Beata Golacik
Obskakiwacze
Niedawno umieściłam na swoim blogu wpis o tym samym tytule, w którym wspomniałam o pewnej praktyce z dziedziny życia literackiego: (…) Odkąd różne periodyki kulturalne mają swoje wersje internetowe (dodatkowo lub wyłącznie) łatwiej jest dotrzeć do publikowanych tam tekstów i łatwiej jest doświadczyć zdziwień różnorakich. Ot, choćby zapoznać się ze skalą zjawiska potocznie zwanego biciem publicystycznej piany. Te same teksty, tych samych autorów, pod tymi samymi tytułami publikowane są bez żenady w różnych „okołokulturalnych” czasopismach. Jakiejkolwiek wzmianki o miejscu ich „pierwodruku” nie uraczysz.I nie jest to, jak mi się na początku wydawało, rzecz incydentalna. Autorzy/publikatorzy potrafią jednym swoim artykułem, recenzją czy inną kompetentną i rozbudowaną na piśmie wypowiedzią obskoczyć kilka gazet, nie oglądając się nawet na kwarantannę czasu. Poczucie wzrostu piśmiennictwa – gwarantowane! (…). Notatka jak notatka – typowo blogowa – zrodzona z impulsu, swoista zajawka szerszego tematu, subiektywna, powierzchowna. Jednakże otrzymałam w związku z nią kilka prywatnych komentarzy od znajomych, którzy poczuli się w jakiejś mierze dotknięci. Nie było to moim celem, Nie roszczę sobie prawa do występowania w roli głównego etyka kraju. Nie jestem niekwestionowanym autorytetem moralnym nawet dla samej siebie, co dopiero dla innych – uchowaj Boże! Być może taki odbiór podyktowany był formą wypowiedzi. Często tak się dzieje, że cięty, ironiczny styl autora utożsamiany jest mylnie z jego nieprzejednaną postawą życiową lub wrogimi wobec ludzkości cechami charakteru. Cóż poradzić? Takie bywają skutki uboczne pisania „nie do szuflady”. Ale z drugiej strony, może rzeczywiście moje oceny w tej kwestii są nazbyt radykalne. Pomyślałam, że warto przyjrzeć się sprawie nieco uważniej.
Publikowanie tych samych tekstów w różnych czasopismach jest zjawiskiem wieloaspektowym, trudnym do jednoznacznej oceny. Ponadto, w moim przekonaniu, nie należy go rozpatrywać w kategoriach norm etycznych (czynów moralnie złych lub dobrych) lecz norm obyczajowych, które ze swej natury są zmienne, uwarunkowane kulturowo, środowiskowo i mają charakter znaków czasu. Kształtują się rozmaicie pod wpływem nowych okoliczności. Taką okolicznością jest niewątpliwie dynamiczny rozwój mediów elektronicznych, w tym Internetu, a wraz z nim pojawienie się nowych możliwości prezentowania i upowszechniania informacji. O ile kwestie związane z prawami autorskimi mogą być uregulowane prawem, o tyle utrwalanie zwyczajów dotyczących tego, co autorom czynić wypada, a czego nie, pozostaje w gestii samych zainteresowanych – autorów i wydawców. Wprowadziłabym tu również rozróżnienie między rodzajami publikacji. Inaczej bowiem przedstawia się sprawa w sytuacji, gdy chcemy upubliczniać dzieła literackie czy niezależną publicystykę, innymi słowy – twórczość, wynikającą wyłącznie z zapotrzebowania samego autora. Inaczej zaś, gdy publikujemy teksty poniekąd na zamówienie redakcji, z którą jesteśmy związani formalnie lub nieformalnie. Tekstom literackim przysługuje większa autonomia. Dość powszechna jest zgoda na ich publikowanie w rozmaitych pismach drukowanych oraz w sieci, w zasadzie bez ograniczeń i bez narażania na szwank reputacji autora. Aczkolwiek wiele redakcji zastrzega, iż przyjmuje do druku jedynie teksty literackie nigdzie dotąd niepublikowane i jest to zupełnie zrozumiałe. Szanującym się redakcjom zależy nie tylko na dobrym artystycznie poziomie oferowanego czytelnikom „towaru”, ale także na jego „świeżości” – w ten sposób wypracowuje się markę, własny znak jakości, niepowtarzalność i atrakcyjność tytułu. Autorzy mają oczywiście swobodę i niekwestionowane prawo do ogłaszania swoich tekstów w dowolnych miejscach, zgodnie z własną strategią funkcjonowania medialnego. Z pewnością żadnych zastrzeżeń nie będzie wzbudzało publikowanie przez autorów ich dzieł w dowolnej formie i ilości na swoich prywatnych blogach czy witrynach. Wszelkiego rodzaju linkowanie, umieszczanie na profilach facebookowych, twitterze lub innych portalach społecznościowych jest również powszechnie akceptowanym działaniem reklamowym, wykorzystującym istniejące platformy komunikacyjne, zgodnie zresztą z ich przeznaczeniem. Zdarzają się też autorzy żywo zainteresowani możliwością bezpośredniego kontaktu z czytelnikiem, którzy będą publikowali swoje teksty na rozlicznych forach literackich, pragnąc dotrzeć ze swoim przekazem do jak największej grupy osób. Temu także trudno się dziwić. Piszemy po to, by nas czytano. Dla niektórych piszących, poczytność zawsze będzie priorytetem i chyba nie ma sposobu ani też powodu, by ich powstrzymywać przed realizacją tej silnej potrzeby. Bywa również i tak, że teksty żyją własnym, niekontrolowanym przez autora, „internetowo-powielaczowym” życiem i cieszyć się trzeba, jeśli są chociaż podpisane jego nazwiskiem. Wszystkich tego rodzaju przypadków multiplikacji tekstów nie sposób wyliczyć, ale też nie one budzą obiekcje.
Problem pojawia się najczęściej w sytuacji, gdy autorzy, bardziej lub mniej świadomie, nie respektują wymogów wydawcy, dotyczących wyłączności publikacji. Dawnymi czasy, gdy redakcje, powszechnym zwyczajem, wypłacały autorom tzw. wierszówkę lub w innej formie płaciły za opublikowany tekst, relacja autor – wydawca opierała się na bardziej przejrzystych zasadach. Kto płaci, ten wymaga. Nawet jeśli nie było to zapisane w umowie, między stronami tworzył się swoisty układ lojalnościowy. Obecnie, wiele – o ile nie większość – redakcji nie jest w stanie wypłacać honorariów swoim autorom. Pozostaje im jedynie liczyć na to, że autorzy będą wymagali sami od siebie. A to jest chyba najtrudniejsze. W czym problem? – Zapytają niektórzy. Otóż największy, moim zdaniem, tkwi w rzetelności informacji. Czytelnik, otwierając gazetę, czy to w wersji papierowej czy ekranowej, spodziewa się nowych treści, „towaru” z pierwszej ręki. Jeśli ma do czynienia z przedrukiem, należy go o tym poinformować stosowną adnotacją na temat tego, gdzie ów tekst był publikowany po raz pierwszy. Czytelnika po prostu trzeba szanować, zwłaszcza, gdy się ogłasza z niekłamaną troską swoje zaniepokojenie upadkiem czytelnictwa. Dane o miejscu pierwszej publikacji tekstu są dodatkowo bardzo ważne ze względów bibliograficznych. Redaktorzy naczelni, w większości, zdają sobie z tego sprawę i przykładają dużą wagę do takich informacji. Ich brak bowiem, poddaje w wątpliwość wiarygodność i renomę nie tylko poszczególnych autorów, ale całego pisma. Dlatego też mają absolutne prawo wiedzieć, czy tekst jest pierwodrukiem. Jeśli nie, bywa, że ze względu na jego wagę lub oryginalność, decydują się go zamieścić również na łamach swojej gazety, opatrując odpowiednią wzmianką. Taka „zasada jawności” wydawała mi się do niedawna czymś naturalnym i oczywistym – rodzajem literackiej kindersztuby. Stąd ogromnym zaskoczeniem była dla mnie wieść gminna, donosząca o literatach, którzy nader często nie informują redakcji, że ich teksty ukazały się były w innym bądź niejednym już periodyku. W ten sposób wprowadzeni zostają w błąd i czytelnicy i wydawcy (redaktorzy), którzy nie są przecież w stanie weryfikować wszystkich nadsyłanych im materiałów. A tymczasem poważna, zdawałoby się, publicystyka hula sobie po Internecie lub po szpaltach, sprawiając wrażenie nowości i świeżości, wywołując co najwyżej lekką konsternację w czytelniku, który po raz kolejny literuje to samo. Oczywiście może nie czytać, może powiększyć liczbę haniebnie nieczytających Polaków i dać publicystom kolejny powód do słusznych i bezproduktywnych narzekań. Ale może nie mam racji, może się czepiam, jakaś taka nieżyciowa jestem … Zdarza się przecież, zwłaszcza w pismach mniej uznanych, że redaktorzy, celem nobilitacji, publikują bez oporów (trzeba mieć nadzieję, że nie bez wiedzy autorów) teksty powielane, jako „rodzime”, bez zająknięcia się o ich „źródle matce”. Jest to kwestia polityki programowej owego medium, która jednakże nie zawsze musi służyć dobru autora. Wyrobić mu może anty-markę – twórcy „płodnego inaczej”, który „wielodzietność” imituje wystawianiem tej samej, rumianej buźki w kolejnych okienkach. No, chyba, że o to właśnie chodzi w tym nowym, internetowym stylu publikacji – o ilość nade wszystko, o widoczność, o handel choćby nawet literackim second handem. O tempora, o mores! Zakrzyknąłby Cyceron, a może machnąłby na to ręką? Kto wie?