowa Agencja Wydawnicza i pewnie nie doczeka się podobnego reprintu “Seria z wiewiórką”, chyba że komuś mądremu przyjdzie do głowy odkupienie praw autorskich, ale to zapewne marzenie ściętej głowy. Lepiej wszakże tłuc sieczkę, która najpierw będzie zalegać marketowe półki, a potem zostanie rozprzedana na taniej książce. Nieważna jest przecież “misja” i “idea”. Wydawcom wszystko jedno, czym zapchają rynek i na czym zarobią…
/Gloinnen
*”Bolid Bartka”, z serii “Mały chłopiec”, tłumaczenie Małgorzaty Staroszczyk, przedruk z wydawnictwa “Fleurus Editions 2011”, Firma Księgarska Olesiejuk.