Jan Stanisław Smalewski
Minął tydzień
Czujesz Czytelniku ten narastający poziom napięcia? Bo ja czuję. I to od dłuższego czasu. I z wielu powodów. Czasami nawet wydaje mi się, że nie potrafimy już bez niego żyć. Porządna dawka adrenaliny to jak pigułka na dobre samopoczucie.
Trudno nawet wyobrazić sobie, że kiedyś bez telewizji, komputera, komórek i i-padów musieli żyć nasi przodkowie. Toż to było nudne jak wieloletnie małżeństwo.
A dzisiaj? Jak nasza królowa śniegu Justynka potknęła się podczas biegu o… niezdobyty medal, albo jak najlepsza aktorka pierwszoplanowa Jannifer Lawrence podczas oscarowej gali o mało co nie zawołała głośno: O …. mać!, potykając się na schodach w swojej rzekomo najpiękniejszej (a jednak za długiej) sukni z najbardziej znanej firmy odzieżowej (galerii mody) Christian Dior, niemal cały świat wstrzymał oddech.
Co tam zresztą zawody sportowe, czy filmowe gale. Przyzwyczailiśmy się już do nich. Działają na nas jak placebo na lekomanów. Teraz potrzebujemy czegoś więcej. Potrzebujemy emocji sięgających zenitu.
O, weźmy na przykład taki skok z kosmosu, jaki niedawno wykonał 42 letni austriacki spadochroniarz Baumhartner. Moja żona musiała wtedy wziąć coś na uspokojenie, żeby to obejrzeć do końca. Nie zapomnę nigdy, jak się emocjonowała.
– Postaw tę szklankę, bo ją zgnieciesz – wołałem do niej. A ona nic, tylko: O matko! – I: O matko!
I w końcu ją zgniotła. Całe szczęście, że nie zrobiła sobie krzywdy.
Teraz też. Siedzę sobie w poniedziałek w swoim gabinecie i piszę nową książkę, a moja żona naprzeciwko w pokoju z telewizorem, matkoboszczy.
– Co się stało? – pytam, spoglądając kątem oka, czy znów nie trzyma w dłoni czegoś szklanego. Nie trzyma. To dobrze.
– O Matko Boska!, będzie wcześniejsze konklawe. Papież się zgodził na zmianę dotychczasowych przepisów.
– To chyba dobrze, bo szybciej ustabilizuje się sytuacja w Kościele – mówię do niej, a ona, że nie, bo jak wybiorą murzyna..?
– O, już ty się nie martw na zapas – uspakajam swoją połowicę. – Naukowcy też straszą nas w Internecie, że Żuławy zaleje Bałtyk, że Polska wędruje wraz z Europą w stronę bieguna północnego i będzie nam zimno, ale przecież to ma się zdarzyć dopiero za setki lat. My tego nie dożyjemy.
– No to po co piszą, że to czeka nas, Polaków? Jak nas, to nas, a nie tych, co przyjdą kiedyś, prawda? A wiadomo zresztą, czy wtedy na Żuławach będą jeszcze Polacy? Politycy sprzedadzą Polskę Niemcom jeszcze w tym wieku, zobaczysz.
A murzyna to mają wybrać teraz, a nie za sto lat, czy dwieście! – upiera się.
Zalanych za sto lat Żuław to ja także na pewno nie zobaczę, ale … szkoda mi czasu na polemikę, „atrament w piórze wysycha”.
W czwartek bałem się usiąść przed telewizorem, bo nie wiedziałem, czy mój organizm dobrze zniesie tę zapowiadającą się dawkę żalu i kolejnych spekulacji na temat najwyższej władzy duchowej w Katolickim Kościele na Ziemi. Z drugiej strony – jak stanąć obok? Jak nie wesprzeć duchowo, posyłając życzliwą myśl abdykacyjnie opuszczającemu Rzym emerytowanemu papieżowi Jego Świątobliwości Benedyktowi XVI? Jak nie obejrzeć czegoś, co zdarza się rzadziej niż lądowanie statku kosmicznego na Arizonie? Lub równie rzadko co upadek meteorytu w Rosji?
No i nie żałuję. Szkoda może tylko, że Benedykt XVI sam nie pilotował helikoptera (a – jak się dowiedzieliśmy przy okazji – miał ukończony kurs pilotażu), który niczym duch święty wykonał ostatnie pożegnalne koło nad świętym miastem i zniknął za horyzontem papieskiego pontyfikatu, który tak ciekawie się zakończył.
Na szczęście ten etap mamy już za sobą. I obyło się bez dramatycznych scen i szokujących wydarzeń (nie licząc tego, że moja mama skaleczyła się różańcem, który nie wytrzymał napięcia w jej dłoniach).
Teraz możemy spokojnie czekać na kolejną, solidną dawkę duchowych przeżyć, jakie zapewne przyniesie zbliżające się konklawe. Być może jeszcze w tym tygodniu.
Tak, o ile ubożsi w emocje byli nasi przodkowie, nie mając tego wszystkiego. Wyobraźmy sobie na przykład Francuzów. Ile stracili, nie mogąc oglądać transmisji z wygnania na Elbę Napoleona Bonaparte?..
A co do czwartku, chciałoby się zawołać: Byłeś wielki! Wielki dla nas Polaków, którzy tak kochamy mazurki Dąbrowskiego.
A zresztą co? Nie należało nam się? Też możemy mieć swojego Baumhartnera.
Mamy go! Mamy nowego mistrza świata w skokach narciarskich na dużej skoczni w Predazzo. Stochu jesteś wielki!…
Prawda, że dawno nie było takich emocji? Ja, to proszę państwa, jak Kamil po pierwszej serii skoków wyszedł na prowadzenie, „to miałem takiego nerwa”, jak Adam Małysz. Albo nawet dwa takie. Nie kłamię.
Ale najważniejsze, że się udało. Mamy nowego bohatera narodowego. I obyło się bez drogich stadionów sportowych (które i tak tyle pomogły naszym piłkarzom, co umarłemu kadzidło).
Ale Justynki – w czwartek – znów było mi szkoda. Co z tego, że na swojej zmianie w sztafecie „połknęła” Terese Johaug? To nie tylko u sportowców tak jest, że jak forma nie przyjdzie na odpowiednią chwilę, żadne smarowanie nie pomoże. Kicha… A ponadto wiadomo. Żeby zwyciężać w zawodach drużynowych, potrzebny jest zespół, a nie tylko zlepek czterech zawodniczek, z których tylko jedna liczy się na arenie międzynarodowej.
Co za tydzień?! I to od samego poniedziałku.
No, nie skończę tej książki! – denerwowałem się, gdy małżonka kolejny raz przyzwała mnie przed telewizor.
– Chodź, zobacz, Komorowski wręcza nominacje nowym ministrom…
Tak, rzeczywiście, tego jeszcze nie było: główny księgowy III RP – wicepremierem. A chodzi tylko o to, by ten kawałek z tortu, co to dwa tygodnie temu w Brukseli podzielono, skutecznie rozdłubać teraz w Polsce.
Nawiasem mówiąc, też wtedy przecierałem oczy ze zdumienia, że pierwszym dzielącym ten ogromny czekoladowo-cukrowy smakołyk, który pojawił się na wizji, był nasz premier Tusk. I: – O Boże! – pomyślałem zaraz. – Żeby rzeczywiście tego kawałka z jadalnymi euro… nie przejadł.
A może?… – przypomniałem sobie, jak parę lat temu za Peerelu, pełniąc rolę kamerzysty na jednym z wesel, dokumentowałem gościnę młodych. Po oczepinach wniesiono na salę olbrzymi tort z płonącymi sztucznymi ogniami. Młodzi ustawili się przy nim i… zaczęło się. Przymierzają się z lewej, przymierzają z prawej strony. Najpierw on, potem ona… I nic.
No to ja łap za „tasaczek” i nie wypuszczając kamery z ręki, podbiegam do tortu.
– To trzeba tak… – chciałem pokazać, nie zdążając ciachnąć po ciachu, bo czuwająca nad wszystkim gospodyni, energicznie zastąpiła mi drogę, omal nie przewracając się na płonący smakołyk.
– Nieee! To wypożyczony! – zawołała przy tym na cały głos.
No, toż trzeba było tak od razu… powiedzieć.
A wracając do naszego Głównego Księgowego. Widziałem, jak się cieszył z nominacji. I widziałem smutną minę jedynego dotychczas wicepremiera Janusza Piechocińskiego, który jeszcze na dobę przed decyzjami kadrowymi Tuska dementował, że może teraz mieć współpartnera.
Wicepremier nie wiedział, jakie będą decyzje kadrowe premiera? To po co taki zastępca? – Nie mogłem zrozumieć. Przecież… nie po to chyba klęknął przed gawiedzią, gdy go „na walnym zebraniu PSL” wybrali na miejsce Pawlaka, by być statystą? A może on wtedy klęknął nie przed wyborcami, tylko przed ustępującym Pawlakiem, że Główny Strażak III RP raczył z nim przegrać?
Media potrafią czasami namieszać, pokazując coś z niewłaściwej strony.
Albo nie dopowiedzieć, nie domówić, bo… media też wszystkiego nie wiedzą. A jak wiedzą od innych mediów, to znacie tę zabawę w plotkę „przekaż dalej”? Dlatego ośmieliłem się napomknąć o swojej obawie o przejedzeniu „należnej nam porcji tortu”. Jak Walduś z PSL sam współrządził z Tuskiem, to co?, nie przejadł 34 mln Euro, które teraz Unia nakazała nam oddać?
Tak, lubię, jak na moich oczach dzieje się historia. I ekonomia także. Tylko że co do tego „prawidłowego” dzielenia tortu, to mam więcej obaw, niż nadziei. Bo jak będzie tak, że jednak ten kawałek (po ostatecznym zatwierdzeniu przez euro – parlament) okaże się prawdziwy i nadal będą go dzielić tak jak dotychczas? Strach się nie bać. W kraju mamy aż cztery narodowe stadiony, i planuje się już, by przerobić je na skocznie. Mamy setki kilometrów niedokończonych dróg i linii kolejowych, a przecież… nie da się skolonizować kraju bez tego rodzaju infrastruktury. No i mamy 2 mln 300 tys. bezrobotnych i ponad dwa miliony ludzi na emigracji zarobkowej za chlebem. A już się mówi, że rozpoczęła się kolejna jej fala, która zabierze dalsze od 500 do 800 tysięcy młodych, najbardziej wykwalifikowanych pracowników.
Ile kosztuje wojna? Niemcy dobrze o tym wiedzą, ile. Wojna kosztuje tyle, ile trzeba zapłacić za wyszkolenie i utrzymanie armii, za sprzęt, w który należy ją wyposażyć. Plus do tego tyle, ile kosztują ofiary i zniszczenia. Plus… tyle, ile trzeba zapłacić za odbudowę tego, co się zniszczyło. I kolejny plus… tyle, ile wyniosą ewentualne odszkodowania i straty moralne.
Bardzo dużo kosztuje każda wojna. O wiele, wiele więcej, niż można zapłacić niewolnikowi. A efekt współcześnie można uzyskać ten sam: zdobyć dla siebie rynki zbytu, majątek i… kobiety (w tym miejscu pomyślałem o Berlusconim i ostatnich wyborach we Włoszech).
A co do kobiet, to znasz Czytelniku tę maksymę: „Mądra kobieta może pomóc w karierze mężczyzny, a głupia tylko mu zaszkodzi”. Sprawdziło się tym razem Robertowi Janowskiemu. I bardzo mu współczuję.
I odwrotnie – ku chwale męża – sprawdziło się to podczas oscarowej gali, gdy pierwsza dama Stanów Zjednoczonych Michelle Obama włączyła się do oscarowej akcji.
Muszę przyznać jednak, że nie pasjonowałem się tym, co działo się w Hollywood, bo to za daleko tak geograficznie, jak i kulturowo. Amerykańska kultura to biznes, biznes i jeszcze raz biznes. I nigdy nie wiadomo, kto podczas takiej gali zwycięży. Tropy idą ku kulturze, a cel tymczasem najczęściej tkwi w miejscu nowej prosperity. I tylko moda (którą zawsze nakręcali bogaci i ważni) z racji swej kolorystyki i iluzji, warta na ogół jest uwagi.
Ciekawostki? Lubię, jak dzieje się coś nowego. Pisarz musi wiedzieć, co z czego wynika, skąd co się bierze. Dlatego nie zdziwiło mnie, że tegorocznej gali Oscarów jednak nie wygrał „profesjonalizm” (mają go po uszy). Że przecenione w ocenie novum tym razem dopadło sceny kręcone… kamerkami komórek telefonicznych (czujesz Czytelniku ten bum na komórki tam, gdzie jeszcze nie dotarły?).
No i nie zdziwiło mnie, że jednak miłość. Przecież jedynym przesłaniem do ludzkości, które może jeszcze ją uratować, jest nic innego, jak miłość. Zawsze wszechogarniająca wszystko, zawsze dobra, piękna i wyzwalająca z oków zła i podłości. Miłość czysta w swej naturze, nie żadne tam związki partnerskie (ta moda w Ameryce już nie robi wrażenia).
To dlatego też nie zdziwiło mnie, że w naszej telewizji padł kolejny rekord oglądalności seriali. Pierwszy odcinek „Anny German” obejrzało sześć i pół miliona widzów. Ale też pamiętajmy, że reżyser Waldemar Krzystek zasłynął wcześniej filmem właśnie o miłości: „Mała Moskwa”.
Znam osobiście Krzystka, pisałem o nim w swojej książce „Legniczanie…”. I miałem przyjemność obejrzeć „Małą Moskwę” na prezentacji dla wąskiego grona osób w Legnicy, zanim jeszcze otrzymała Złote Lwy na 33. Festiwalu Filmów fabularnych w Gdyni (2008).
Przypominam sobie krążące o nim plotki, powielane głównie wśród pań establishmentu. Głosiły, że pan Waldek odnosi sukcesy głównie dzięki swojej żonie Małgorzacie Kopernik, która… pisze mu scenariusze. Pani Małgosia jest absolwentką wrocławskiej polonistyki, i reżyserii filmowej i telewizyjnej w Katowicach. I zajmuje się pisaniem scenariuszy, wyreżyserowała kilka teatrów i filmów telewizyjnych.
A pan Krzystek nie ukrywał, że przy scenariuszu Małej Moskwy, który opublikował jeszcze w 2003 roku (w numerze 10 miesięcznika „Dialog”) pomagała mu żona.
No cóż, jak potrafi, niech mu pomaga. Ale sedno i tak tkwi w talencie męża – reżysera. Śledząc karierę Waldemara Krzystka uważam, że to wyjątkowo zdolny filmowiec i wciąż jeszcze nie powiedział najważniejszego.
Znany scenarzysta, reżyser filmowy i teatralny wychował się w Legnicy. Ukończył tam I Liceum Ogólnokształcące. Jest absolwentem polonistyki Uniwersytetu Wrocławskiego oraz reżyserii filmowej i telewizyjnej na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach.
Jego film dyplomowy nosił tytuł „Powinowactwo” (1984). Jako reżyser teatralny debiutował w 1995 r. na deskach teatru legnickiego. Wyreżyserowana przez niego sztuka Woody Allena „Zagraj to jeszcze raz Sam” grana była prawie czterdzieści razy.
Reżyserował też dla teatrów w Jeleniej Górze i Wrocławiu. Największym powodzeniem cieszyła się sztuka w jego adaptacji i reżyserii „Niskie Łąki” Piotra Siemiona grana we wrocławskim Teatrze Współczesnym.
Pierwszym jego filmem kinowym było „W zawieszeniu” (1986) z udziałem znanych aktorów Krystyny Jandy i Jerzego Radziwiłowicza, zaprezentowane na Forum Młodego Kina MFF Berlin ’86. Film ten rok później zdobył nagrodę za debiut reżyserski na Festiwalu FF w Gdyni, nagrodę za scenariusz w LLF w Łagowie, Nagrodę Artystyczną Młodych I stopnia im. S. Wyspiańskiego, nagrodę przewodniczącego Komitetu Kinematografii za rok 1986 oraz nagrodę Niezależnego Komitetu Kultury im. Solidarności dla najlepszego filmu roku. Jego fabuła opiera się na wydarzeniach pierwszych powojennych lat Legnicy.
Kolejny film „Ostatni prom” został zaprezentowany na Festiwalu w Cannes ’89. Otrzymał również Nagrodę Prezydenta Gdyni na FPFF Gdańsk – Gdynia oraz nagrodę przewodniczącego Komitetu Kinematografii za rok 1989.
W 1992 r. pokazany na 40. Festiwalu w San Sebastian film „Zwolnieni z życia” otrzymał nagrodę specjalną jury i nagrodę FIPRESCI dla najlepszego filmu festiwalu. „Srebrną Muszlę” zdobyła wtedy grająca w nim Krystyna Janda – za najlepszą rolę kobiecą.
Film „Polska śmierć” (1994) uhonorowany został Nagrodą Kodaka – Rochester N.Y., USA.
Na przełomie lat 1999/2000 powstał jego kolejny film „Nie ma zmiłuj” prezentowany w 2001 r. na Filmfest Munchen.
Waldemar Krzystek zrealizował także wiele odcinków filmowych seriali telewizyjnych, w tym m.in. „Życie jak poker” (aż 10 odcinków – 1998 r.), „Fala zbrodni” (2005), „Egzamin z życia”. Wyreżyserował kilkanaście spektakli dla teatru Telewizji, w tym m.in: „Bal błaznów” wg. Aleksandra i Lwa Szargorodzkich (1995), „O człowieku, który redagował Gazetę Robotniczą” wg. Marka Twaina (1996), „Śledztwo” wg. Stanisława Lema (1997), „Cesarski szaleniec” wg. Jana Krossa (1998), „Miłość na Madagaskarze” wg. Petera Turriniego (2000), „Balladę o Zakaczawiu” wg. Macieja Kowalewskiego, Krzysztofa Kopki i Jacka Głomba, „Wizytę starszej pani” wg. Friedricha Durrenmatta (2002), „Transfer” wg. Stanisława Bieniasza (2002), „Dobry adres” wg. Władysława Zawistowskiego (2002/03), „Małe piwo” wg. Alistaira Beatona (2005), „Norymbergę” wg. Wojciecha Tomczyka (2006), „Balladę o kluczu” wg. Adama Drabika (2007).
Za „Norymbergę” otrzymał na VII Festiwalu Dwa Teatry – Sopot 2007 nagrodę główną – Grand Prix.
We wrześniu 2008 roku W. Krzystek otrzymał na 33. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni nagrodę główną Złote Lwy dla najlepszego polskiego filmu fabularnego. Grająca w nim aktorka, Swietłana Khodchenkova otrzymała główną nagrodę dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej.
Film o tragicznej miłości Rosjanki i polskiego oficera cieszył się niebywałą popularnością nie tylko u nas w Polsce. W roku 2009 zdobył Nagrodę Publiczności na MFF w Moskwie i kilka innych międzynarodowych nagród.
Co najważniejsze w twórczości Krzystka to fakt, iż większość jego scenariuszy „czerpie” prosto z życia, opiera się o autentyczne fakty, o prawdę. Jego wrażliwość sięga natomiast do najczulszych strun ludzkiego życia, losu i… miłości. To ważne zwłaszcza w czasach, gdy w światowym kinie dominuje spektakularność skierowana głównie na modę i związaną z nią „kasę”.
Dla dopełnienia opisanego powyżej dorobku W. Krzystka warto jeszcze zwrócić uwagę na jego ostatnie projekcje. Na „Czas honoru” (odcinki od 27 do 39), za który otrzymał srebrny medal w kategorii: akcja na New York Festivals w Nowym Jorku, film fabularny „80 milionów” (2011) i „Getsemani”, który w 2012 r. zdobył Grand Prix za reżyserię na KF Teatru PR i Teatru TV „Dwa teatry” w Sopocie.
A zauważyliście Państwo, że wiosna przed progiem? Uświadomiłem to sobie w piątek z dwóch powodów. Pierwszym było to, że wreszcie nad morzem ukazało się słońce (I nie daj Boże, gdyby tak miało być latem). A drugi powód? – Nasza królowa śniegu wyjechała na poranny trening… z gołymi „piszczelami”. – Justynko! Bój się Boga! Oszczędzaj góralko te cenne swoje „piszczele”, bo nasze apetyty na twoje medale jeszcze się nie skończyły.
PS. Nie lubię tej norweskiej lekkoatletki zimowej, zepsuła mi sobotę. Naszej Justynie też. Ale nic się nie martw Justynko, za wicemistrzostwo świata w Val di Fiemme, na 30 km, też cię kochamy.