Marta Fox
Brakujący klawisz KeithaJarreta
Najpierw był Norwid.
Długo był Norwid.
„Fortepian Szopena” umiałam na pamięć. Dykcji uczył mnie profesor Marian Mikuta na I roku filologii polskiej. Ponoć byłam dobra w recytacji, tak mówili ci, którzy słyszeli „Fortepian” w mojej interpretacji. Uwielbiałam m.in. taki fragment:
Byłem u Ciebie w te dni, Fryderyku!
Którego ręka – dla swojej białości
Alabastrowej…i wzięcia, i szyku,
I chwiejnych dotknięć jak strusiowe pióro,
Mieszała mi się w oczach z klawiaturą
Z słoniowej kości…
Pobudzał moją wyobraźnię do tego stopnia, że na klawiaturze każdego starego fortepianu wyobrażałam sobie ręce grającego Szopena i tę chwilę, kiedy, jak w wierszu, kończy grać, ale rozentuzjazmowane klawisze chciałyby więcej i więcej:
I – oto – pieśń skończyłeś – i już więcej
Nie oglądam Cię – jedno – słyszę:
Coś?… jakby spór dziecięcy –
– A to jeszcze kłócą się klawisze
O nie dośpiewaną chęć:
I trącając się z cicha
Po ośm – po pięć –
Szemrzą: „począłże grać? czy nas odpycha??…”
We wczesnych latach osiemdziesiątych kupiłam w księgarni, w Jeleśni, tomik poezji „Ja sobowtór”. Tomik był na dwa głosy: Zbigniewa Joachmiaka i Anny Czekanowicz. Maria Janion napisała do tej oryginalnej książki wstęp pod tytułem „Oni są czarownicą”.
Kiedy przeczytałam wiersz Zbigniewa Joachmiaka „KeithJarret”, nie mogłam się uwolnić od obrazu rąk Jarreta, uderzających powietrze poza klawiaturą fortepianu. Widziałam rozpędzone palce, którym zabrakło jeszcze jednego klawisza. Wers „muzyka nie miała już dźwięku i była kryształową wiązką marzenia” odmieniałam na wszystkie możliwe sposoby i cytowałam przy każdej okazji, nawet tej, która się do tego nie nadawała. Nauczyłam się tekstu na pamięć. Właściwie nie musiałam się uczyć, wszedł we mnie fortissimo, rozgościł się cantabile i appasionato.
tylko dlatego że za krótka
tylko dlatego że za krótka klawiatura
mojego fortepianu
tylko dlatego że zabrakło jeszcze
jednego klawisza
/…/
dlatego tylko nie zagrałem do końca
koncertu kolońskiego
tylko dlatego że rozpędzone palce wybiegały poza
fortepian
i ostatni akord usłyszeć mógł tylko
Beethoven
dla którego muzyka nie miała już dźwięku
i była kryształową wiązką
marzenia
sięgającego poza moje i wasze uszy
/…/
Do szczęścia brakowało mi płyty z nagraniem „Koncertu kolońskiego”. Wtedy jeszcze książki i płyty kupowało się spod lady. W prezencie bez okazji czarną płytę przywiózł mi z Berlina Jacek Brzostyński, wówczas aktor scen polskich i czeskich, dzisiaj naczelny lektor, czytający polską wersję językową w większości filmów. W kilka lat później ten sam koncert znalazłam na CD w metrze wiedeńskim, w szparze między siedzeniami. Może właśnie na mnie ten krążek czekał, może ktoś go tam specjalnie dla mnie zostawił.
Do „Koncertu kolońskiego” przyssałam się na zawsze, to jedna z dyżurnych płyt, których słucham podczas podróży samochodem. Słuchając, czekam na chwilę, kiedy Jarret kilkakrotnie wzdycha, jakby sam zachłystywał się improwizacją. Przy okazji recytuję wiersz, który ciągle pamiętam. I zapewniam: żadna z tych czynności nie jest nudna, choć powtarzana od bardzo wielu lat.
To jeszcze nie koniec opowieści.
Joachimiak stał się moim ulubionym poetą.
Nikt tak nie potrafi szeptać w wierszach jak on. O pułapce, o byciu pojedynczym, samotnym, wylęknionym, odważnym, jasnym, dobrym, wolnym, zniewolonym, porzuconym, tęskniącym, kochającym, wierzącym i wątpiącym, dokonującym wyboru, dążącym do prawdy o sobie, do miłości i do pełni.
Poezja Zbigniewa Joachmiaka przymyka oczy na doraźność, próbuje natomiast dotrzeć do tego, co jest wiecznie prawdziwe, wiecznie piękne i wiecznie dobre. Platon rozgościł się w niej, podszeptując, że celem człowieka są dobra idealne, a dobra realne, jako niższe, powinny im być podporządkowane. Być może Zuzanna nie istnieje, być może nie istnieje Elis (liryczne bohaterki wierszy poety), ale istnieje na pewno to, co uosabia Zuzannę i Elis – miłość, wartość najwyższa. Istnieje idea Doskonałości, Pełni, Wielkiego Marzenia.
Zawsze – zemści się na tobie: BRAK! – pisał Norwid. Dlatego “Koncert koloński” KeithaJarreta pozostanie niedokończony, dlatego zabraknie jednego klawisza. Doskonałość muzyki nie dorówna czynowi. Doskonałość muzyki będzie w tym, coś grał (u Norwida) i w kryształowej wiązce marzenia (u Joachimiaka), w rozpędzonych palcach Jarreta, wybiegających poza klawiaturę. Doskonałość będzie w białej sukni Elis, w dziecięcym wzroku Zuzanny i w czasie, który nie nadszedł.
Bywam sentymentalna. Nie lubię tego u siebie.
Rozrzewniam się, kiedy słucham czarnej, trzeszczącej płyty KeithaJarreta, odtwarzanej na gramofonie Bambino, kiedy otwieram tomik wierszy „Ja sobowtór”.
Różnicę między czułostkowością a czułością najlepiej pokazuje C.K. Norwid w wierszu „Czułość”. Zachowanie wdowca, który „na plecionce z długich włosów blond zwykł nosić zegarek srebrny” jest czułostkowe.
Czułość natomiast ma inną jakość i wagę – u Norwida bywa jak „pełny wojen krzyk, jak szemrzących źródeł prąd…”. Taka czułość bywa też we mnie. Taką zachowuję dla autora wiersza o „brakującym klawiszu”. I niech sobie wszyscy myślą, że jestem tej czułości pełna, jak inni „róż i obłędu”, bo i ja tak myślę.
Dla Ciebie ten tekst napisałam, maestro Joachimiak, i mam nadzieję, że rozumiesz, co mam na myśli, jeśli w ten sam sposób dorastasz, a nie tylko się starzejesz.
Fragment książki „Autoportret z Lisiczką”, która ukaże się w kwietniu, nakładem wydawnictwa Mała Kurka.