Karolina Kowalcze – VINCENT

0
431

Karolina Kowalcze


VINCENT

 

Jedzący kartofle. W ubogim, czarnobrązowym pokoju do skąpej kolacji zasiada pięcioosobowa rodzina. Van Gogh chciał, jak sam napisał do brata: jak najsumienniej stworzyć obraz ludzi, którzy w świetle lampy jedzą ziemniaki, sięgając rękami do miski, ludzi, którzy tymi samymi rękami orali ziemię; […] ażeby obraz ten był apoteozą pracy rąk ludzkich i codziennej strawy tak uczciwie przez nich zdobytej[1]. W tym przedstawieniu widać nie tylko zachwyt malarstwem Rembrandta i symetrią, ale również wzór ideału człowieka, jakiego przez całe twórcze życie trzymał się malarz.

Ludzie biedni, niewykształceni, brzydcy i odpychający, żyjący skromnie, lecz godnie, których ciężka praca nie tyle co wyniszcza, ale również uwzniośla i czyni prawdziwie wartych szacunkiem. Van Gogh nie kłamie, nie pokazuje polukrowanego kłamstwa, idealnego ciała czy chociażby pięknych twarzy, nie maluje nawet wyszukanej i upozowanej sceny, ale zwykłą, skromną kolację zmęczonych zapracowanych ludzi. Pokazuje prawdę taką, jaką jest, nie zakłóconą żadnymi pełnymi patosu wizjami artystycznymi. Na twarzach ludzi widać zmęczenie. Każda rysa, zmarszczka została namalowana z intencją pokazania historii każdego z członków rodziny.


            Ten obraz początkowo wydawał mi się nieciekawy. Widziałam go na tle innych obrazów van Gogha: pełnych poezji nocy, płócien zapełnionych muzyką barw i tonów, kolory, które drgają, czy rozświetlone Słoneczniki

Warto wiedzieć, że zdjęcie w książce spłyca głębię Jedzących kartofle. Zanika cały światłocień i kolorystyka wydobywająca niezwykły nastrój przedstawienia. Ale kiedy wejdzie się do muzeum poświęconemu sztuce van Gogha[2] i zobaczy się obraz takim, jakim go van Gogh stworzył, będzie się kontemplować postacie w silnym zahipnotyzowaniu…Dostrzeże się dukt pędzla podkreślający układ szat postaci i głębię przedstawienia, rysy twarzy nabiorą wyrazistości, zobaczy się, że obraz jest jakby wyrzeźbiony przez farbę.

Do namalowania Jedzących kartofle van Gogh przymierzał się kilkakrotnie. Szkicował go, poprawiał, zmieniał szczegóły, nawet próbował swoich sił w litografii. Ta ostatnia próba zakończyła się sukcesem i ciekawym rozwiązaniem artystycznym, chociaż ze względu na specyfikę tej techniki obraz powstał w odwróceniu.

Van Gogh był przekonany o słuszności swojej sztuki. Gdy Anthon Rappard, zaprzyjaźniony malarz skomentował obraz słowami: przyznasz mi rację, że takiej pracy nie można brać na poważnie. Na szczęście stać cię na więcej – przyjaźń między artystami została zakończona[3].

Malarstwo van Gogha jest pełne wyrazu i koloru, chociaż on sam miał ponure życie. Intensywne, soczyste kolory przeciwstawiały się samotności i nędzy.

           – Żył sam jak pies. Ludzie się go bali – wspominał w Arles Zbigniewowi Herbertowi staruszek pamiętający Vincenta van Gogha. – Latał po polach z takimi wielkimi płótnami. Chłopcy ciskali w niego kamieniami. Ja nie rzucałem. Byłem wtedy za mały. Miałem trzy, albo cztery lata. – Więc nie lubiliście go? – Dopytywał się Herbert – […] To był bardzo śmieszny człowiek. Il était drôle. Miał włosy jak marchewka. Przypominam sobie dokładnie, bo widać było te włosy z daleka[4].

       Na każdym autoportrecie widać te „marchewkowe” włosy. Rudobrązowe, zaczesane do tyłu. Wysunięte czoło, ostre rysy twarzy oraz duże wyraziste oczy o pełnym smutku i złości spojrzeniu. Przenikliwym, całkowicie przeszywającym widza… Tak właśnie van Gogh widział samego siebie. Jako niezrozumianego, wykończonego chorobą człowieka. Być może właśnie dlatego uciekał do kultury i malarstwa.

Musiałem wielokrotnie umrzeć, aby móc tak malować – napisał niegdyś do Theo Vincent. Van Gogh umierał wielokrotnie, a do malarstwa czekała go długa droga.  

Vincent van Gogh urodził się Groot-Zundert w 1853 roku. Był pierwszym dzieckiem w dużej rodzinie kaznodziei z Niderlandzkiej Zreformowanej Gminy. Rok wcześniej państwu van Gogh urodził się martwy syn, Vincent. Późniejszy malarz otrzymał po nim nie tylko imię, ale i dzień urodzenia: 30 marca. Właśnie tutaj badacze dopatrują się początków szaleństwa Vincenta: został urodzony jako dziecko zastępcze, jak wielu przed nim wybitnych osobistości[5].

Świadomość zastępowania kogoś innego, poczucie winy oraz życia za kogoś innego najczęściej pcha dzieci zastępcze do genialnej działalności artystycznej albo do szaleństwa[6]. Vincent van Gogh musiał zmierzyć się z oba tymi żywiołami. Zresztą świadomość życia skradzionego komuś innemu była potęgowana każdej niedzieli, kiedy wraz z mamą odwiedzał swój własny grób i patrzył na datę własnej śmierci, która zdarzyła się przed jego własnym urodzeniem…

Cztery lata później urodził się Theo, najukochańszy barat Vincenta. W późniejszych latach utrzymywał jego niewielki atelier w Paryżu. Mimo wielkiej serdeczności z jaką Theo troszczył się o starszego brata i jaką znajdziemy w ogromnej korespondencji między nimi, nie byli w stanie mieszkać razem. Ich wspólnemu życiu towarzyszyły częste kłótnie. Wybuchowy temperament oraz trudny neurotyczny charakter skazywały Vincenta na samotność.

Po skończeniu szkoły młody Vincent musiał znaleźć pracę. W tym pomógł mu wuj, handlarz dziełami sztuki. Ta praca pomogła mu poznać dzieła mistrzów pióra. Cztery lata później, dzięki swojej pracowitości i zapałowi młodzieniec zdobył dobre referencje i udał się do Londynu, do innego oddziału firmy wuja. Wiódł tam samotne życie, a do tego został odrzucony przez Eugenię Loyer, córkę właścicielki wynajmowanego mieszkania. Pogłębiające się problemy z nawiązaniem kontaktów towarzyskich oraz częste kłótnie z rodzicami wynikające z jego nieprzewidywalnego charakteru, pogarszające się stosunki z ludźmi wpłynęły na jakość wykonywanej przez niego pracy; został zwolniony i powrócił do Holandii, gdzie zatrudnił się jako sprzedawca książek w Dordrechcie.

Tam często uczestniczył w nabożeństwach różnych Kościołów. Wczytywał się w Biblię pogłębiając swoją duchowość. Był pod wielkim wpływem filozofii Tomasza z Kempis. Kilka miesięcy później, w 1877 roku, zapisał się na kurs teologii protestanckiej w Amsterdamie. Mimo dużej pomocy od rodziny nauka Wincenta nie rokowała się najlepiej; żywił wielką niechęć do lekcji greki i łaciny. Rok po rozpoczęciu studiów porzucił je i udał się do najbiedniejszych miejsc Belgii jako kaznodzieja. Również i tam nie mógł się odnaleźć: zamieszkał wśród najuboższych, wyniszczonych pracą górników. Chcąc podzielić się z nimi wszystkim co posiadał; podobnie jak zrobił to święty Marcin rozdarł swój płaszcz… Niestety tym gestem nie zdobył zaufania biedaków, wręcz przeciwnie, wzbudził ogromne zdziwienie…

Tak więc po wielu niepowodzeniach, nie przekroczywszy trzydziestu lat, van Gogh postanowił, że zostanie malarzem. Musiał wiele przeżyć, aby nadać swojemu malarstwu głęboki wyraz, aby dzisiaj ludzie odczytywali z jego obrazów… samych siebie.

Przyjechał do Brukseli, alby uczyć się anatomii i zasad perspektywy. Powstały pierwsze obrazy przedstawiające pracujących tkaczy. Dzięki pieniądzom, jakie przysyłał mu Theo, Vincent mógł zapłacić tkaczom za pozowanie: przedstawiał ich przy wyplataniu materiału. Sceny, jakie powstały są na pół rodzajowe, na pół portretowe. W styczniu 1884 roku początkujący artysta namalował Tkacza zwróconego w prawo. Pracująca postać nie była pretekstem do pokazania pracy samej w sobie: okazał wiele szacunku dla zatrudnionego. Cisza, zmęczenie i skupienie tkacza, które widać nawet w szaropopielatej kolorystyce udziela się również widzowi. Kontrastowe jasne kolory krosna układającego się spod rąk robotnika nadają przedstawieniu wymiar duchowy: praca nie jest zwykłą czynnością, ale czymś co nie tylko uszlachetnia człowieka, ale nawet uświęca.

Kolejne obrazy malarza mają pełniejszą kolorystykę. W 1886 roku przybył do Paryża i zainteresował się postimpresjonizmem. Wtedy właśnie jasność kolorów rozmytych bielą i jasnymi szarościami była w modzie, której poddał się również van Gogh. W tym czasie powstaje wiele portretów marszanda Tanguy, często nazywanego przez malarzy ojcem. Pomagał on artystom wystawiając ich prace w witrynie sklepu, w którym pracował. Jako socjalista szybko zaprzyjaźnił się z van Goghiem, dla którego socjalistyczne ideały były bliskie. W każdym z portretów widać serdeczność: jego twarz podkreślił delikatnym światłocieniem, brązami życzliwe spojrzenie, natomiast łagodnymi przejściami z cytrynowej żółcieni w pomarańcz połączoną z plamą zieleni zaakcentował charakter modela. W tych portretach dochodzi do głosu jego pasja sztuką japońską. W tle widać nawiązanie barokowej zabawy artystów z widzami, gry z obrazem w obrazie – za ojcem Tanguy widać japońskie obrazy. Również one swoją łagodnością wskazują na ciepło portretowanego mężczyzny.

Rok później van Gogh przeprowadził się do Arles. Był już wtedy ukształtowanym, dojrzałym artystą. Za pieniądze brata wynajął mały pokój, dobrze znany światu poprzez jego liczne odwzorowywania na płótnie. Urządzony skromnie, łóżko, mała szafka, dwa krzesła…    

Właśnie wtedy powstały słynne przedstawienia Słoneczników. Wsadzone do wazonu ciężkie kwiaty z delikatnym, powyginanymi we wszystkie strony listami promieniują energią. Dawnej zupełnie niezauważone, dzisiaj nadrukowywane na tysiące pocztówek i kiczowate kubeczki. Proste, centralne przedstawienie, grube kontury, plamy barwne i gra ostrej żółcieni z mocną pomarańczą. Aż nie chce się wierzyć, że namalował je młody-stary samotny człowiek zrujnowany alkoholizmem i powoli wykańczany przez choroby psychiczne…

Chęć życia, ciekawość świata i pokazania mu nie tylko swojego osobistego cierpienia, ale również swojej wartości łatwo odnaleźć w wielu obrazach inspirowanych sztuką japońską. To nie tylko Kwitnące drzewo brzoskwini, Kwitnący sad morelowy, Biały sad śliwkowy czy niezwykłe Gałęzie migdałowca, ale również wiele pejzaży z Arles. Dzięki szaleństwu, jakie powoli wkradało się do jego życia, van Gogh odkrył coś, co można nazwać nerwem istnienia.

Pozornie spokojne i najbardziej stonowane pejzaże malarza wzbudzają u odbiorcy niepokój. Nie mam pojęcia, czy to poczucie dynamizmu spowodowanego szybkimi maźnięciami pędzla czy kontrastowego zestawienia kolorów, ale jedno mogę stwierdzić z pewnością: obłęd van Gogha pozwolił mu odkryć jakąś regułę, która powtarza się w każdym człowieku. Pewnego rodzaju archetyp zakodowany w podświadomości, który przez sztywne reguły kanonu narzucanego malarstwu przez wieki nie dochodził do głosu. Ale van Gogh pozwolił mu działać i dlatego właśnie jego malarstwo mierzi, drapie, gryzie i zachwyca jednocześnie. Każdy pejzaż, kwiat, portret czy autoportret jaki wykonał jest połączeniem teologii z jego chorobą, złością, wyobcowaniem, uzależnieniami i specyficznym postrzeganiem świata.

Oprócz płócien swoje niecodzienne patrzenie na świat przelewał na listy. Do siostry Wilhelminy pisał:

Teraz chcę koniecznie namalować rozgwieżdżone niebo. Często wydaje mi się, że noc od dnia jest w barwy bogatsza, we fiolety, w błękity i w najbardziej intensywne zielenie. Jeżeli zwrócisz na to uwagę, zobaczysz, że jedne gwiazdy są cytrynowożółte, inne znów świecą różowo, niebiesko, zielono i niezapominajkowo-błękitnie. Nie rozwodząc się nad tym dłużej, można w sposób oczywisty wykazać, że dla namalowanie rozgwieżdżonego nieba nie wystarcza bynajmniej umieszczać białych punktów na granatowej czerni.

Mój dom tutaj pomalowany jest z zewnątrz kolorem maślanożółtym z okiennicami ostro zielonymi; stoi w pełnym słońcu na placu gdzie jest ogród z zielenią platanów, różowy drzew laurowych i akacji. Wewnątrz dom cały jest wybielony wapnem, a podłogę ma z czerwonej cegły. Ponad tym błękit nieba. W tym wszystkim mogę sobie żyć i oddychać, i myśleć, i malować. Wydaje mi się, że raczej posunąłbym się dalej na Południe, niż miałbym wracać na Północ. Na to, by krew moja mogła krążyć normalnie, trzeba mi koniecznie silnych upałów[7].

I tak oto we wrześniu 1888 roku powstała Rozgwieżdżona noc nad Rodanem. Obraz bogaty we wszystkie odcienie błękitu, granatu i szmaragdu tworzy mozaikę sklepienia niebieskiego przerywanego jaśniejącymi gwiazdami. Kolor wody współgrający z barwami nieba jest przerywany złotożółtymi smugami świateł. Kompozycja obrazu to nie tylko współbrzmienie barw, ale również istnienia przeciwnych sobie światów: nieba i ziemi.

Im bardziej staję się brzydki, stary, zły, chory i biedny tym bardziej pragnę się pomścić dając kolor świetlisty, dobry, jaśniejący. […] Ułożenie w obrazie kolorów tak, aby drgały i nabierały znaczenia, to coś jak ułożenie klejnotów lub obmyślenie stroju. Możemy przeczytać dalej w liście do siostry Wilhelminy.[8]

Rok później powstał obraz Gwiaździsta Noc. Nasycone czernie, brązy, granaty, błękity, żółcienie, pomarańcze, kanarkowe żółcienie podkreślone bielą. Szybkie zamachy pędzlem nadają przedstawieniu ostatecznego kształtu, dynamizmu. Noc staje się jeszcze bardziej treściwa, tajemnicza i pozazmysłowa. Ukrywa w sobie arsenał kolorów i kształtów.

Zadziwiające, że van Gogh malując tak poetyckie noce dla zakochanych w poezji Francuzów – w dalszym ciągu pozostawał wykluczony i niezrozumiany. Jeden z restauratorów z Arles wspominał Herbertowi rodzinną historię przekazywaną w rodzinie: Otóż pewnego popołudnia wpadł do rodzinnej winnicy ów szalony malarz i krzykiem chciał zmusić do kupna obrazu. Ledwo udało się go wypchnąć za ogrodzenie. –Żądał tylko 50 franków…[9] Sam jeden przekonany o swoim talencie, jak nieco ponad sto lat później Nikifor, którego również wielobarwne i gwałtowne malarstwo ów szalonego malarza nie zainteresowało.

Van Gogh targany wieloma chorobami cierpiał na rzadką chorobę Méni`ere’a[10] powodującą wzrost ciśnienia w błędniku. Miewał zawroty głowy i słyszał szumy… ale nie dlatego jego uszy, a właściwie ucho słało się ważnym elementem biografii. Przed Świętami Bożego Narodzenia 1888 roku bardzo mocno pokłócił się z Paulem Gauguinem, a efektem kłótni było obcięte ucho van Gogha. Do dzisiaj nie wiadomo czy Vincent sam siebie okaleczył, czy zrobił to Gauguin[11].

Martwe ucho stało się prezentem dla znajomej prostytutce, a z Autoportretu z okaleczonym uchem możemy wyczytać opłakany stan malarza. Smutek, zmęczenie i rezygnacja przedzierają przez każde machnięcie pędzla. Ostre kontury zarysowały twarz, plamy zieleni i żółci chorą skórę artysty, a morska zieleń delikatnie przechodząca w granat tło całego przedstawienia. Malarz z zaciśniętymi od bólu ustami patrzy na widza jakby spode łba. Chce powiedzieć, że jest jakby poza światem, że problemy przeciętnego człowieka są dla niego błahostkami: on czuje głębiej, przeżywa intensywniej i dostrzega więcej.

Od czasu utraty ucha cały stan zdrowia van Gogha zaczął się pogarszać. Mieszkańcy Arles bali się, a może nawet czuli wstręt i pogardę dla często awanturującego się dziwaka potrafiącego komunikować się z nimi tylko za pomocą farb i pędzla. Na ich żądanie trafi do szpitala psychiatrycznego. Krótka, ale intensywna praca twórcza doprowadziła go – teraz już dosłownie – do zamknięcia – w którym, jak niegdyś pozostał … wolny.

Pogodzony uparcie malował. Portrety lekarzy, pejzaże… Im bardziej stawał się zmęczony i zrezygnowany, tym bardziej kontrastowe i pełne życia były jego dzieła. Postanowienie, że zostanie malarzem, postanowienie, którego kurczowo się trzymał, postanowienie, karmiące jego duchowość powoli przestawało go trzymać przy życiu i zaczęło uwierać coraz mocniej.

W lipcu 1980 roku udało mu się wyjechać do Paryża, odwiedzić Theo – cichego współtwórcę życia i powiernika komentarzy do twórczości. Kilka dni po spotkaniu Vincent strzelił do siebie. Zmarł w nocy, samotnie…

 

Dla ułatwienia badań historyków sztuki, dorobek artystyczny van Gogha czasem jest wpisywany w nurt postimpresjonizmu. Jednak powszechnie wiadomo, ze van Gogh nie daje się zamknąć w żadne normy, szufladki czy tabelki. Był sobą, od początku do końca, jedyny wierzył w swój talent. Uparcie malował niewzruszony świat, który nie był gotowy, aby go przyjąć i chociaż spróbować zrozumieć. Doceniony po śmierci stał się legendą, której gorzko słodkie owoce pracy trzeba posmakować.

 

 



[1] W. Juszczak, Postimpresjoniści, Warszawa 1985, s. 97. 

[2] The Van Gogh Museum – Amsterdam.

[3] I. F. Walther, Vincent van Gogh, wizja i rzeczywistość, Warszawa 2005,str 30.

[4] Z. Herbert, Barbarzyńca w ogrodzie, Lublin 1991, str. 37.

[5] Życie w zastępstwie, znalezione na: www.focus.pl, dostęp: 25.11.2012, godz.: 22:45.

[6] Ibidem.

[7] E. Grabska-Wallis, H. Morawska, Artyści o sztuce. Od van Gogha do Picassa, warszawa 1977,
s. 11.

[8] Ibidem, s. 12

[9] Z. Herbert, Barbarzyńca w ogrodzie, dz. cyt., s. 38.

[10] M. Landau, Tajemnica ucha van Gogha, „Wprost” 2009, nr. 24.

[11] Ibidem.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko