Piotr Wojciechowski
Realizm metylowy
Rozwiązując warsztatowe i filozoficzne problemy literackiej, scenicznej i filmowej fikcji muszę przeprowadzać fikcyjnych bohaterów przez fikcyjne przygody. Szukam więc czegoś – dla tych zmyślonych postaci – co jest przygodą prawdziwą, a potem stwierdzam, że oni ciągną mnie za sobą i na siłę stawiają w sytuacji prawdziwej i to dotkliwej przygody.
Od przygód trochę odwykliśmy i samo słowo wynaturzyło swoje znaczenia. Kiedyś na spotkaniu z młodzieżą bardzo elitarnego warszawskiego liceum zapuściłem się w rozważania o antropologii przygody i ośmieliłem zapytać jak młodzi rozumieją znaczenie słowa „przygoda”. Odpowiedź przyszła jednoznaczna od paru osób naraz – przygoda to jest nieprzewidziany stosunek płciowy.
Nie chciałbym się zatrzymywać na tej definicji, może precyzyjnej, ale znacznie zawężającej znaczenie słowa. Prawdziwa przygoda, to zamknięte drzwi. Ktoś, kto przed tymi drzwiami staje, ma klucz. Jeśli kobieta – to ma pełną torebkę kluczy, jeśli jest mężczyzną – ma ich pełne kieszenie. Ona lub on mają kłopot. Żaden z kluczy nie pasuje do tych drzwi. My też mamy pełne kieszenie kluczy – to nasze kody kulturowe, nasza wiedza o człowieku i materii, nasze sposoby rozumowania i wyuczone schematy postępowania. Prawdziwa przygoda to wtedy, gdy żadne kody, żadne schematy, czy przyswojone mądrości nie otwierają nam drzwi pożądanej przyszłości. Co więcej, rośnie w nas strach, że to są drzwi ostateczne, zamurowane, ukrywające czarną ścianę tragedii. Boimy się tego, że stajemy się postaciami tragicznymi.
Stefan Treugutt, zapomniany a wielki krytyk teatralny, tak scharakteryzował kiedyś bohatera tragicznego: „Bohater tragedii zmaga się z obiektywnością, mniejsza losową, mitologiczną, czy społeczną; jest taka czarna ściana, o którą roztrzaska się pęd ludzkiego działania”.[1] Do metafory „czarnej ściany” dodałbym to, co napisał wybitny znawca antyku Zygmunt Kubiak: „Istotą mitów greckich jest poczucie nierozwiązalności wielkiej antynomii. Nie można tego rozstrzygnąć siłami ludzkiego rozumu.”[2] W innym miejscu uzupełnia to Kubiak istotną uwagą: „W taki właśnie sposób ukazywała życie – jako zjawisko i przerażające, i zachwycające – również wywodząca się z ducha dionizyjskich obrzędów ateńska tragedia.”[3]
Przygodą prawdziwą jest więc otarcie się o cień tragedii, przejście na drugą stronę czarnej ściany, podjęcie gry z losem, odkrycie nowego sposobu działania, często także złożenie ofiary strzegącym drzwi mocom.
Chcę opowiedzieć o pisarskich konsekwencjach przeprowadzania fikcyjnego bohatera przez przygodę – fikcyjną bo literacką, prawdziwą, bo podobną do drzwi zamkniętych na głucho. Zachciało mi się pisać o alkoholiku, o jednym z tych, którzy wygrzebują się z biedy w grupach Anonimowych Alkoholików. Aby czymś żywić moją fantazję, aby złapać podmuch inspiracji, zabrałem się do czytania świadectw Anonimowych Alkoholików, tekstów obecnych w Internecie, w wydaniach książkowych, w pismach i broszurach. Zdawałem sobie sprawę, że nie wchodzę na żadne nieznane kontynenty, nie zapisuję białych plam. Ludzie czytali już „Pod wulkanem” Malcolma Lowry’ego, czytali Teodora Klona „Miałem tylko jedno życie”, czytali „Moskwa-Pietuszki” Wieniedikta Jerofiejewa. Na pewno tej literatury jest więcej, już nie mówiąc o alkoholowych wątkach u Marka Nowakowskiego, Tadeusza Konwickiego czy Jana Himilsbacha. Wiedziałem niby czego się po tych świadectwach Anonimowych Alkoholików spodziewać – a mimo to, zaskoczenie. A nawet przygoda. Zaskoczeniem było to, jak ubożuchny jest język AA, jak jednostronny, jak nie ich własny. Wchodząc z piekła nałogowego poniżenia w świat trzeźwości Anonimowi chcą nowego języka, aby opisać siebie, swoje życie. Starają się jak najwięcej złapać, wchłonąć w siebie języka mityngów i rekolekcji, wewnętrznego żargonu światowego ruchu, kultywowanego przez terapeutów, liderów. Opowieści formułowane w tym języku są przeraźliwie jednostajne – pierwsze butelki aby przyjęli do grupy. Picie z nieśmiałości, picie z samotności, złapanie smaku, picie dla przyjemności, picie towarzyskie, w pracy wszyscy pili, zrzucać się na flaszkę, uchodziło, aby się ręce nie trzęsły, rozlatujące się rodziny, ataki padaczki, więzienia i powroty za kraty, odwyk, odtrucie, od nowa, umieranie, w końcu ktoś namówił, szef przymusił, żona postawiła na ostrzu noża, w więzieniu był wykład i znowu i znowu to samo, dzieci dobrych rodzin, dzieci alkoholików, pierwsza butelka z kolegami w szkole, samoocena, wyspy pamięci, pamięć wybiórcza, padaczki dostałem w wykopie, kradłem bo musiałem mieć za co, pobity, więzienie, powrót za kraty. Młynek tych samych słów, losów podobnych jak spod sztancy. Takie było zaskoczenie. A przygoda? Przygodą okazała się przestrzeń ich świata ogromna i rozmaita mimo ubóstwa języka – ten ich świat, to Polska widziana od podszewki, od strony choroby, krzywdy, cierpienia, zagubienia, samotności, bezdroży. Przedmieścia, miasteczka, wsie, metropolie, knajpy, szpitale, fabryki, sklepy monopolowe, meliny, rynsztoki, komory zsypowe.
Przypomniały mi się moje spory z feudałem polskiego reportażu, Markiem Millerem, który w teorii i praktyce realizuje ideę powieści mozaikowej, dokumentalnego patchworku. Studenci jak parobcy folwarku zbierają relacje, robią wywiady, ryją w archiwach, a Marek Miller zbiera to jak snopy na gumnie, młóci, przesypuje ziarno słów w takie wyklejanki, które wydaje jak książki. Chwali się, że nie napisał ani słowa, że książka mówi językiem naocznych świadków. Ja wiem, studentom to dobrze robi, ci młodzi naprawdę uczą się rzemiosła i świata, rosną z nich profesjonaliści, jestem od lat blisko Laboratorium Reportażu. Sam robiłem scenariusz widowiska telewizyjnego z jednej z tych książek. Ale zapalczywie i głęboko jestem przeciw, bo książka powinna mieć autora, bo tylko fikcja jest prawdziwa. Nie jestem jednak ślepy, powstają dobre książki literatury faktu, a ta najlepsza, którą teraz się robi – o bazarze Różyckiego jako wyspie kapitalizmu, takiej wyspie co przetrwała, pękła, na cały kraj się rozlała. To będzie dobra książka, pamiętajcie jednak, że byłem przeciw.
Teraz dopada mnie mroczna przygoda – świadectwa Anonimowych – Myślę, jaka była by to straszna księga klęski, gdyby metodą Millera, pociąć te relacje i skleić w jedną opowieść. Jakie widmo Polski wstało by z tego, jaka twarz kraju. Zobaczylibyśmy taką, której nie pokazują żadne telewizje! Czyta się to i widzi. Wynika jasno z tych tekstów – piją wszędzie. Bo skąd by się brały te setki podpitych kierowców łapanych – i puszczanych zaraz – przez policję. Kręgi AA są w wielu miejscach, robią dużo dobrego – ale przecież trafiają do nich wyjątki. W każdej relacji to spotkanie opisane jest jako cud. Ratunek cudem jest, nie regułą, regułą jest tragedia. To, co o postawie tragicznej napisał Piotr Mitzner w książeczce KTO GRA ANTYGONĘ, pasuje w przedziwny sposób nie tylko do sposobu na życie Anonimowych Alkoholików. Także do medialno-politycznej paplaniny jaką obchodzimy rocznicę Powstania Styczniowego.
Pisze Piotr Mitzner: Nie uważam postawy tragicznej za najlepszą, ale myślę, że wówczas gdy los ją narzuca, jedynym godnym wyjściem, jest ją przyjąć. Jeśli jednak to możliwe, trzeba walczyć z cierpieniem, jak z każdym determinizmem. Wbrew powszednim mniemaniom postawa tragiczna nie jest pesymistyczna. Nie prowadzi również do bierności. Raczej powinna być szkołą odwagi, wierności i życia z otwartymi oczami.
Jak to było u Kubiaka: „W taki właśnie sposób ukazywała życie – jako zjawisko i przerażające, i zachwycające – również wywodząca się z ducha dionizyjskich obrzędów ateńska tragedia.”[4] Na marginesie swoich notatek o bohaterze tragicznym znalazłem taką uwagę: W swojej „Poetyce” Arystoteles zapisał, że tragedia ma wzbudzić u widzów „litość i trwogę”, a przez to ma ich prowadzić do oczyszczającego wstrząsu, do katharsis. Aby jednak ten wstrząs mógł być udziałem widza, rozpacz, sytuację życiową określaną jako tragiczną, przenieść należy w przestrzeń spektaklu.
Piękna teoria – myślę sobie teraz – ciągle w trakcie lektury świadectw AA .Wiele tam może przerazić, zachwyca tylko nadzieja wyjścia, walka. W jaki jednak spektakl przenieść tę Polskę metylową. Może przypomnieć, że samo pojęcie tragedii – pieśni kozła – wywodzi się z misteriów dionizyjskich, z pijackiego obrzędu? Gdzie tu jednak należne temu gatunkowi czystość i patos?
Czystość i patos przyszły później. Zanim tragedia trafiła na podium antycznego teatralnego amfiteatru, był rubaszny tłum podpitych, którzy czuli, że nie oni wrzeszczą i śpiewają, ale wino w nich wrzeszczy, przez i usta śpiewa. Czuli, że gdzieś podziało się ich człowieczeństwo, że idąc w hałaśliwym i rubasznym korowodzie trzeba skórami kozłów zasłonić twarze, bo dzieje się coś paskudnego.
Napisane na Biesiadę Literacką SPP – 18 stycznia 2013