Marek Jastrząb
ZADANIE
Kiedy jeszcze pracowałem w realu, kolej nie stanowiła problemu. Gdy trzeba było jechać na urlop, razem z innymi profanami przygodowych rajz uciekałem w coraz bardziej smrodliwą dal: po słońce, ozon i jod. Odpocząć, nałykać się wytchnienia, zażyć spokoju po grdykę.
Kto mieszkał nad morzem, brał kijki do nart i tak wyekwipowany, pędził w stronę gór wielgachnych na metr. Kto zaś był z okolic górzystych, wsiadał do byle jakiego pociągu truchtającego na Hel i w miejscowości uchodzącej za uzdrowisko, wynajmował pokój z widokiem na szosę. Na drogę z niestrzeżonym parkingiem, na korek, spaliny i dziką radość, że to nie on w nich stoi, że to nie jemu podskakują wszystkie nerwy.
Niektórzy przyjeżdżali celem szpanowania; samochodami formuły bajeranckiej. W krzykliwie modnych ciuchach od Versace z Korei i Diora z Chin. Zatrzymywali się w najdroższych hotelach i prywatnych sanatoriach, by po kilka razy co dzień przedefilować przed promenadowym tłumem turystów okupujących ławki; wtedy, gdy siedziało na nich najwięcej ludzi, których warto znać.
Wydawali całymi garściami, bez opamiętania, szemrania i zastanowienia, bowiem wśród nowobogackich przyjęło się, że w złym tonie jest krzywić się na wygórowane ceny, lub dyskutować z kelnerem o kosztach ryby mrożonej w kasie fiskalnej…
Szpaner, to ciężko pracujący osobnik. W cywilu cichy, znaczący przymało, ot, szara mysz z trudnym dzieciństwem. Mało zarabia, nie dojada, pomiatany, przesuwany, dymany na każdym kroku, wiecznie przygnębiony i uraźliwy, bez przerwy walczy ze swoimi niefartami; zaciska pasa, marudzi na wredny los i podatkowe muldy, kutwi na wszystkim po to, by w czasie urlopu, podczas gościnnych występów, choć raz do roku być rozrzutnym na pełen gaz, mieć szeroki gest i pokazać się na molo; a kiedy już zaspokoi naderwaną próżność i odbębni swoją zblazowaną rolę, wraca z czapką pod kościół, by z nowym urlopem podjąć się trudu zadawania szyku.
Czułem się więc tak, jakbym nigdzie nie wyjeżdżał i dalej był w mieście, z którego zwiałem, jak gdybym stale był w znajomym mrowisku, na kupie, czółko w czółko, patelnia w patelnię; przytulony do kibla z tancbudą, a na plaży – kocyk w kocyk, bo im więcej ludzi przypadało na metr kwadratowy powierzchni odpoczynkowej, tym podobno fajniej…
Byłem więc rozczarowany i obiecałem sobie, że nigdy tu nie przyjadę w sezonie, bo przecież chciałem się schować przed sparciałymi przyzwyczajeniami, oderwać się od stada, spojrzeć na bezludne morze, góry i las, zanurzyć wzrok w zachwycie, by starczyło go do następnego urlopu, by coś zobaczyć, poznać, zrozumieć z tego świata więcej, niż historię swojego pępka; pragnąłem naostrzyć kontemplację, tymczasem zauważyłem że jestem w turystycznej trąbie powietrznej i robię za drugą.
*
Minęły lata i nastał nowy wiek. Rozmamłany czas pogonił marzenia na drzewo i rozwodnił pozostałe nadzieje w mętnych obietnicach. A razem z nowymi, nadpsutymi czasy, odwołał ze mnie stare życie i przemienił w – oczekiwanie. Żyłem więc teraz na kredyt, pomalutku, namiastkowo i minimalnie, jak gdyby ukradkiem, dbając, by nie dostać po mordzie z niewłaściwej strony i nie wylecieć z pracy. Lecz po pracy miałem żarłoczną ochotę na luz; pragnąłem odprężyć się, dosubtelnić, poobcować z przyrodą i obetrzeć pysk z chamstwa. W tym celu jeździłem z Adasiem do różnych miejsc, zazwyczaj do znajomych lub przyjaciół nad jakimś jeziorem, czy inną kałużą z okolicznościami.
*
Nie wiem, jak Adasiowi, ale mnie od razu pojawiły się obrazy jutrzejszej wyprawy. Jeździmy tu co roku, konsekwentnie po, lub przed sezonem i wynajmujemy ten sam domek. Zauważyłem, że im częściej tu bywamy, tym większą mamy ochotę na jeszcze. Przyjeżdżamy samochodem Adasia, bo w moim przypadku odpada jazda koleją, a jesteśmy tu ze względu na zadanie. No i widoki, że nie wypowiedzieć.
*
Dzień był ok. i nam było ok. i wydawało się, że nikomu nie może być inaczej; kobiety poszły do pobliskiego sklepu po coś na ząb, my patrzyliśmy w dal: na morze, przystań, znajomą wędzarnię i kutry w niewielkim porcie, łajby kołysane falą i rozprażone słońcem, na żółty piaseczek wąskiej plaży i mewy, a obok nas, w cieniu, na stojącą puszkę piwa marki Żubr.
Spokojnie, leniwie, jak gdyby mając pewność, że nic nie zniknie, ani jeden szczegół, morze, piasek, nawet Żubra nie gwizdnie nam żadna menda – bo o tej porze nikt tędy nie chodzi, a wszyscy szukają chłodu, kryją się po matecznikach nazywanych pokojami do wynajęcia, milczeliśmy tak sobie, on i ja, szczęśliwi, że nic już nie musimy, gdyż wreszcie jesteśmy na swoim miejscu i na dodatek po robocie, i że nic na nas nie czeka: oburzony dzwonek do drzwi, komornik czy inkasent, jakiś przeraźliwie głośny telefon w środku nocy z informacją, że to pomyłka.
Zamykaliśmy wtedy przemęczone oczy dając się uwodzić jednostajnościom szmeru pobliskiego lasu, a kiedy ogarniała nas ciemność, wyobrażaliśmy sobie to i owo, przeważnie jutrzejszy spacer, jak jedziemy pustą promenadą, czymś na kształt bulwaru o gładkiej i nietrzęsącej powierzchni, a za nami zostają całe te złogi powszednich utrapień przytarganych ze środka Polski.
Albo jak rankiem wybieramy się na targ z warzywami, a po drodze zahaczamy o pawilon z chlebem, jajkami i spirytusem do ukradkowego użytku. Jak obładowani wiktuałami wjeżdżamy w strefę ciszy i bezpieczeństwa, czyli do domu, w którym jeszcze śpią nasze wybranki. Budzimy je szczękaniem śniadaniowych talerzy, perfidnie kusimy zapachem smażonej jajecznicy, bo po jedzeniu zamiarujemy na dłużej pojechać w nieznane, odwiedzić stare kąty, zobaczyć, gdzieśmy jeszcze nie dotarli i co się zmieniło przez ten rok, porozmawiać z ludźmi i zaplanować, którędy jeszcze pojedziemy bez lęku o wywrotkę. Ale głównym powodem naszej wycieczki będzie zadanie. Mianowicie, gdy już namówimy żony, by poszły do nowootwartej cukierni w porcie i gdy będziemy mieli pewność, że nas nie nakryją na przestępstwie, pod pretekstem oglądania zachodu słońca pojedziemy wieczorem na drugą stronę miasta, bym tam, gdzie jesteśmy nieznani, mógł zsiąść z wózka, a Adaś, by zajął moje miejsce i, jak to już mamy od lat w zwyczaju, spróbuję go popchać.
Ostrożnie, roztrzęsiony strachem, gdyż balem się przesadzić z pobudzaniem mięśni nóg, powoli, kurczowo trzymając się rączek wózka, wstawałem, co dla zaskoczonych przechodniów nabierało happeningowego posmaku i było czymś w rodzaju drwiny z kalectwa, gdyż faktycznie: facet podnoszący się z przegranej pozycji jest podejrzany; nie wzbudza zaufania, bo można przypuszczać, że udaje paralityka. Więc ogarniał nas śmiech, bo wyobrażaliśmy sobie, iż są zaniepokojeni, nie wiedzą, jak powinni zareagować, współczuciem lub zgorszeniem i by jeszcze dać im nowy powód do oburzenia, Adaś wyciągał z torby butelkę z napisem WINO i podczas gdy ja wiozłem go człapiąc i dysząc niczym parowóz odchodzący na emeryturę, on, rozparty jak basza, wywijał flaszką i pokrzykiwał, bym ze stępa przeszedł w kłus, bo mu się spieszy.