Zdzisław Antolski – Piękna Lola

0
145

Zdzisław Antolski


Piękna Lola

 

Jan CybisPanna Lola pracowała w urzędzie gminy we wsi Grodziska. Była bardzo nieszczęśliwa, bo nie mogła znaleźć odpowiedniego dla siebie kandydata na męża. Sama skończyła, jako pierwsza z naszej wioski, liceum w Pińczowie, więc uważała się za najbardziej wykształconą osobę w okolicy. Nikt tak daleko nie zaszedł. Ani przewodniczący gminnej rady, ani pierwszy sekretarz partii nie mogli się z nią równać pod tym względem. Jeden skończył z trudem zaledwie podstawówkę, zimując po kilka lat w każdej klasie, a drugi tylko jakieś wieczorowe kursy ideologiczne. Może jedynie nauczycielka Marzena mogła się z nią mierzyć, bo oprócz liceum miała ukończone dwuletnie studium pedagogiczne. Ale pani Lola zaliczyła kurs pisania na maszynie, więc uważała, że w sumie nie jest gorsza od nauczycielki.

Naprawdę miała na imię Weronika. Imię Lola wybrała sobie sama, bo wydawało jej się takie egzotyczne, miejskie i filmowe. Żądała też od znajomych, by mówili o niej, że jest kociakiem. Tak przeczytała w piśmie „Przekrój”, że teraz na dziewczyny mówi się: kociaki. Nosiła się według najnowszej mody. Spódnice i żakiety kupowała w Kielcach, a nawet wyprawiała się po ciuchy do Warszawy. U fryzjera bywała co tydzień, malowała paznokcie u rąk, a w lecie także u stóp.

Starzy, przedwojennie wychowani chłopi, na jej widok odwracali głowy i spluwali z niesmakiem. Lolę takie zachowanie starych dziadków, co przez cały dzień siedzieli w kościele, tylko radowało. Nie chciała mieć nic wspólnego z zabobonnym światem wiejskim. Brzydziła się drewnianych wychodków podwiewanych wiatrem (a przecież niektórzy biegali po prostu za stodołę), oborników pod oknami, których smród przedostawał się do mieszkań, braku higieny. I to wieczne błoto. Jak chciała gdzieś wyjść, choćby na potańcówkę, zawsze musiała brać ze sobą w torbie dodatkowe buty na zmianę. A na drogę wkładała ordynarne „gumiaki”, od których brzydko pachniały jej stopy, choć nosiła najdroższe jedwabne pończochy. Uwielbiała nowoczesność, postęp, motoryzację a także loty w kosmos. Telewizję, kino, samochody, motocykle. W jej przyszłym mieszkaniu musi być koniecznie radio (a nie głośnik typu „kołchoźnik”, który odbiera jedynie Warszawę), telewizor, odkurzacz oraz pralka „Frania”.

Jeśli chodzi o urodę, to panna Lola podobna była do Giny Lolobigidy. Wysoka, postawna. Miała niesamowicie długie, zgrabne nogi. Do tego piękne, bujne włosy, które farbowała na rudo, w ciemniejszej tonacji. Kiedy szła wiejską wyboistą drogą, podobna była do czerwonego tulipana na długiej łodydze. Chwiała się na boki na swoich smukłych nogach, a potem pochylała do przodu, żeby zaraz znów się wyprostować. Było to bardzo wdzięczne i podniecające. Wszyscy kawalerowie się za nią oglądali. Każdy chciał ją objąć w pasie, żeby się bidulka nie przewróciła. Podać silne męskie ramię do oparcia dla słabej, wiotkiej istoty. Ale Lola nie była dla nich przeznaczona. Szanse u najpiękniejszej w powiecie dziewczyny miał tylko gość legitymujący się posiadaniem pracy oraz własnego mieszkania w mieście.

Może zbyt obficie się malowała? Nie wszystkim się to podobało. Panie z poczty i biblioteki twierdziły, że Lola się pacykuje. Nie widać jej było twarzy spod grubej warstwy makijażu. W dodatku jej perfumy były zbyt ostre. Tu trzeba koniecznie dodać, że panie te już miały po czterdziestce. Same się obicie malowały i ondulowały. Zazdrościły młodym dziewczynom świeżości, urody, powodzenia u mężczyzn. Plotkowanie było ich główną pasją w życiu. Ale Lola się nie przejmowała opiniami innych, a zwłaszcza starszych kobiet, bo chciała się za wszelką cenę upodobnić do miejskich dziewcząt. A może nawet do modelek, lub aktorek filmowych, którym się ciągle przyglądała w swoich ulubionych żurnalach i kolorowych magazynach. Studiowała ich fotografie, z naukową precyzją analizując każdy szczegół ubioru. Nie pomijając oczywiście butów ani dodatków.

Największym marzeniem Loli było zamieszkać w mieście. Najlepiej w bloku, a nie w starej kamienicy. Żeby był w domu parkiet, może nawet boazeria, gaz, łazienka, ubikacja, centralne ogrzewanie. W łazience drzwi z matową szybą. Spełnienie swoich marzeń widziała tylko poprzez jeden sposób: wyjście za mąż za faceta z miasta.

W szkolnej kancelarii na biurku kierownika stał ebonitowy czarny telefon na korbkę. Przy jego pomocy można się było łączyć z pocztą, a potem zadzwonić nawet do Pińczowa albo jeszcze dalej. Ale dokąd, nie wiadomo, bo nikt nigdy tego nie próbował. Kiedy ktoś dzwonił z gminy lub poczty do Pińczowa, w szkole również rozlegał się dzwonek telefonu. Po podniesieniu słuchawki, można było podsłuchiwać rozmowę.

W czasie wakacji, kiedy w szkole nie było nikogo, trzynastoletni Zbyszek, syn kierownika, czasami brał od ojca klucz. Lubił chodzić po pustych klasach, przysiadać w ławkach, a potem buszować w bibliotecznej szafie. Książki ustawione były w dwóch rzędach. Zbyszek przeczytał już wszystkie pozycje z pierwszych szeregów. Teraz postanowił zobaczyć, co kryję się w głębi przepastnej, przedwojennej szafy. Przy okazji lubił poszperać w pomocach naukowych, jakie gromadził nauczyciel od fizyki, pan Olek. Pokręcić korbą maszyny elektrostatycznej, popatrzeć jak strzelają iskry. Lubił popatrzeć przez dużą wojskową lornetkę. Była to pamiątka po stacjonującym w szkole przez czas jakiś, w czasie wojny, oddziale Wehrmachtu.

Nagle w pustym gabinecie kierownika zagrzmiał telefon, jak seria z karabinu maszynowego. Zbyszek podniósł słuchawkę. Poprzez szumy i trzaski usłyszał trochę zniekształcony, ale i tak czarowny głos pięknej panny Loli. Ale nie zwracała się do niego, ani nie chciała rozmawiać z nikim dorosłym, mówiła do swojej koleżanki, urzędniczki Powiatowej Rady Narodowej w Pińczowie. Już zamierzał odłożyć słuchawkę, ale ciekawość była silniejsza. Mimo poczucia wstydu i grzechu, dalej trzymał ją przy uchu w kurczowo zaciśniętej dłoni. To, co wtedy chłopiec usłyszał, odmieniło go na zawsze.

Do tej pory uważał kobiety za istoty niewinne, wysublimowane, myślące tylko o sprawach szlachetnych, czystych. Teraz dowiedział się, jak dorosłe pannice oceniają mężczyzn, jak potrafią być cyniczne i wulgarne. Zwłaszcza jeśli chodzi o „te sprawy”. Przeżył szok. Zupełnie innym okiem spojrzał na książkę „o życiu intymnym człowieka”, jaką przechowywał w tajemnicy przed rodzicami na strychu. Zwłaszcza rozdział o „pozycjach seksualnych” przybrał w jego rozpalonej wyobraźni twarz pięknej Loli, która opowiadała bez zahamowań swojej koleżance jak kochała się z chłopakiem. Ukryty na stryszku czytał książkę, a równocześnie widział jak przez mgłę melancholijne zielone oczy Loli, pukle jej złotych włosów, szept miłosnych wyznań. A potem słowa nieprzyzwoite, których Lola używała podczas miłosnego aktu, o czym Zbyszek dowiedział się ze słuchawki czarnego telefonu. Popołudniami przesiadywał w szkolnej kancelarii, niby to szukając książek, ale naprawdę czekając na dźwięk dzwonka aparatu.

Zbyszek miał swój świat. Chciał się odgrodzić od melancholii matki przeplatanej atakami histerii. Od ciągłego zabiegania ojca za dodatkowym zarobkiem. W pokoju, w którym stało jego łóżko, znajdowało się też państwo zabawek. W głowach łóżka stała szafka drewniana, chyba na lekarstwa, którą pan Świtalski miał powiesić na ścianie, ale zapomniał w nawale szkolnych i gospodarskich zajęć. Ta szafka w wyobraźni Zbyszka była budynkiem głównym, skrzyżowaniem Pentagonu z Kremlem i Pałacem Kultury i Nauki w Warszawie. Siedziba władz jego papierowej i plastykowej armii. Sztab główny. Belweder. Tutaj wycięci z gazet marszałkowie deliberowali na temat przyszłych kampanii. Wąska przestrzeń między łóżkiem a ścianą była miastem, stolicą jego wyimaginowanego państwa. Pod łóżkiem znajdowały się koszary dla plastykowych żołnierzyków. Było to po prostu tekturowe pudło po butach.

Teraz ten dziecięcy świat stał się balastem, który go ograniczał. No bo jakże to: będzie się kochał z Lolą, a potem rozstawi na podłodze swoje wojsko? Lola go wyśmieje jako szczeniaka.

Z telefonu dowiedział się, że Lola flirtuje z wieloma mężczyznami. Z panem Leszkiem, który dojeżdżał do pracy w bazie samochodowej w Pińczowie rozpoczęła regularny romans. Pan Leszek był młodym przystojnym blondynem, pracował w mieście. Ale ciągle nie miał własnego mieszkania i bezowocnie oczekiwał na przydział.

Zbyszek był niemym świadkiem rozwijającej się znajomości. Najpierw zaczepki, żarty, potem coraz bardziej intymne, gorące wyznania. Zerwania, a potem godzenie się, groźby i łzy. Zakochani umawiali się w odludnych miejscach, na zapominanych drogach. W starym wąwozie, albo pod polną kapliczką. Zbyszek zjawiał się tam odpowiednio wcześniej. Przydały się dawne zabawy w podchody i w Indian. Zajmował starannie zamaskowane stanowisko i czekał. Miłosne uniesienia zakochanych były także jego przeżyciami. Żył jakby w innym świecie.

Ukryty w krzewach rosnących przy kapliczce, uzbrojony w szkolną, poniemiecką lornetkę, obserwował jak para kocha się pod gołym niebem, na rozłożonym płaszczu pana Leszka. Po tym zdarzeniu, Zbyszkowi już niepotrzebna była książka „O życiu intymnym człowieka”. Wydała mu się cholernie nudna.

We wrześniu zaczęły się chłodne poranki, potem w ciągu dnia wyblakłe słońce znów zaczynało dogrzewać. W południe nawet do trzydziestu stopni. Ale wieczorami już trzeba było wkładać ciepłe swetry. W szkolnym sadzie dojrzewały gruszki i śliwki węgierki. Te ostatnie najsmaczniejsze w całym powiecie. Poprzedni kierownik szkoły, pan Bartosz, przyjeżdżał specjalnie do Świtalskich kilkanaście kilometrów, żeby jeszcze przypomnieć sobie ten niepowtarzalny smak śliwek. Brał się on podobno z unikalnego zestawu minerałów w jakie obfitowało wapienne podłoże grodziskiej gleby. Było niesłychanie cicho w powietrzu, jakiś spokój nieziemski, z góry płynący.

Zbyszek nie mógł już podsłuchiwać pięknej panny Loli, bo w szkole odbywały się zajęcia lekcyjne. Telefon był pod czujnym nadzorem dorosłych. A po południu już i tak nikt nie dzwonił, bo przecież wszystkie urzędy pracowały do piętnastej.

Mieszkanie nauczyciela w szkole, składało się z kuchni, dwóch pokoi. Jeden mały przytulny, mający okna na wschód i południe. Drugi, duży, północny, którego okna wychodziły na księży sad, a dalej bielały nagrobki cmentarne. W kuchni stał wielki piec. Miał piękne kafle w jasnobrązowym odcieniu, okolony był kutą poręczą do zawieszania na niej chochli czy pogrzebacza. Postawiono go ponad sto lat temu, w czasach, kiedy gotowano w niej dla pensjonariuszy przytułku dla starców. Pewnie pieczono tu także chleb.

Kierownik szkoły, pan Mateusz Świtalski, który mieszkał tu z żoną i synkiem, kilka razy zimą piekł chleb, kiedy wieś zasypał śnieg doszczętnie, a sklepik Gminnej Spółdzielni był nieczynny. Chleb był wielki jak koła od wozu, bardzo smaczny. Dodatkowo pan Mateusz piekł pyszne podpłomyki.

Zbyszek, wpatrywał się w tę fascynującą i przyciągającą wzrok, wydawało się, że nieskończoną czeluść pieca, a w niej węgle czerwone jak gwiazdy w początkach wszechświata. Żarzyły się całe ich galaktyki i drogi mleczne, konstelacje i gwiazdozbiory. Przelatywały z sykiem ognisto czerwone komety, a potem po godzinie, dwóch wszystkie te dogasające już węgle zostały wybrane. A do nagrzanego wnętrza ojciec wsunął ciasto.

Był też z boku pieca mały piekarnik, który Świtalscy otwierali zimą, żeby ciepło wpadało do mieszkania. Klapa tworzyła jakby blat, na którym sypiał pies Karuś, który uwielbiał ciepło. Mały pokój południowy to było królestwo Zbyszka. Stół do odrabiania lekcji, radio sonata, wiklinowa etażerka z książkami i szafka, w której przechowywał ulubione książki Edmunda Niziurskiego – „Awanturę w Niekłaju” i „Księgę urwisów”. Kilka egzemplarzy czasopism: „Żołnierz Polski” oraz „Świat Młodych”, to ostatnie z komiksem o Tytusie, Romku i A’Tomku. Stał tam także jego ludzik – Plastuś. Zbyszek ulepił go własnoręcznie, po lekturze książki Kownackiej. Pamiątka z dzieciństwa.

Już po Bożym Narodzeniu, w styczniu, kiedy nic się nie dzieje, monotonia zimy i czekanie na wiosnę, która wydaje się, nigdy nie nadejdzie, wszystkich zelektryzowała sensacyjna wiadomość. W grodziskiej szkole z cyklem wykładów o groźbie wybuchu trzeciej wojny światowej oraz na temat: „Jak zabezpieczyć się przed skutkami wybuchu bomby atomowej” – wystąpi pułkownik Ludowego Wojska Polskiego – Kazimierz Nowakowski.

Dzieci na lekcjach rysunków przygotowały odpowiednie plakaty. Na jednym z nich, wyrysowana kredkami, piętrzyła się w kształcie grzyba eksplozja bomby atomowej. Na innym uzdolnione plastycznie dziecko narysowało faceta z szablą u boku i z sumiastymi wąsami. Wypisz, wymaluj – marszałek Józef Piłsudski!

Pułkownik Nowakowski jednak wcale nie był podobny do marszałka. Po pierwsze nie miał wąsów, był gładko wygolony. Szabli też nie nosił. Ale lubił żarty, i to co w dawnej Polsce określano słowami: „wino, kobiety i śpiew”. Już pierwszego wieczoru na powitalnej kolacji u Świtalskich wyciągnął ze skórzanej brązowej teczki dwie półlitrówki. Był niezwykle ożywiony, sypał żartami jak z rękawa, popisywał się elokwencją oraz znajomościami z wielkiego świata. Chwalił się, że przyjaźni się z aktorem Bohdanem Łazuką. Podobno niejedną wódkę wspólnie wypili.

Pierwszy wykład odbył się w szkole. O dziwo frekwencja dopisała. Przyszło dużo ludzi, chociaż pułkownik pesymistycznie przewidywał, że będą najwyżej trzy osoby. Zjawiła się nawet Głupia Mańka, niedorozwinięta trzydziestoletnia kobieta, która zajmowała się tylko pasieniem krów. Chłopi z trudem wcisnęli się w uczniowskie ławki, ale nie można ich było powstrzymać przed paleniem papierosów. Popiół strzepywali do kałamarzy.

W pierwszej ławce siedziała panna Lola. W pięknej wieczorowej czarnej sukni, kurteczce z futrzanym kołnierzem, w szpilkach. Pachnąca paryskimi perfumami, które zmieszane z dymem papierosów sport tworzyły zupełnie nową jakość aromatyczną, o jakiej nie śnili chemicy z Paryża.

Wykłady odbywały się co sobotę. Pułkownik opowiadał o imperialistycznej polityce Stanów Zjednoczonych. Za przykład podawał wojnę w Wietnamie. – Ale my i tak tę wojnę wygramy – dodał. Potem długo się rozwodził na temat pokojowych zamiarów Związku Radzieckiego.

Późnym wieczorem po pułkownika przyjeżdżała beżowa warszawa, garbus. Panna Lola jakoś tak niechcący, po ożywionej dyskusji, w której brała udział, znalazła się blisko samochodu narzekając na złe drogi. Pułkownik szarmancko zaproponował jej podwiezienie do domu, bo przecież miejsca w samochodzie było dosyć.

Na zakończenie kursu odbyła się w remizie strażackiej wielka akademia. Występy artystyczne, piosenki, krótka sztuka, jednoaktówka, miejscowego autora o pseudonimie – Spolibułka. Grała wiejska kapela ze słynnym na całą okolicę wirtuozem skrzypiec, byłym partyzantem – Stasiem Muchą z Lubowca. A na koniec bankiet z dużą ilością alkoholu.

Po bankiecie pułkownik z Lolą znaleźli się w mieszkaniu kierownika Świtalskiego. Beżowa warszawa już czekała przed drzwiami. Rozpoczęły się wylewne pożegnania. W pokoju Zbyszka oficer zaczął obcałowywać pannę Lolę, a jako że wypił już sporo, zatoczył się i nieszczęśliwie przewrócił szafkę z żołnierzykami chłopca. Na podłogę spadł też plastelinowy ludzik. Pułkownik niechcący nadepnął go. Z Plastusia pozostała tylko duża plama brązowej plasteliny o nieregularnym kształcie. Widoczny był odciśnięty wzór podeszwy buta Nowakowskiego.

Pułkownik rozwiódł się ze swoją starą żoną i ożenił się z Lolą, mieli jedno dziecko. Lola wreszcie miała swoje wymarzone, duże mieszkanie w mieście. Potem Lola rozwiodła się z pułkownikiem. Sąd przyznał jej mieszkanie. Lola powtórnie wyszła za mąż za pana Leszka.

Zbyszek nigdy już nie ulepił nowego ludzika z plasteliny. Przestała go też bawić zabawa żołnierzykami. Była zbyt dziecinna.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko