Krzysztof Lubczyński rozmawia z MARIANEM CEBULSKIM

0
371

Krzysztof Lubczyński rozmawia z MARIANEM CEBULSKIM w 70 rocznicę jego debiutu aktorskiego


Stary Wiarus

Nie ma dziś w Krakowie, poza Marta Stebnicką i Tobą nikogo o tak głęboko w przeszłość sięgającej biografii artystycznej. W tym roku minęło 70 lat od Twojego debiutu aktorskiego. Co więcej, nadal pojawiasz się na scenie. Wprost trudno uwierzyć….

– W małej rólce Starego Wiarusa, postaci z „Warszawianki” Wyspiańskiego, która reżyser Janusz Wiśniewski dołączył do „Kordiana” Słowackiego W Teatrze Konspiracyjnym po raz pierwszy zagrałem, pamiętam dokładną datę – 15 czerwca 1942.

Gdzie on się mieścił?

– Graliśmy w różnych miejscach, co było zgodne z zasadami konspiracyjnymi. Wszystkich miejsc już nie pamiętam, ale utrwalił mi się adres Kanonicza 6, pomieszczenia stolarni. Kiedy zmarł Wiktor Sadecki, telewizja zwróciła się do mnie, abym pokazał, gdzie ten teatr był. Oczywiście po stolarni i po dawnych pomieszczeniach nie zostało ani śladu, a w tej przestrzeni powstały jakieś biura. Nie pamiętam, ale to nie znaczy, że inni tego nie udokumentowali. Przeczytam z kartki: „Ogółem zorganizowano 16 przedstawień, w tym 8 premier. Obejrzało je 2000 widzów. Repertuar obejmował m.in. „Wesele” Wyspiańskiego (premiera 21 III 1941 przy ul. Lea 41 m.5), „Zemstę” Fredry (premiera 28 V 1944 przy ul. Kanoniczej 6, w stolarni), „Werbel domowy” J. K. Gregorowicza (premiera 3 X 1943 przy Floriańskiej 15), „Niespodzianka” K. H. Rostworowskiego (premiera 28 V 1944 przy Kanoniczej 6)”. Ale to chyba nie jest pełna lista lokali.

Jak znalazłeś się w tym teatrze?

– Ojciec, oficer Wojska Polskiego uwielbiał teatr i był artystą amatorem. Prowadził teatr amatorski w jednostce wojskowej i angażował do przedstawień rodzinę, w tym mamę i mnie. To było przed wojną. A w czasie okupacji, w 1942 roku, w kawiarni „Rolada” przy ulicy Lubicz 3 poznałem Adama Mularczyka, który okazał się twórcą Krakowskiego Teatru Podziemnego oraz Wiktora Sadeckiego. To oni mnie namówili. Mularczyk założył ten teatr już we wrześniu 1940 roku i prowadził przez całą okupację, aż do 17 stycznia 1945 roku.

Kogo spotkałeś w tym teatrze?

– Znów posłużę się kartką: „W zespole składającym się z blisko 100 osób znaleźli się profesorowie, literaci, aktorzy i entuzjaści teatru. Byli wśród nich: Marian Friedman, Wiesław Gorecki, Tadeusz Kwiatkowski, Juliusz Kydryński, Jerzy Merunowicz, Halina Mikołajska, Jerzy Passendorfer. Pracowali w dwudziestu zakonspirowanych lokalach rozrzuconych po całym mieście. Wykłady, ćwiczenia teoretyczne, warsztatowe, próby aktorskie i przedstawienia. Dla imiennie zaproszonych gości zaproszenia roznosili członkowie zespołu.

Co stało się z zespołem po wojnie?

– W 1947 roku Mularczyk zgłosił działalność Krakowskiego Teatru Podziemnego w ZASP. Zaprezentował też siedem tomów bogato ilustrowanej kroniki teatru, którą opracowywali członkowie zespołu. Wydali nam specjalną legitymację z nadrukiem „Krakowski Teatr Podziemny, 1940-1945” i pieczątką Zarządu Głównego Związku Zawodowego Artystów Scen Polskich. Ja mam legitymację numer 28.

Domyślam się, że teatr nie był jedynym twoim zajęciem w czasie okupacji, bo trzeba było z czegoś żyć…

– Jasne że nie. Pracowałem jako kierowca w przedsiębiorstwie „Karpatentransportgesselschaft” przy Basztowej 10. Dawało mi to dobry ausweis, ale w pewnym, momencie omal nie zgubiło. Ten ausweis tak mnie rozzuchwalił, że łaziłem czasem po mieście po godzinie policyjnej. Pewnego razu patrol zatrzymał mnie na moście Dębnickim i od razu przewieźli mnie do obozu w Płaszowie. Tam miałem wątpliwą przyjemność wysłuchania przemowy Amona Goetha, komendanta obozu.

Tego samego, który pojawia się jako postać w słynnym filmie Spielberga „Lista Schindlera”?

– Tego samego. Zapamiętałem go tak: mała główka nad dość wysoką sylwetką w narzuconym na ramiona skórzanym płaszczu i pejcz w rękach. Powiedział do nas: „Polnische schweine, jeżeli w Krakowie wybuchnie powstanie jak w Warszawie, zostaniecie rozstrzelani”. Przy rewizji ukryłem nierozsądnie pierścionek, który trzymałem przy sobie na wszelki wypadek, ale go nie znaleźli. Umieścili mnie w baraku pożydowskim. Do jedzenia dawali codziennie, na cały barak, kocioł kaszy. Spotkałem tam życzliwego człowieka, nazwiskiem Zagórski, który był zastępcą lekarza, Niemca. Namówił mnie do symulowania. Ciągnąłem nogi w udawanej chorobie. Nauczył mnie po łacinie na co choruję i zaprowadzili mnie do szpitala, który mieścił się tam, gdzie dziś stoi Krzyż Płaszowski. Przy przyjęciu do szpitala zapytali mnie o „name”, „forname” i „geburstag”, ale kiedy zapytali o nazwę choroby, zapomniałem tej łaciny. Szczęśliwie Niemcy nie byli już wtedy tacy ostrzy. Czuli zbliżający się koniec i mieli pietra. Amerykanie już sporządzili listy zbrodniarzy wojennych. Międzynarodowy Czerwony Krzyż ogłosił, że nie wolno umieszczać szpitali w obozach, a tylko w mieście. Były straszne pluskwy, na szczęście nie pchły, które trudniej wyłapać. W końcu zwolnili nas, trzydziestu pięciu, z tego szpitala. Prowadzili nas do ulicy Wielickiej. W eskorcie był esesman ze Śląska, przyjazny, bo bał się. Idziemy i nagle mijający nas tramwaj zatrzymuje się gwałtownie ze zgrzytaniem i wypadają z niego kobiety, matki, żony, narzeczone więźniów.

Skończyła się okupacja i zaczął się powojenny teatr, z Twoim udziałem…

Tak,  już styczniu 1945 roku powstało Studio Aktorskie przy Starym Teatrze, do którego zgłosiło się mnóstwo osób, m.in. Marta Stebnicka, Irena Babel, Halina Mikołajska, Tadek Łomnicki, Andrzej Szczepkowski, Wiktor Sadecki, Stanisław Zaczyk, Jerzy Passendorfer, Andrzej Hiolski.

Kto was uczył?

– Maria Dulęba, która widziała mnie jako aktora dramatycznego, Janusz Warnecki, który wieszczył mi przyszłość w komedii i rolach charakterystycznych, Juliusz Osterwa, Jadwiga Gallowa, Wilam Horzyca, Zofia Małynicz, Jerzy Ronard Bujański, Wiktor Gorecki, Tadeusz Kantor, Ludwik Hieronim Morstin, Andrzej Pronaszko, Kazimierz Wyka, Maria Biliżanka. To tylko niektóre nazwiska.

W 1945 roku swoją działalność zainaugurował Teatr im. Juliusza Słowackiego, dawny Miejski, ten z placu św. Ducha, z kurtyną Siemiradzkiego. Jeśli się nie mylę, nie wziąłeś udziału w inauguracyjnej, legendarnej premierze „Uciekła mi przepióreczka” Żeromskiego z Osterwą w roli Przełęckiego i w jego reżyserii…

– Wtedy byłem jeszcze w Studium i tam zadebiutowałem jako Pastuch w „Powrocie Odysa” Wyspiańskiego w reżyserii Tadeusza Kantora…

5 sierpnia 1945…

– Jeśli tak jest napisane w książkach, to pewnie tak. Była to powtórka inscenizacji konspiracyjnej. Kantor wprowadził podest, okręty na balkonach. Marta Stebnicka, która grała Telemarka, ubrana w hełm niemiecki i buty wojskowe z ćwiekami, stanęła mi przypadkowo na dłoni. Cierpiałem potwornie, ale wytrzymałem. Nawiasem mówiąc, niecałe trzydzieści lat później, wybitny skądinąd Konrad Swinarski, w słynnych „Dziadach”, wystawił podobny podest, co odebrano jako wielkie odkrycie. Potem byłem krótko w tzw. Teatrze Powszechnym im. Żołnierza Polskiego i Teatrze Kameralnym TUR, Towarzystwa Uniwersytetów Robotniczych. W marcu 1947 zadebiutowałem w „Słowackim” jako Pan Wonny w „Chorym z urojenia” Moliera.

Cytuję z jednej z publikacji, że „do teatru powrócili między innymi Mieczysława Ćwiklińska, Zofia Jaroszewska, Jerzy Leszczyński, Jan Kurnakowicz, Ludwik Solski. Pojawili się nowi: Halina Gryglaszewska, Halina Mikołajska, Zofia Niwińska, Marta Stebnicka, Gustaw Holoubek, Tadeusz Łomnicki, Adam Hanuszkiewicz. Z teatrem współpracowali scenografowie Andrzej Pronaszko, Andrzej Stopka, Karol Frycz, Tadeusz Kantor i reżyserzy, m.in. Bronisław Dąbrowski (dyrektor teatru w latach 1947-1950 oraz 1955-1972), Władysław Krzemiński, Jerzy Ronard Bujański, Janusz Warnecki”.

– Zgadza się. I wtedy zaczęła się powojenna, barwna legenda krakowskiego teatru. Mnóstwo prawdziwych i nieprawdziwych, w niektórych przypadkach, jak Zofii Jaroszewskiej, krzywdzących plotek o bujności życia towarzyskiego mocno zakrapianego alkoholem.

Czołową postacią tej legendy jest Ludwik Solski..

– Solski, a jakże. Pamiętam go dobrze. Przecież byłem z nim w jednym zespole, zagadywał do mnie. Urodził się jeszcze przed Powstaniem Styczniowym. W 1955 roku byłem w gronie młodych aktorów, którzy wnosili jego trumnę do krypty na krakowskiej Skałce.

Zauważyłem, że w latach tuż po wojnie często grałeś w sztukach reżyserowanych przez Irenę Grywińską. Właściwie zniknęła z historii teatru. Co to była za osoba?

– Boże, od sześćdziesięciu przeszło lat nikt mnie nie pytał o Grywińską! To była żona Karola Adwentowicza, korpulentna pani, która miała wtedy ponad czterdzieści lat. Iluż ich było. Jerzy Leszczyński, Juliusz Grabowski, Staś Gronkowski, grał Kościuszkę – wszystkich widzę, gdy oglądam program TVP Kultura. Znałem Solskiego, Leszczyńskiego, a jeszcze żyję.

W „Słowackim” zagrałeś do dziś ponad dwieście ról czyli stoimy przed ogromną górą, bo sama ich lista to co najmniej kilka stron. Łaptiew w „Jegorze Bułyczowie” Gorkiego, Sforka w „Horsztyńskim” Słowackiego, Szambelan Jowialski w „Panu Jowialskim” Fredry, tytułowy „Żołnierz samochwał” Plautusa, Ślaz w „Lilli Wenedzie” Słowackiego, Sganarel w „Don Juanie” Moliera, Ksiądz w „Weselu” Wyspiańskiego – to tylko cząstka ról z lat 50-tych i 60-tych. Z lat 70-tych to tytułowy „Jegor Bułyczow”, Horodniczy w „Rewizorze” Gogola, Święty Gwalbert w „Lilli Wenedzie”, Bourdon w „Sprawie Dantona” Przybyszewskiej. W latach osiemdziesiątych Molier w „Zmowie świętoszków” Bułhakowa, Orgon w „Świętoszku” Moliera, Ulpianus w „Irydionie” Krasińskiego, Mefisto-Kudlicz w „Nocy listopadowej” Wyspiańskiego. To mniej niż jedna dziesiąta Mógłbyś wskazać Twoją rolę życia?

– Mogę wskazać rolę, która przysporzyła mi największego wzruszenia. To był Stary Aktor w „Wyzwoleniu” Wyspiańskiego. Powiedziałem jego monolog kończący się słowami „Mój ojciec był bohater, a my jesteśmy nic”, odwróciłem się, schodzę za kulisy i nagle słyszę burzę oklasków na widowni. Odwracam się i widzę publiczność, która klaszcze mi na stojąco. Popłakałem się. Dobrze wspominam to, jak grałem w dwóch „Ożenkach” Gogola. Pierwszy raz w inscenizacji Dąbrowskiego w 1953 roku, z Kurnakiem, Ćwiklińską, Opalińskim, Tadziem Kondratem, Józefem Ruszkowskim, Fuldem. To sztuka typów, więc co który wchodził, dostawał brawa. Ja grałem Służącego. Dekoracje dostawały brawa na wejściu, bo Stopka zrobił „pijaną” cerkiew. A co do ról, to pełną ich listą dysponuje pani Diana z krakowskiego Muzeum Teatralnego. Ja bym dodał jeszcze role w „Weselu”, gdzie najpierw zagrałem Jaśka, potem Księdza, Gospodarza a na końcu Dziada.

Jesteś niezmiennie wierny „Słowackiemu”. Nigdy nie kusili Cię ze Starego Teatru, żebyś do nich przeszedł?

– Miałem, a jakże, miałem propozycje, przysięgam. Nie da się ukryć, że po odejściu Krystyny Skuszanki mój rodzony Teatr Słowackiego obniżył loty. Któregoś dnia Staszek Radwan, który akurat dyrektorował Staremu, mówi do mnie: „Chodźże do mnie”, a ja na to: „Stasiu, tylko szczury uciekają z tonącego okrętu”. I wtedy Radwan mówi: „Marian, cudowny jesteś” i mnie uściskał. Przeczekałem najgorsze i jestem do tej pory. To teatr, w którym się wychowałem, tu miałem ojców aktorstwa, Karola Adwentowicza, Bronisława Dąbrowskiego, który się mną opiekował, brał mnie do moich spektakli.

Jaką dyrektorką i reżyserką była Skuszanka?

– W kilku spektaklach wzniosła się na wyżyny, jakby dotknęło ja jakieś natchnienie, ale na ogół była taką poprawną panią profesor teatru.

Poza teatrem występowałeś przez lata w kabarecie Jama Michalika przy Floriańskiej…

– Kogo tam nie było. Julek Jabczyński, Marek Walczewski, Tadzio Huk, Agnieszka Mandat, Anna Seniuk, która mieszkała koło mnie przy Nowowiejskiej i paradowała w pięknych kapeluszach.

Ról filmowych zagrałeś niewiele, a po raz pierwszy w socrealistycznej „Gromadzie” Kawalerowicza w 1951…

– Gdzie w roli aktywisty z teczką chodziłem. Kręcili w Radziszowie pod Krakowem, bardzo prymitywne były warunki pracy.

W „Jowicie” Morgensterna…

– W „Jowicie” kopali mnie w dupę, ot i cała „kreacja”. Większą rolę, telegrafisty Kani, zagrałem w „Ocalić miasto”, wojennym filmie Jana Łomnickiego. Miałem też epizod w głośnym „Wodzireju” Falka.

W sumie ponad trzydzieści ról filmowych i serialowych.Takiego aktora jak Ty nie można nie zapytać o to, co jest solą wspomnień aktorskich, o owe legendarne wspomnienia i anegdoty. Nie poszedłeś w ślady Andrzeja Szczepkowskiego ani Igora Śmiałowskiego i nie napisałeś zbioru anegdot, ale opowiedz coś…

– Pamiętam jak Tadzio Łomnicki, mój stary kolega z powojennego krakowskiego studium teatralnego, który grał Bogusławskiego w „Szalbierzu” Gyorgy Spiro dał wycisk młodemu reżyserowi Tomkowi Wiszniewskiemu. Tadzio lubił próbować młodych ludzi. Brał ich na swoje godności i dostojeństwo: artystyczne, rektorskie, partyjne. To oczywiście była gra, ale wielu brało to na serio i strasznie się przejmowało. W pewnym momencie realizacji oświadczył, że się zdenerwował, przerwał i poszedł do hotelu. Tadzio zawsze był reżyser, lubił ustawiać. Tymczasem zaraz po jego wyjściu ja się pojawiłem, punktualnie na dziesiątą, do sceny z Tadkiem. Widzę, że się przedłuża oczekiwanie, więc pytam, jak długo mam czekać. Skonsternowany Wiszniewski referuje mi sprawę, że „musimy poczekać na pana Łomnickiego”. Myślę sobie: skoro Tadek zrobił numer, to i ja zrobię. Napuszam się i mówię: „A co mnie obchodzi pan Łomnicki! Nie mam czasu na takie zabawy. Proszę do niego zadzwonić i powiedzieć, że Cebulski czeka” (śmiech)… Stanąłem przed teatrem, a kręciliśmy we wnętrzu „Słowackiego”, a w drzwiach biedny młody reżyser, wysztorcowany przez Tadka i mnie. W końcu widzę Tadzik idzie od hotelu przez plac św. Ducha, wychodzi zza kościoła św. Krzyża. Kordialnie się witamy, na co patrzy zdumiony młody reżyser. Taki szmirowaty teatr odstawiliśmy. Tadzio to był taki aktor, że nawet w życiu grał. Wielki aktor. Od razu jego talent zauważono, między innymi sam Osterwa, już w naszym studium krakowskim i dali mu rolę główną w „Szczęściu Frania” Perzyńskiego, czego mu bardzo zazdrościliśmy, a mieliśmy po osiemnaście, dziewiętnaście lat. A przy tym był jeszcze bez matury i po rocznym studium. Bo myśmy studiowali rok, żeby zdać egzamin i uzyskać prawo grania. Teraz studiuje się cztery lata, a ma być pięć. Nie wiem czy to potrzebne. Talent nie potrzebuje tak długich studiów, a jak go nie ma, to i tak nic nie pomogą.

Dziękuję za rozmowę.

Marian Cebulski – ur. 21 marca 1924 roku w Krakowie, nestor teatru im. J. Słowackiego w Krakowie, jeden z najpopularniejszych aktorów Krakowa. Od roku 1947 jest nieprzerwanie aktorem Teatru im. Juliusza Słowackiego, gdzie zagrał około 200 ról. Wielokrotnie nagradzany, dwukrotny zdobywca Złotej Maski w plebiscycie “Dziennika Polskiego” na najpopularniejszego aktora Krakowa (1965, 1966). Występował też w Teatrze TV, w teatrze radiowym. Nagrodzony Złotym Medalem Gloria Artis w 2005 roku. Występował w teatrach krakowskich: Konspiracyjnym (1942–1945), Powszechnym im. Żołnierza Polskiego (1945–1946), Kameralnym T.U.R. (1946–1947) oraz w Teatrach Dramatycznych (1948–1954) i w Teatrze im. Juliusza Słowackiego (1954–1993). Występował również w Teatrze Telewizji, m.in. w „Ożenku” N. Gogola w reż. A. Szafiańskiego w roli Koczkariewa (1968), „Nie-Boskiej komedii Z. Krasińskiego w reż. Z. Huebnera jako Hrabia (1982), w „Szalbierzu” G. Spiro w reż. Tomasza Wiszniewskiego jako Psarski (1991). W filmach m.in. w „Końcu naszego świata”, „Bolesławie Śmiałym” W. Lesiewicza, „Kocich śladach”, „Spokoju” K. Kieślowskiego, „Tumorze Witkacego” G. Dubowskiego, w serialach „Podróż za jeden uśmiech”, „Polskie drogi”, „Dom”, „Janosik”,Rycerze i rabusie , „Modrzejewska”.

 

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko