Leszek Żuliński
Rżnij, Walenty!
Drogi Czytelniku, czy nie zapomniałeś: właśnie nadchodzi dzień 14 lutego. Masz ostatnią szansę: kiedy w południe oderwiesz się od swego businessu na lunch, kiedy przekąsisz już cheesburgera, popijesz go seven-upem, wpadniesz obok do pubu na małego guinessa i będziesz wracał do office’u – wstąp jeszcze do pobliskiego drugstore’u. Tam, między pampersami a alwaysami stoi stelaż z postcardami. Wybierz jakąś z serduszkiem i wyślij! To ostatnia chwila – wszak dzisiaj mamy Saint Valentine’s Day!
*
Jak to się wszystko stało? Ano tak długo jeździliśmy do Ameryki, że przywieźliśmy kawałek tej Ameryki do nas. Byliśmy na ten import szczególnie podatni z powodu choroby narodowej, zwanej rusofobią, którą zaraziliśmy się nieprzypadkowo i której leczenie będzie bardzo długotrwałe i uciążliwe. Poza tym nowy ustrój wymagał nowych dekoracji. Były gotowe, czekały. I to nie byle jakie, ale wypracowane przez pokolenia Anglosasów i sprawdzone tam, za Kałużą, w Mekce rozwiniętego kapitalizmu, w mitologicznym Dolorado, gdzie już nie tylko pieniądz jest czymś przecudnym, ale i widok Manhattanu, Święta Dziękczynienia, i Parada Pułaskiego, i Dzień Świętego Patryka, i Halloween i w ogóle…
No więc nie marudźmy. Czy młodzież polska wychowana na amerykańskiej muzyce i zuniformizowana w T-shirtach, glanach i bluzach US-Army ma obchodzić święto Kupały? Po pierwsze, jest to młodzież mająca religię w szkole, a więc dobrze wiedząca, że to przedchrześcijańskie, pogańskie i orgiastyczne święto potępia Kościół. Młodzież jeżdżąca samochodami, spędzająca całe godziny przy komputerach i programach satelitarnych, czasami naszprycowana maryśką ma skakać przez ognisko i tańczyć wokół niego? Zupełnie jak zgredy na działce? No nie! To są niesmaczne oczekiwania. Może więc nie Kupałowa, lecz zmodyfikowana Noc Świętojańska? Piękna tradycja nie zakazana przez Kościół. Wszak to Jan Chrzciciel celebrował swą wiarę w wodach Jordanu i każda rzeka przyjmie pański wianek 24 czerwca, w tę najpiękniejszą noc w roku…
Ba! Gdyby nie ta Noc Świętojańska organizowane hucznie w latach 60. i 70. przez komunę między skarpą staromiejską a Wisłą. Dziś już nikt dobrze nie pamięta, który nadwiślański festyn to były Świętojanki, a który – święto „Trybuny Ludu”. W każdym razie lepiej nie przypominać tamtych czasów ani igrzysk. Cicho sza! Amerykańskie jest pewniejsze i modniejsze. Jakoś gładko przychodzi i przyswaja się, pokonując wszelkie immunologiczne bariery. Nawet barierę kościelną. Na przykład Naczelny Kowboj Rzeczypospolitej, naczelny chadek i endek, także czołowy obrońca Wartości Chrześcijańskich Wojciech Cejrowski przebierał się za amerykańskiego trapera, karmił młodzież polską amerykańskimi teledyskami i wciskał na okrągło country, styl wiejski, tyle że z odległego kontynentu – i wszystko to właśnie jest jakieś takie oczywiste i ma być jakieś takie normalne.
Ludzie! Co się porobiło?! Umarł cyrk – niech żyje cyrk! Gdzie ja jestem? Święty Walenty był rzymskim męczennikiem, żyjącym w IV wieku biskupem Terni. Piękna postać! Jak głoszą przekazy i podania, leczył psychicznie chorych i stał się nawet patronem epileptyków. Ale przynosił też ulgę zakochanym. Za czasów cesarza Klaudiusza II udzielał potajemnie ślubów, co było zakazane, gdyż imperium musiało akurat wcielać młodzieńców do wojska. Jego popisowym wyczynem był cud, jakim obdarzył oblubieńców Sarpię i Sabina. Sarpia była śmiertelnie chora i na błaganie ukochanego Walenty wyprosił u Boga śmierć dla obojga – wiele stuleci później znaleziono w grobowcu ich szczątki ze splecionymi rękoma. Klaudiusz za te wszystkie cuda, niesubordynację i szerzenie wiary chrześcijańskiej skazał Walentego na ścięcie, co nastąpiło właśnie dnia 14 lutego. W drodze na szafot późniejszy święty zdążył jeszcze przywrócić wzrok córce więziennego strażnika i wysłał do niej ozdrowieńcze posłani, co ponoć dało początek dzisiaj praktykowanemu wysyłaniu kartek i liścików.
Jeszcze inna tradycja łączy dzień 14 lutego z obchodzonym w Rzymie luperkaliami. Było to święto poświęcone Faunowi, bóstwu pasterskiemu, i miało bardzo skomplikowany, bogaty i barwny obrządek, którego nie będziemy tu przedstawiać, w każdym razie chodziło także o pobudzenie płodności kobiet. W niekończących się radosnych zabawach towarzyszyły młodzieńcom dziewczęta, których imiona losowali oni na kartkach. Tak więc daty – śmierci świętego i rzymskich luperkaliów – jakby nałożone na siebie, wzmocniły i legły u podstaw nowego obyczaju.
Mało tego! Odwieczna tradycja ludowa z Wysp Brytyjskich głosi, że 14 lutego jest dokładnie tym dniem, kiedy ptaki śpiewające zaczynają kojarzyć się w pary. I na pewno wiadomo, że już 1476 roku upowszechnił się obyczaj, iż w dniu świętego Walentego kawalerowie lub panny, i w ogóle wszyscy, przysyłali swojej sympatii upominek.
W dawnych przekazach literackich znajdujemy wzmianki o tym miłym obyczaju m.in. Opowieściach konterberyjskich Chaucera oraz w monologu Szekspirowskiej Ofelii:
Dzień dobry, dziś święty Walenty,
Dopiero co świtać poczyna,
Młodzieniec snem leży ujęty,
A hoża doń puka dziewczyna.
Poskoczył kochanek, wdział szaty,
Drzwi rozwarł przed swoją jedyną,
I weszła dziewczyna do chaty,
Lecz z chaty nie wyszła dziewczyną.
Pyszne, nie? – dodajmy, że w tłumaczeniu Józefa Paszkowskiego.
Walentynki, święto zakochanych, ale i wszystkich darzących się sympatią, są szczególnie popularne w Stanach Zjednoczonych. Podstawą obrządku jest wysyłanie kartek, nawet anonimowych, byle deklarujących miłość lub życzliwość. W lutym 1994 ciekawy artykuł poświęcony temu obyczajowi zamieściła na łamach „Gazety Wyborczej” Violetta Polak, która m.in. pisała: Pierwsze drukowane walentynki pojawiły się w 1761 roku. Krótkie rymowanki ozdabiane były ręcznie malowanymi kwiatami, serduszkami i gołąbkami. Wykonywano je z wytłaczanego papieru. Drukowano też kartki dowcipne, jak np. „Los starego kawalera” ze skulonym staruszkiem i podpisem „Nie kochany i zaniedbany”. Z czasem zdobione ręcznie kartki zniknęły, a ich miejsce zajęły zwykłe, produkowane masowo. Najmodniejszym ostatnio sposobem uczczenia dnia świętego Walentego jest zamieszczanie ogłoszeń w prasie. We Włoszech popularnym walentynkowym prezentem jest czerwona bielizna dla pań i panów, w Anglii – gadżety z serduszkami, biżuteria czy bombonierka w kształcie serduszka.
W tej samej „Gazecie Wyborczej” (numery 36 i 37 z 1994) ukazało się aż 155 prywatnych walentynkowych ogłoszeń. Przeróżnych. Zabawnych i koszmarnie kiczowatych, pełnych wdzięku – i topornych. Tygrysek kocha Agusię. Albo: Puchatku, wyjdź za mnie, zamieszkamy w jednej chatce. Albo: Nosek – Wróbelkowi. Nawet: Mojemu Aniołeczkowi, Stolicy piękności i Brylantowi w koronie miłości pięknej jak Rusałka na tafli jeziora w dwóch kryształkach w koronie radości, kamieniu szlachetnym w pierścieniu uroczystości i… dwóch owocach z rajskiej jabłoni – najlepsze życzenia składa Ciapek. Brawo, Ciapek! Zapłacił bez zmrużenia oka za taki bełkot!
„Gazeta Wyborcza” ogłosiła nawet konkurs na najciekawsze ogłoszenie. Oto zwycięski tekst: Miła Hania nazajutrz już się bardzo bała, więc kluczyła, kłamała, nawet chorowała i choć czasem zdarzała nam się chwila, wnet mówiła: nie pomnę, chyba trochę piłam. W końcu rzekła: – Swych ideałów nigdy nie rozdzielam, więc powracam do męża (i jego portfela). Ma historia niech będzie dla innych przestrogą: są Hanie, co kochać nie chcą i nie mogą, a inwalidztwa duszy nie uleczy i miłości żar, i pozostaje tylko smutek, gorycz, żal. Para sekretnie uwikłana w to ogłoszenie wygrała kolację w restauracji Belvedere, która przygotowała się na tą okazję specjalnie, serwując m.in. piwo z afrodyzjakiem i „Napój Kochanków” (na dobitkę?).
Nie koniec na tym. Niemal wszystkie kluby studenckie organizują walentynkowe zabawy, restauracje prześcigają się w bonifikatach i konkursach, a Archiwum Główne Akt Dawnych proponowało nawet obejrzenie wystawy Zakochanym intelektualistom. W całej prasie można, oprócz ogłoszeń prywatnych, znaleźć i firmowe typu: Słowa „Kocham Cię” najlepiej wydrukujesz na drukarce Panasonic… Osobiście najbardziej żałuję tego z menu z Belvedre. W karcie figurowały jeszcze amoretki z armaniakiem, polewka z lubczyka i białego wina oraz zielona sałata z homarem skropiona nektarem radości… Chwilo, trwaj!
Tak było w 1994 roku. Kolejne lata niosły dalszy twórczy postęp na drodze przypisywania euroamerykańskich obyczajów.
Walentynki są obyczajem miłym i sympatycznym. Większe i groźniejsze zarazy przybywały do nas z zagranicy. Trzeba więc na to novum patrzeć z przymrużeniem oka i machnąć ręką. I nie starać się zbyt wiele zrozumieć. Zwłaszcza błyskawicznego trybu przyswajania obcej tradycji. Błyskawicznego zalewu rynku przez kartki odmieniając na różne sposoby I love you, wśród których znajdziemy i obrazek żabki błagającej: Pocałuj mnie!, i zdjęcia puszki konserw z napisem: Otwórz mnie!, i walentynkowe graffiti: Każdy ma prawo do orgazmu! Och, żeby tak szybko rynek reagował na inne nowinki, np. gospodarcze, daj Boże.
Ale powtarzam: lepiej nie wmyślajmy w cały ten mechanizm. Bo zaraz nasuwają się głupie pytania: jak to możliwe, że Walenty, najpopularniejsze imię ciecia warszawskiego, nagle zaczęło znaczyć nad Wisłą co innego! Jak to możliwe, że tradycja anglosaska zastąpiła u nas germańską, która 14 lutego, czyli dzień epileptyków, traktowała jako feralny. Zaś na Mazowszu od XVI wieku Walkiem nazwano wszelkiego diabła i pomyleńca. Ale po co to przypominać? Nie psujmy sobie i innym zabawy…