Anna Błachucka
Pan Gienio
Pan Gienio Morda mieszka na wsi od urodzenia, ale ze słowem chłop ma niewiele wspólnego, chyba, że zapis w ankiecie do dowodu osobistego, gdzie wyraźnie napisane jest, że ma pochodzenie chłopskie. W dowodzie ma jeszcze napisane, że wzrost ma niski i oczy szare. Na szczęście nie dopisali, że chudy, blady i prawie łysy. Bardziej człowieczek, niż człowiek, bardziej osóbka niż osoba. Takiego dać do męskiej roboty, to by się w dziesięć minut zasapał. Jego rodzice, dziadkowie i pradziadowie też mieszkali na wsi. Groby to potwierdzają, a opowieści przy świątecznych okazjach ożywiają przeszłość przodków pana Gienia i najbardziej obrazują ich nierolnicze zajęcia.
Dziadek Gienia Mordy, Władysław, był handlarzem koni. Miał do tego dryg. Znał się na rasach koni, znał ich behawior. Umiał doradzić jak sprzedać i jak kupić. Zyski osiągał z tego większe, niż z gospodarstwa. Do tego niezły był z niego detektyw. Niejednemu poszkodowanemu krajanowi pomógł odzyskać gniadego, albo siwego. Nie zmyliło go przekuwanie podków koniom w inną stronę, ani zawijanie im nóg szmatami. Znał końskich handlarzy i koniokradów. Znał trakty końskie i ludzi, którzy pomagali koniokradom. Swoimi zmysłami i sposobami zawsze wyśledził złodziei. Po jakimś czasie koniokrady omijali Ciesiołków. Ludziom z innych wsi nie pomagał. Podobno miał ostrzeżenie od band, żeby do innych wsi się nie wtrącał, bo oberwie.
Sam miał dwa dorodne kasztanki, które przyuczył bardziej do wesel, niż do orki. Gdy tylko usłyszały muzykę, to prawie tańczyły. Szły równo i z gracją stawiały nogi. Uprząż weselną według tradycji koniom sprawił. Dzwonki ładnie brzmiące, kokardy i sznury ozdobne zakupił. Wasąg z kolorowej wikliny zrobił i siedzenia także samo. Derki ozdobne ze starych szmat barwionych na bordowo zamówił u tkaczki Hołysowej. Bat z dzyndzelkami z wełny, zdobny rzemieniami służył jedynie do parady, bo koni nie trzeba było podcinać. Raczej je ściągać trzeba było i hamować. Koniarz z Władysława był na okolice. Przezywali do czikosz. Sam stajenny ze dworu Grabowskiego tak go nazwał. Nie wszyscy wiedzieli, jakiego pochodzenia jest to słowo, ale powtarzali bo ładnie brzmiało i pasowało do nietypowych umiejętności dziadka Władysława. Umiał utrzymać się na grzbiecie galopującego konia, potrafił położyć konia na grzbiecie nie schodząc niego, a w strzelaniu z bata nie miał sobie równych. Jego bat wprawiony w ruch potrafił wydać dźwięk – ciiiiiik! Po Rezurekcji urządzał popis, jak mówił, na chwałę zmartwychwstałemu Panu Jezusowi. Niektórzy nawet przychodzili na Rezurekcję tylko po to, aby oglądać występ Władka Mordy. Otoczony wiankiem ciekawych strzelał uzyskując efekt swoistej muzyki. Uwielbiał te popisy. Zamierzał nawet jechać na Węgry, żeby się poduczyć różnych sztuczek, ale okoliczności nie pozwoliły.
Babcia pana Gienia, Katarzyna uchodziła we wsi za znachorkę. Nie zbierała co prawda ziół, ale zawsze miała pijawki i nimi leczyła prawie wszystkie choroby. Przystawiała je za uchem, na brzuchu, na plecach. Potrafiła nawet przepowiadać pogodę na podstawie ich zachowania.
Umiała też stawiać cięte bańki. To była wtedy wyjątkowa umiejętność. Do tego jeszcze miała trzy ule i leczyła ludzi – pszczołami. Nie miodem, a jadem pszczelim.. Babcia Katarzyna gołymi rękami łapała te żądlące owady za skrzydełka i przykładała pacjentowi przez małe dziurki wykłute w równo zasuszonym strąku bobu. Miała wielu stałych klientów. Co odważniejsze osoby szły do niej na serie ukłuć. Podobno bardzo pomagało na reumatyzm, a to była powszechna choroba na wsi. Nie wszyscy w to wierzyli, bo nie wszystkim pomagało. Niektórzy puchli po takim zabiegu i wtedy babka uczenie wyjaśniała, że krew chorego nie przyjmuje takiego leczenia. Na zepsutą krew proponowała pijawki. Obsadzała nimi czerwone, opuchnięte miejsca , a jak nie pomagało, to okładała cebulą. Z czasem zrezygnowała z takich zabiegów w sposób naturalny. Kiedy Ruscy weszli w styczniu 45, to zniszczyli jej te roje. Wyrwali plastry z miodem, a pszczoły i ule spalili. Babcia miała już wtedy ponad 60 lat i nie znalazła siły na obudowę tego zajęcia.
Ojciec pana Gienia – Mieczysław Morda oprócz gospodarstwa staw rybny wykopał. Karpia hodował. Po kroczki jeździł gdzieś w okolice Maleńca. Staff tam podobno ryby założył, ale nie ten literat, tylko jego brat. Z czasem ojciec pana Gienia wyrobił drugi staw, porobił przepusty i nawet zimochów wykopał. Miał gdzie przechowywać ryby w czasie zimy. Więcej miał z tych ryb, niż z gospodarstwa, ale coś tam było nie tak z prawem i stawy musiał zlikwidować. Za pieniądze z ryb zakupił ojciec pana Gienia formy do robienia dachówek i pustaków cementowych. Sam robił, ale później wypożyczał formy. Lepiej na tym wypożyczaniu wychodził, niż na robocie. Zakupił też stare walce z jakiegoś likwidowanego młyna i zimą śrutował zboże. Świeży grosz był codziennie, pogadać było z kim, a zajęcie – lekkie.
Matka pana Gienia – Julia była krawcową. Miała taką maszynę, na którą mówiła amerykanka, a później z domów powojennych ktoś wyszabrował dla niej Singera. Sama z siebie się nauczyła kroju. Porobiła sobie formy ze starych poniemieckich szmat i szyła. Nie miała nawet ogródka warzywnego. Kobiety same jej frukta przynosiły, a czasami gotową potrawę za usługę obszycia czegoś, czy dopasowania. Kapustę do kiszenia kupowała, ziemniaki kupowała – jak jaka żydówka. Chleb to jej gospodynie przynosiły tak często, że sama rzadko kiedy piekła.
Pan Gienio Morda nazywany jest we wsi – aktorkiem. Gdy był malutki, to pamiętał, że mówili na niego – wyskrobek. Tak mówiono na ostatnie dziecko w rodzinie. Jego dwie siostry wyszły za mąż, brat kawalerkował, a on dopiero przyszedł na świat. Tkwił od kilku pokoleń na wsi, ale do ziemi nic nie czuł. Już jako dziecko dał się poznać, jako dobry deklamator. Nie miał tremy. Obsługiwał szkolne i religijne uroczystości, jego wysyłano z życzeniami do księdza, nauczycieli, młynarza, sołtysa. Dopiero wtedy czuł się dobrze. Od dziecka miał skłonności do lawirowania, do figlów. Pomysłów nigdy mu nie brakowało. Podkradł ojcu macherzyny (wysuszone zwierzęce pęcherze) i zrobił z tego pomoc do nauki pływania. Związał sznurkiem i zakładał takie balony sobie pod pachy. Pomysł działał. Dzieci chciały mieć takie same. Za dwadzieścia jajek robił takie przyrządy do nauki pływania. Umiał też robić sidła z włosa końskiego. Można było zastawiać je na ptaki, albo na dzikie króliki. Działała niezawodnie. Za cztery jajka sprzedawał. A zniszczony włos dowiązywał za dwa jajka. Drogo. Ale pozyskać końskie włosie było trudno. Taki włos trzeba przecież wyrwać koniowi z ogona, a wszyscy wiedzą, że do konia od tyłu się nie podchodzi. Może wierzgnąć. Taki włos w dodatku trzeba było zdobyć, czyli ukraść, bo własnego konia nie mieli, a żaden gospodarz nie pozwalał czynić tego na ogonie swojego konia.
Na pastwisku urządzał istne przedstawienia. Naśladował chód starej Kiściny, bełkoty i jęki niemowy, udawał płacz dziecka, szczekał na zawołanie jak pies, śpiewał jak ptak a nawet z upodobaniem klął jak kowal na swoich pomagierów. Nawet przewyższył kowala w ilości nieprzyzwoitych słów i w groźności ich wypowiadania. Potrafił w sekundzie zmienić głos i nieraz mówił piskliwie jak dzierlatka.
Zwierzęta korzystały z takiego przedstawienia na swój sposób: krowy szły w szkodę, gęsi płynęły rzeką w świat. Dzieci słuchały i bawiły się świetnie dając mu za to swój chleb ze samcem, albo jabłko. Wiele z nich oberwało od ojca za niesolidne spełnianie nakazów, ale nikt o to pretensji do Gienia nie miał. Przeorganizowali się tylko. Spędzali na czas występów krowy na jedną łąkę, a gęsi blisko rzeki. Krów na czas występów miał pilnować Wojtek Kolasy. Był najmłodszy w grupie, więc nawet nie śmiał zaprotestować. Gęsi miała strzec Weronka , ta z krótszą nogą. Ona była taka potulna, że zrobiłaby wszystko, żeby dziewczyny jej nie odtrącały. Ale czy taki Wojtek jest w stanie bez przerwy liczyć krowy, a tym bardziej Weronka gęsi? Krowy zachodziły jedna za drugą, a gęsi zlewały się w jedną białą plamę. Potem to rozpierzchało się we wszystkie strony, aż oczu brakowało, żeby to objąć. Czasami krowy się bodły. Wrzeszczący Wojtek przerywał przedstawienie. Chłopaki z kijami pędzili i rozganiali rozognione bydło. O nieszczęście nietrudno. Raz jedna krowa w takiej walce straciła róg. Krwawiła. Nie pomogły kłamstwa Staśka. Ojciec wlał mu kilka pasów za takie niedopatrzenie. Innym razem syczące gąsiory zaatakowały Weronkę. Przerażona nacierającym z rozpostartymi skrzydłami syczącym ptaszyskiem, tak piszczała, że trzeba było przerwać występy Gienia i jej pomóc.
Pewnej jesieni Gienio powiedział, że tak zabeczy, tak zastęka jak byk jelenia w czasie rykowiska i zwabi drugiego do walki. Chłopaki zaciekawione możliwością zobaczenia takiego zwierza, którego ryk jesienny aż trząsł lasem, poczyniły obietnice. Każdy po wrześniowym odpuście miał jakąś rzecz: gwizdek, glinianego pieska, kolorowy grzebyk, karty do gry, pukawkę, piłeczkę na gumce, a jeden nawet procę. Gienio spisywał na kartce, co mu kto da za taki łowiecki popis.
Wczesnym październikowym rankiem chłopaki przyszli do lasu. Żadna siła nie byłaby w stanie przerwać im takiego snu, ale możliwość zobaczenia jelenia na własne oczy uczyniła taki przewrót w młodych głowach chłopaków. Gienio czekał już pod lasem, zebrał wszystkich, wypytał o rzeczy, które przynieśli i zaraz przystąpił do sprawy. Kazał się wszystkim wysikać, wysmarkać, wykichać. To dlatego – tłumaczył – żeby później nie spłoszyć nieopatrznie jakimś dźwiękiem jelenia. Zaprowadził wszystkich do lasu i nakazał palcem na ustach absolutną ciszę. Czekali już długo, a tu nic. Dwóch nie ubrało się dobrze na tę okoliczność i zaczęło szczękać zębami z zimna. Jeden to tak się rozdygotał, że Gienio musiał mu przytrzymać szczękę i otulić swoim kaftanem. Wreszcie zaczęło się. Jeleń zaczął ryczeć. Gienio mu odpowiedział. Po czasie wszystko działo się tak, jak mówił Gienio. Jeleń zbliżał się. Chłopaki drżały z przejęcia. Po każdym zabeczeniu Gienia, ryk prawdziwego jelenia był coraz bliżej. Słychać już było trzask łamanych gałązek, oraz szum rozdzieranej porożem zieloności. Gienio zaryczał jeszcze raz. Jeleń podszedł bliżej i widać już było, jak racicą targa mech, jak łbem potrząsa. Wtedy Józek Pięta nie wytrzymał. Zerwał się jak spłoszony zając i zaczął z krzykiem ratunku – uciekać. Jeleń znikł – jak kamfora. Zdrętwiałe ze strachu i z zima chłopaki też się poderwały i ruszyły co sił do domu. Każdy się bał. Gienio nie powiedział im, co trzeba dalej robić. A może ten jeleń nas dopadnie – myśleli. Wszystkie jego zachęcające opowieści kończyły się zdaniem: – Chcesz zobaczyć jelenia, czy nie! Jak chcesz, to nie tchórz.
Każdy chciał. Teraz uciekali wszyscy łącznie z Gieniem, który pędził pierwszy do utraty tchu. Nawet go dogonić nie mogli. Pod lasem Gienio poczekał na wszystkich i bardzo szybko oprzytomniał. Zarekwirował od zdyszanych i wystraszonych chłopaków fanty i wypchał sobie nimi kieszenie. Walek Raciów zaczął nawet dyskusję, że on nie widział jelenia, bo mu pień świerka zasłaniał, więc procy nie powinien stracić. Gienio był nieprzebłagany:
–Umowa była jasna. Zobaczyliście jelenia, to dajecie mi coś za trud – upierał się.
Szli do domów w zupełnej ciszy. Tę ich markotność przerwał jeszcze raz Walek, mówiąc, że proca nie jest jego, tylko starszego brata i będzie z tego kłopot, bo tę procę podarował bratu ojciec chrzestny. Pozostałe chłopaki dołączyły z pretensjami, bo tak naprawdę nikt całego jelenia nie widział. Walek nawet powiedział, że to mogła być sztuczka Gienia. Nabrał skądś odwagi i powiedział:
– Chłopaki, taki Gieniu, taki aktorek nas skołował. Widział ktoś z was całego jelenia? Nikt. Widział ktoś więcej, niż racice?
Chłopaki w momencie zorganizowały się i choć wszyscy byli od aktorka sporo młodsi, w piątkę go osaczyli i odebrali swoje skarby. Prawdziwą karę otrzymali prawie wszyscy od swoich rodziców. Rano dostrzegli domownicy brak chłopaków. Nie stawili się na ranny barszcz i tym się zdradzili. Spóźnili się do szkoły. Lania nie dostał tylko Józek Piętka. Przybiegł taki rozdygotany do domu, że aż rodzice ze strachu o jego zdrowie nie ukarali go. Ale swoją zabawkę stracił. W czasie bójki gliniany piesek pękł na trzy kawałki. Od tego zdarzenia Gienio zyskał przezwisko – aktorek. Pasowało do niego, jak ulał. Wszystkim się spodobało, wiec i on sam przystał na to. Nie miał innego wyjścia, bo im bardziej się obrażał, tym częściej tak na niego tak wołano.
Później w wieku młodzieńczym opowiadał sprośne dowcipy. Znał ich bardzo dużo i jemu i tym obok zawsze to odpowiadało. On opowiadał tak, że ludzie zrywali boki ze śmiechu. Każdemu umiał przypiąć łatkę, plotkował z babami, na poczekaniu przerobił piosenkę, tak, że pasowała jak ulał do pana młodego, drużby, czy gościa weselnego. Później już jako drużba bywał często zapraszany na uroczystości weselne, choć nie należał do rodziny. Kupa śmiechu była, kiedy on się włączał się ze swoim programem. Umiał grać na grzebieniu, na liściu, na fujarce, na organkach. Zawsze miał w kieszeni jakiś piszczyk, żeby dzieci wystraszyć, a starszych zainteresować. Na odpustach sprzedawał z powodzeniem żaby z drewienka, które po pociągnięciu patyczkiem przez ich grzbiet skrzeczały jak żywe. Robił różne gwizdki, piszczałki, pukawki, kołatki i sprzedawał po parę groszy.
Niektórzy nazywają go teraz inaczej. Mówią na niego – komediant. To ostatnie określenie jego talentu wiąże się z historią potrzeby nagrania do telewizji ludzi kradnących drewno z lasu państwowego. Faktyczni złodzieje zawsze zdążyli uciec przed leśniczym, a cóż dopiero przed niezdarną ekipa telewizyjną. Nie będą czekać na to, aż się telewizja rozłoży ze sprzętem. Trzeba taką scenę upozorować. Nie było kogo wziąć, a nadleśnictwo wymyśliło taki właśnie scenariusz przestrogi przed złodziejstwem. Miało być tak: pracownik lasów państwowych łapie na gorącym uczynku złodzieja, poucza go, co mu grozi i nakazuje w ten nielegalny sposób pozyskane drewno odwieźć do leśniczówki. Złodziej zgadza się z pouczeniem, karą i wykonuje wszystkie polecenia pracownika służby leśnej. Nikt we wsi nie chciał w to wejść. Sołtys zaświadczał swoją głową, że takiego we wsi się nie znajdzie. To niehonorowa sprawa. Żaden gospodarz nie zrobi z siebie takiego pośmiewiska, a złodziej się nie przyzna. Gospodarz się nie zgodzi, złodziej też nie, ale nie Gienio! Gienio wszedł w tę farsę z przyjemnością. Tłumaczył wzburzony sołtysowi :
– Przecież ja nie kradnę, tylko gram, że kradnę! W teatrze grają zabójców, łotrów, zdrajców i nikt aktora za to nie potępia. A czy ja komukolwiek cokolwiek ukradłem we wsi? Czy ja jestem złodziejem? Edukacja z tego będzie, przestroga z tego będzie, nauka dla złodziei i kłusowników.
Kiedy się dowiedział kto tym kieruje, przybiegł natychmiast do leśniczego, uzgodnił rolę i cenę i zagrał przekonywująco za pierwszym razem. Nie trzeba było powtarzać żadnego ujęcia.
Chwalił się potem, że oprócz zapłaty dostał ubiór roboczy, w którym występował. Ubrali go do tej telewizji we wszystko nowe: gumiaki, koszula, spodnie, kufajka, czapka i rękawice. Tak wypracowany “strój aktorski” zaraz na targu sprzedał. Dostał nawet drewno, które to niby pozyskał na złodziejstwie. Drwale wszystko za niego zrobili, on tylko markował. Było czym palić w piecu przez dwa miesiące. Chciał jeszcze piłę w ten sposób zdobyć, ale okazało się, że piła do występu była pożyczona od nadleśnictwa. Cała wieś śmiała się do rozpuku z Gieniowego wystąpienia w telewizji. Umiał udać zaskoczonego i przestraszonego, potem skruszonego i nawet obiecał, że nigdy już nie pójdzie kraść drewna. Nie wiadomo przez kogo nadane przezwisko komediant przylgnęło do Gienia po tym fakcie błyskawicznie.
Ale czasy się zmieniały i to gwałtownie. Weszła muzyka z płyt. Ludzie przestali śpiewać. Woleli radio, a potem telewizor. Kabarety się rozpleniły. Można wygłupy oglądać bez wyjścia z domu. Seriale ogarnęły problemy rozrywki i wolnego czasu. Niektóre to tak były prawdziwe, jakby kto wszystkie plotkarki wiejskie wypytał, spisał, ułożył i podał przez okienko telewizora. Tylko imiona inne. Każdy w domu miał adapter, a niektórzy już, nowoczesne urządzenia na płytki. Piosenki angielskie przez te odtwarzacze szły. Jedynie starsze kobiety nuciły dawne melodie. Odpusty zachłysnęły się jaskrawym plastikiem, drewnianych zabawek nikt nie chciał. Pan Gienio imał się więc różnych innych rzeczy, byle tylko nie pracować na roli. Czego on nie wymyślał, byleby tylko nie iść w pole: strzygł i golił starszych mężczyzn, robił miotły z brzozowych rózg, grabie z drewna, koszyki z wikliny, świece z wosku pszczelego, kapcie z odpadów kuśnierskich, ale nic na większą skalę, ale nic konsekwentnie. Nie określił się, kim chce być, nie inwestował, cały dochód – przejadali. Ledwie dało się zgromadzić pieniędzy na opał. Wreszcie zaczął pracować w wapienniku jako stróż nocny. Tam też mu nie szło. Złodzieje na jego zmianie ukradli kilka silników elektrycznych. Kto by tam się takiego stróża bał. Zanim się dodzwonił na milicję, po złodziejach ani śladu. Musiał odejść z pracy. Dobrze chociaż, że kierownik był ludzki i nie zapaskudził mu papierów. Odszedł na własną prośbę. Przyjął się jako palacz u prywaciarza, ale czegoś nie zrobił jak trzeba i piec wybuchł. Próbował dochodzić swojego, że robił wszystko tak, jak mu kazano, że dopominał się o przeszkolenie… Znowu zwolnienie. Lat mu przybyło, a z latami i chorób. Wrzodów się dorobił na dwunastnicy i co bardzo dziwne – kręgosłup mu dokuczał. Rentę na te choroby dostał.
Jako znak nowych czasów pojawiły się festyny. Gienio nieco odżył. Brał udział w konkursach, zakładach. Opowiadał godki. Rozpościerał klimat dawnych spotkań wieczornych, zahaczał o diabły, czarownice, gusła. Ludzie słuchali. Okazało się, że nowoczesnych tylko udawali. Twarze tych starszych rozpromieniały się, wychodził skądś dawno zapomniany uśmiech. Młodość w ludziach budził i ożywiał wspomnienia. Później na ławeczkach przed domami siadywali sobie starsi i przypominali dawne czasy, a przecież nie takie dawne. Zaledwie sprzed pięćdziesięciu lat. Gieniu dołączał i spisywał. Z tego miał grosz. Umowa o dzieło pozwalała mu czuć się artystą. Pracował legalnie za pieniądze. Negocjował ceny za występ. To, co ja robię, nazywają dziełem – chwalił się. Strój ludowy mu władze zafundowały, bo władze festyny popierają. Co to szkodzi popierać za unijne pieniądze. Wyborcy przychodzą, można się pokazać. Kobiety się pochwali za wypieki i śpiewanie, chłopów za urządzenie sceny i za dobry bimberek. Gienio pozbierał od starych opowiastki i przedstawiał, gdzie się dało. Zawsze coś też na takim festynie sprzedał, zamienił, kupił. Za darmo się najadł i wypił, bo zawsze dla artystów jest poczęstunek, i to obfity. Tylko tyle, że festyn we wsi raz do roku…
Gienio, jako jedyny we wsi mężczyzna należał do kółka różańcowego, jako jedyny mężczyzna przychodził śpiewać pieśni maryjne pod kapliczki. To lubił. Nie siał, nie orał, nie hodował, to i z chłopami nie miał o czym mówić.
Żona pana Gienia Halinka była jego przeciwieństwem. Cichutka, skromna. Jeszcze niższa od męża. Halineczka na nią Genio mówił, bo Halinka do nie pasowało. Lubiła być w domu. Dbała o czystość. Skulona w sobie wstydem braku dzieci, mało co wychodziła z obejścia. Miała parę kur i króliki. Jakiś czas miała kozę, ale jak mleko zaczęli przywozić do sklepu, to koza zrobiła się niepotrzebna. Gienio mleka nie lubił, a jej samej litr na dwa dni starczał. Tyle tylko, że kury już tak jajek nie niosły. Po kozim twarogu niosły jak opętane.
W niedzielę wyruszała do kościoła i czasami wyprawiała się do rodziców pod Częstochowę. Stamtąd pochodziła. Gienio wybrał się raz na pielgrzymkę i zanocował w ich domu. Ujęła go cichym usposobieniem i nieśmiałością. On, wtedy już po trzydziestce, czyli stary kawaler, tak się w niej zakochał, że w Święta Bożego Narodzenia już wzięli ślub.
Pan Gienio miał plany, kupił nawet maszyny rolnicze, ale brak dzieci i usposobienie żony nie motywowały go do roboty w polu, której sam przecież nie cierpiał. Mógł to robić dla kogoś, dla sprawy, dla rodziny, ale tak…
Żona Halinka tolerowała takie życie męża, bo każdy zarobiony grosz do domu przynosił i co najważniejsze, przy takim wesołkowatym trybie życia bab się nie czepiał. Brak dzieci był dla ich małżeństwa ogromnym nieszczęściem. Dodatkowo ludzie dokuczali. Słyszała o tym od kumoszek. Na weselach, zabawach jurny Kłuska, pierwszy we wsi dzieciorób, po kilku kieliszkach dogadywał :
– E, Gieniu, wszystko umiesz robić, a dziecka nie umiesz? Taki z ciebie aktorek prawdziwy. Przy robocie dziecka trzeba się napracować, nie da się grać, udawać! Wtedy nie da się nic robić na niby. Przyprowadź tu swoją, to ją tak obtańcujemy, że za dziewięć miesięcy będziesz miał komu śpiewać po nocach. Komu ty dobytek przekażesz? Nie bój się o żoneczkę. Takie marniutkie kobiety “tam” mają wszystko jak trzeba, tylko z ciebie musi być kiepski majster.
Ludzie rechotali ze śmiechu. Pan Gienio wtedy hardo odpowiadał, żeby się jego żony nie czepiać. A jak kto bardzo był uparty w tym docinaniu, to wychodził z wesela. Nie porywał się do bójki w obronie żony, bo marnocina fizyczna była z niego. Ledwie porcięta miał na czym utrzymać.
Żona pana Gienia niziutka i szczuplutka. Ale u kobiety to zaleta. Choć już jest po pięćdziesiątce, to z figurki wygląda jak młoda dziewczyna. Nie rodziła, nie pracowała w polu, to i brzucha nie nabyła. Wreszcie dała się namówić na wyjście z domu. Zapisała się do zespołu ludowego. Tańczy i śpiewa. Teraz razem czasami występują. Ziemię wyprzedali. Tylko ogródek warzywny mają i kawałek łączki na siano dla królików.
W takie ułożone i pogodzone z losem życie wdarł się ZUS. Rentę chcą zabrać panu Gieniowi. Człowiek po pięćdziesiątce powinien pracować. To słuszna zasada, tylko w tym naszym kraju nikt się nie zastanawia – gdzie. Teraz go wysłali na uzdrowienie do sanatorium. A ZUS umie uzdrawiać. Wyleczył go bardzo szybko. Komisja wypisała komputerowo: Eugeniusz Morda, lat 55, zdolny do pracy.
Wyszedł z komisji lekarskiej i udał się na dworzec. Choć czasu miał dużo, ledwie zdążył na pociąg. Ciężki jakoś był tego dnia, choć tylko myśli dźwigał. Syn sąsiada zauważył jego powolność i powiedział: – Panie Gieniu, szybciej, bo pociąg nie poczeka.
Wszyscy widzieli jak wysiadł i szedł ścieżką wzdłuż torów. Szedł do domu, do Halineczki. Nie doszedł. Opętała go myśl, że Halineczce będzie bez niego lepiej, przynajmniej rentę rodzinną dostanie. Tak go ta myśl wzięła, że inne nie mogły nawet pisnąć. Następny pociąg nie zauważył małego zamyślonego człowieczka. Pan Genio akurat przechodził przez tory.
– Taki wesoły człowiek odszedł ze wsi. To musiał być wypadek. On radością życia mógłby obdzielić dziesięciu – gadały kumoszki. – Wierzący był, żonę szanował… Taki człowiek odszedł.