Marta Fox – Cortazar, niemodny kronopio

0
314

Marta Fox

 

Julio Cortazar, niemodny kronopio

 

 

       Kiedy Zofia Chądzyńska, genialna tłumaczka Julio Cortazara, po raz pierwszy zetknęła się z prozą Jeana Reverzy`ego, poczuła, że to jest list do niej, a nie zwykła książka, więc czytała go, wyznaczając sobie po parę stron dziennie, aby na dłużej starczyło.

       To samo mogłabym powiedzieć o sposobie, w jaki czytałam „Grę w klasy”. Cortazar wywrócił mój świat do góry dnem i dni liczyły się od strony do strony.

Zaczęłam go czytać, gdy pierwsza fala fascynacji prozą iberoamerykańską minęła. Dziewczynki, Magdalena Anna (Maga) i Agata Joanna (Aga), koło godziny dwudziestej, po wieczornej dawce czytania, “utrząśnięciu” i przytuleniu przed snem, leżały w łóżeczkach – wówczas mogłam być dla siebie, co znaczyło, że z książką Cortazara

     Czytałam i czułam wartość każdej chwili, odkrywałam tkwiącą w sobie potęgę skrytego Nostromo czy Rambo. Po sporej liczbie stron rozkwitała we mnie wyrozumiałość, pogoda i pogodzenie z codziennością, w której smażyłam naleśniki, szydełkowałam kapelusiki dla dziewczynek, wymyślałam bajki o Kowadle i jego dzieciach Kowadełkach, sprzątałam, szukałam czterolistnej koniczyny, robiłam „ciaplitki” w piaskownicy, studiowałam teorię wstęgi Moebiusa, niedostrzegalnie zmieniającej lewą stronę w prawą, wierzch w spód. Mówiąc inaczej, robiłam wszystko, by „delikatny akt naciśnięcia klamki u drzwi, ten akt, który mógłby wszystko odmienić, nie przeszedł w zwykły, codzienny odruch”.

     Cortazar siał we mnie niepokój, zaszczepiał nieufność wobec spraw zbadanych, ustanowionych raz na zawsze. Mówił, że świat jest absurdalny nie sam z siebie, ale dlatego, że pozwoliliśmy się zdominować rutynie codziennych gestów, myślowych nawyków. Mówił, że zjadamy się wzajemnie, konsumując rzeczywistość, nic nie jest w stanie nas zadziwić, ani zaskoczyć, że widzimy tylko powierzchnię zjawisk, co wystarcza nam do wygodnego życia.

     Pisał o tym w książce „Opowieści o kronopiach i famach i inne historie”. O tym samym, czyli o umiejętności bycia dużym, dociekliwym i zdziwionym dzieckiem, poddającym w wątpliwość pewniki innych, pisał także Antoine de Saint-Exupéry, choćby w „Twierdzy”.

     Musisz być zawsze przekonana, pisał Cortazar-kronopio, że „tam, na dole zaczyna się ulica; nie jej zaakceptowany model (…) ulica – zdyszana dżungla, gdzie każda chwila może runąć na ciebie magnolią, gdzie twarze będą stawały się, gdy na nie spojrzę, gdy posunę się o krok w przód, gdy łokciami, rzęsami, paznokciami doszczętnie rozwalę się o szklaną masę cegły i postawię życie na jedną kartę, idąc krok za krokiem po gazetę na rogu”.

      Świat wyobraźni Julio Cortazara zaludniały trzy kategorie ludzi. Famy – wygodni, dobroduszni dla zasady, zamożni drobnomieszczanie; nadzieje – skromne, chciwe, naiwne, trochę głupawe oraz kronopie – wrażliwe, z fantazją, przewrotne, roztrzepane, gubiące to, co w kieszeniach, kochające wszystkie barwy świata, wchłaniające świat wszystkimi zmysłami.

    Bohaterowie „Gry w klasy” byli kronopiami.

Autor proponował kilka sposobów czytania „Gry”, czytelnikowi pozostawiając wybór. Były w niej rozdziały zasadnicze i takie, bez których można się obejść (to w dbałości o czytelnika niemającego czasu  na czytanie książki po kilka razy). Można było czytać „Grę” od początku do końca albo wedle załączonego wzoru kolejności rozdziałów.

     Czytałam na wiele własnych sposobów, zapamiętywałam sformułowania, śledziłam dialogi, bawiłam się słowami. Chłonęłam powoli, otwierałam się na każde zdanie, dopowiadałam całość swoimi doświadczeniami. Bardzo nie chciałam być czytelniczką-samicą, wyszydzaną przez autora i jego alter-ego, pisarza Morellego, który mówił: „Zwykła powieść uniemożliwia wszelkie poszukiwania, bo tym ściślej zamyka czytelnika w granicach własnego zasięgu, im lepszy pisarz jest jej autorem; zamiast tego chciałbym napisać tekst, który przemocą zrobiłby z niego wspólnika (…) prowokować, zakładać pisanie między wierszami”.

       Cortazar buduje swoją powieść wedle wskazówek Morellego, do epizodów fabularnych włącza refleksje teoretyczne, opowiada o literaturze, malarstwie, muzyce, miłości, przyjaźni, o wszystkich „niedo”, „między” i „poza”.

     Bohaterowie „Gry w klasy” szukają za wszelką cenę (utraty miłości, przyjaźni, destrukcji świata) drogi do innej, lepszej rzeczywistości – Kibucu (odpowiednik Arkadii, Białej Lokomotywy, Nieba). W odczuciu Horacio Oliveiry – „wszystko można zabić poza tęsknotą do Królestwa, ona tkwi w kolorze naszych oczu, w każdej miłości, we wszystkim tym, co do głębi wzburza, co wyzwala, co łudzi”. To nic, że spełnienia są nieosiągalne, szukać trzeba, bo tylko taka postawa prowadzi do samopoznania, a ono samo w sobie jest wystarczającą wartością.

     Utożsamiałam się z Magą, wydawało mi się, że też wierzę, nie widząc, że jestem (albo przynajmniej próbuję być) w harmonii z trwaniem, umiem zachwycić się liściem i czerwoną szmatką, jestem pełna pogardy dla elementarnych wyliczeń, ogarnięta manią doskonalenia się i niechęcią do przyjmowania za oczywiste rzeczy ogólnie przyjętych.

      Byłam przekonana, że przypadkowe spotkanie jest czymś najmniej przypadkowym w naszym życiu, lubiłam rozmawiać o odwrotnych stronach medalu i drugiej stronie księżyca. Jak Maga cierpiałam, wracając do wspomnień i pragnęłam, by ktoś mnie tak przytulił, aby gwiazdy zamrugały z zadowolenia.

     Wmawiałam sobie, że jestem kronopiem, bo nie wyciskam pasty do zębów od końca tubki, nie piszę listów na liniowanym papierze, cieszę się kolorowymi kredkami, jestem, jak kronopie stworzonkiem letnim, wesołym i nieporządnym. Poza tym byłam tak samo zdezorientowana, wyobcowana, doprowadzona do ostateczności, jak ten biedak, Oliveira. Tak samo jak on szukałam, wierząc, że szczęście powinno być inne niż moja codzienność. Tak jak on nie wiedziałam, że „szukanie jest moim znakiem, emblematem łażących po nocy bez określonego celu, racją bytu tych, którzy niszczą kompasy”.

     Dzieliłam włos na czworo, by za chwilę godzić się na przyjmowanie tego, co się dzieje, bez prób tłumaczenia, bez świadomości porządku i nieporządku. Chciałam zbliżyć się do sedna, tylko nie wiedziałam, czym jest sedno. Próbowałam posiąść jedność, nie wiedząc kim jestem, czy posłuszną córką apodyktycznej matki, czy matką zachwyconą cudem macierzyństwa, czy żoną nijak niepotrafiącą znaleźć bliskości z mężem.

     Brakowało mi metafizycznej rzeki, w której mogłabym pływać jak Maga.

Wyrzucałam z siebie famy i nadzieje, stworzenia uporządkowane, ciche i rozsądne. Robiłam wiele, byle tylko nie popaść w absurd myślowych nawyków i by nie zdominowała mnie rutyna codziennych gestów, ale też starałam się być obowiązkowa i odpowiedzialna.

  Próbowałam wierzyć, że suma działań może się równać życiu. Uczyłam polskiego w liceum, a ponieważ nie byłam przekonana do formy i treści programów, modyfikowałam je, wykraczając poza wzorce dopuszczalne w socjalistycznej szkole.

   Miałam w pogardzie wygodne życie.

Potrafiłam jechać do Warszawy na spektakl Teatru Adekwatnego (wtedy nie było jeszcze ekspresowych pociągów, które dzisiaj w dwie godziny i trzydzieści pięć minut zawożą z Katowic do Warszawy) i wracać nocą, by rano zaczynać dzień w szkole. O Cortazarze, jego bohaterach, pomysłach i proponowanych wartościach mogłam wówczas rozmawiać nieskończenie długo, niczym Tuwim o zieleni. Moje chciejstwa komentowano pobłażliwym „że też ci się chce”.

     Cortazar bynajmniej nie uzdrawiał mojego pękniętego „ja”, nie otrzymałam od niego żadnej recepty. Na pewno jednak zaszczepił we mnie nieufność wobec spraw zbadanych, ustanowionych raz na zawsze. Pod wpływem jego słów czułam, że muszę znaleźć coś najprawdziwszego i iść za tym.

     To był okres intensywnego czytania.

Nawet w czasie studiów filologicznych nie czytałam tak wiele albo czytałam inaczej, bardziej metodycznie, a teraz wchodziłam w różne światy. Żyłam w dwóch równoległych przestrzeniach: w macierzyństwie i gdzieś pomiędzy Blaise Pascalem i Andre Gide`em, Robertem Musilem a Tomaszem Mannem, Anne Sexton a Ezrą Poundem, Konstandinosem Kawafisem a Emily Dickinson, Haliną Poświatowską a Zbigniewem Joachimiakiem.

   Wychowana w tradycyjnej rodzinie, powinnam była powielić wzorzec życia matki i kobiet w naszym klanie. Uwierzyłam jednak, że mam prawo pozbyć się pętli i znaleźć dla siebie przestrzeń, która będzie tylko moja.

I zaczęłam jej szukać.

    

     „Grą w klasy” było inspirowane moje pierwsze opowiadanie z roku 1989, noszące tytuł „Gra” i opowiadające historię porozumienia, jakiej nigdy z nikim nie przeżyłam. Cortazar nie wierzył w gatunki, nie ufał im. Dlatego tworzył dziwne książki, mieszczące w sobie wiele książek. Dzięki temu jego twórczość nie mieści się w żadnej szufladzie, bo szuflady, jak wiadomo, ograniczają.

     Krytykom trudno się było pogodzić z tym, że ten sam autor mógł pisać doskonałe pod względem formalnym opowiadania oraz erudycyjne książki-almanachy (na przykład „W osiemdziesiąt światów dookoła dnia” ), historyjki o kronopiach, famach i nadziejach oraz prawie klasyczną powieść „Wielkie wygrane”, jak i inne książki, łamiące schematy, jak choćby „62. Model do składania”.

     Obiecywałam sobie, że napiszę list do Cortazara.

Nie napisałam, z obawy, że powiem nie tak, jakbym chciała. Nie wierzyłam, że potrafię. 

12 lutego 1984 roku Cortazar zmarł.

Czy to wtedy poczułam, że muszę się śpieszyć, że czasu jest coraz mniej?

Czy wtedy poczułam, że muszę wykrzesać z siebie odwagę?

 Ks. Jan Twardowski jeszcze nie napisał wiersza z napomnieniem, by „spieszyć się kochać ludzi, bo tak szybko odchodzą”.

Czy to wtedy, nie będąc jeszcze ani dziennikarką, ani pisarką, uwierzyłam, że czyste gatunki nie istnieją i trzeba je mieszać, jak teraz to robię: esej o pisarzu z opowieścią o mężu, wiersz z opowieścią o przygodzie w drodze, publicystykę z poezją.

     W osiem lat później, 31 grudnia 1992 roku napisałam list-wiersz do Cortazara. Spełniło się moje marzenie, bo list był długo oczekiwaną odpowiedzią:

 

Droga moja,

pozwól że to ja napiszę list

do którego Ty zbyt długo się przymierzałaś

strojąc słowa do niecodziennych funkcji

A potem dusza wyfrunęła ze mnie tak szybko jak

szybko wpadł w Ciebie ból spowodowany moim odejściem

Ja nie cierpiałem

Ciepło ręki Aurory czuwającej w fotelu przy

moim łóżku dodawało mi odwagi do wędrówki którą

nazywają ostatnią

Spotykam tutaj Borgesa tego mądralę wydaje się

Zadowolony nie tęskni za Marią Kodamą

bardziej chyba za swoją laską którą ona

przechowuje pieczołowicie jak relikwię

Ja tęsknię za Tobą za tym co mogliśmy przeżyć gdybym

wcześniej wiedział o Twoich słowach kierowanych

do mnie a nigdy nie napisanych

Jakimi ścieżkami błądziły Twoje słowa bym

odnalazł je teraz

Potrzebowałem widać tych kilku lat w Królestwie Nie

Twego Jeszcze Świata by zrozumieć że nasze spotkanie

będzie  absolutnie cudowną koniecznością

Droga moja mamy jeszcze wiele lat na to by się dotknąć

Nie myśl na razie o tym

Uciekaj w życie tak mocno jak potrafisz

naciskaj klamkę z nadzieją że po drugiej stronie

świat spadnie na Ciebie magnolią pachnącą jak woda

toaletowa Yves Roches której używasz

Uciekaj w życie mocno prosi Cię o to Twój kronopio

Julio C. który nawet teraz nie ma pewności czy żyje się

po to by umrzeć czy umiera by żyć

 

      Julio Cortazar, Argentyńczyk, którego pokochał cały świat – napisał Gabriel Garcia Marquez w parę dni po jego śmierci w 1984 roku. “Idole budzą szacunek, podziw, sympatię i rzecz jasna wielką zazdrość – pisał Noblista – Cortazar wzbudzał wszystkie te uczucia, jak niewielu innych pisarzy, ale budził jeszcze jedno, nie tak częste: uwielbienie”.

 

     Minęły już lata fascynacji literaturą iberoamerykańską.

Cortazar jest niemodny, bo w jego książkach są wartości przeciwstawione wszystkiemu, co proponuje współczesna cywilizacja: ciepła tkliwość, afirmacja życia w całej rozciągłości, wyrozumiałość, tolerancja, radość, zdolność bawienia się, wezwanie do wysiłku intelektualnego, brak nienawiści i nudy.

Czy dziś, kiedy mam wiele doświadczeń za sobą, znalazłabym u Cortazara coś ekscytującego? Wszystko ma swój czas i swoje miejsce. A jednak: zaglądam, podczytuję, uśmiechając się do wspomnień.

       Trzymam w ręku „Książeczkę dla Manuela”.

To jedyny utwór, który Cortazar uważał za „profesjonalny”, bo napisany na własne zamówienie. Honorarium z tytułu praw autorskich w całości przeznaczył dla więźniów politycznych w krajach Ameryki Łacińskiej. Dziś patrzę na tę książkę jak na rzecz o terroryzmie, zadając sobie pytanie, czy terroryzm przeinterpretuje nasze społeczne i kulturowe doświadczenia i zmieni spojrzenie na świat, w którym toczy się wojna kultur.

Czy Cortazar miał rację i czy ma ją Oriana Fallaci.

 

Fragment “Autoportretu z Lisiczką”, który ukaże się nakładem wydawnictwa Mała Kurka w kwietniu 2013 roku

 

 

 

 

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko