Krzysztof Lubczyński rozmawia z reżyserem i scenarzystą ANDRZEJEM KOTKOWSKIM

0
363

Krzysztof Lubczyński rozmawia z reżyserem i scenarzystą ANDRZEJEM KOTKOWSKIM

Zacznę poniekąd od środka Pana biografii artystycznej, od dwóch filmów z lat osiemdziesiątych – „ Spokojnych lat”(1982) i „W małym dworku czyli niepodległości trójkątów” (1984). Te filmy w krajobrazie pierwszej połowy lat osiemdziesiątych w Polsce były zjawiskiem zadziwiającym. Pierwszy był osadzony w klimacie Młodej Polski, Krakowa tego czasu, w atmosferze sztuki, drugi w atmosferze teatralnej Witkacego. Skąd takie zjawisko akurat wtedy, na posępnej, przaśnej glebie lat po stanie wojennym?

– Oba te filmy są wynikiem moich zainteresowań okresem Młodej Polski jak i twórczością Witkacego. Wbrew pozorom ta niby apolityczna tematyka, spotkała się z oporami władz kinematografii. „Spokojne lata” to film o niemożności, o rozpadzie pewnego porządku i to budziło podejrzenia. Z kolei Witkacy budził opory jako artysta pesymistyczny, katastroficzny i kontrowersyjny, a przy tym elitarny. Opory cenzuralne budził motyw zagłady starego świata opanowanego przez szarą, jednolitą masę. Komitet Kinematografii nie bardzo chciał filmu o pokręconym artyście, jakim jest Jęzory. Radzili, żeby zrobić komedię. Pomimo że, a może jednocześnie dlatego że, zrezygnowałem z szalonych didaskaliów Witkacego, z tych żółtych marynarek w paski, dziwacznych kostiumów i tym podobnych motywów. Próbowałem odczytać Witkacego niemal realistycznie, psychologicznie, zastosować inną konwencję z dala od jego Czystej Formy.


Dlaczego tekst „W małym dworku” połączył Pan z „Niepodległością trójkątów”?


– Pracując nad scenariuszem poszedłem za radą, żeby w jednym utworze pomieścić więcej motywów z Witkacego. „Niepodległość trójkątów” stanowi jedynie podtytuł filmu, bo cała historia rozgrywa się w swoistym trójkącie pomiędzy Anastazją i trzema mężczyznami Ojcem, Synem i Wnukiem. Dialogi są wyłącznie tekstem Witkacego dodałem tylko cytat z Majakowskiego: „Jednostka jest zerem, bzdurą”. Ten zrobiliśmy film w ostatniej chwili. Rozwiązano Zespół Filmowy „X” Andrzeja Wajdy, którego byłem członkiem i scenariusz przyjął Wojciech Has do Zespołu „Rondo”. Projekt bardzo mu się podobał i Zespół wystąpił do Komitetu Kinematografii o skierowanie do produkcji. Opornie to wszystko szło. Na chwilę przed ważeniem się decyzji, czy film powstanie czy nie, zadzwonił do mnie kierownik literacki „Ronda” Andrzej Werner z informacją, że lada chwila mają go odwołać z tej funkcji. Ostatnim rzutem na taśmę poszliśmy do ważnego urzędnika Komitetu Kinematografii. Rozmawiamy z nim, argumentujemy, nie kryjemy, że tematyka może jest kontrowersyjna, ale trzeba widzowi kinowemu przybliżyć twórczość Witkacego, że to ważne i tak dalej. Nagle ten urzędnik, literat z Wybrzeża, mówi: „Ja też napisałem kontrowersyjną powieść, „Mewki” – a, co tam, podpiszę”. I podpisał. Ruszyliśmy ze zdjęciami. Obsadę udało mi się zgromadzić znakomitą. Gustaw Holoubek, Jerzy Bończak, Beata Tyszkiewicz, Grażyna Szapołowska, Zdzisław Wardejn, młody Tadzio Chudecki i cała grupa aktorów krakowskich. To była wspaniała artystyczna przygoda. Pracowaliśmy z operatorem Witkiem Adamkiem jak w transie.


Jak film został przyjęty?


-Zupełnie dobrze, miał niezłe recenzje, dostał nagrodę za muzykę na festiwalu filmowym w Gdyni. Został też zaproszony na międzynarodowy festiwal do Indii, do Delhi. Ta podróż przebiegała w jakiejś witkacowsko-mrożkowskiej atmosferze. Najpierw, samolot do Frankfurtu, gdzie miała być przesiadka, miał opóźnienie, bo była taka zima, że na Okęciu zamarzły maszyny do odmrażania samolotów. W końcu po godzinach oczekiwań, udało się, wyleciałem przez Frankfurt do Delhi. Po długim locie z postojem w Rzymie, dotarłem na miejsce. Na lotnisku w punkcie informacyjnym, do którego się zgłosiłem, nikt nie wiedział o żadnym festiwalu. W końcu odnalazłem właściwy hotel, gdzie przywitano mnie pytaniem: „Jak się udała wczorajsza konferencja prasowa?”. Okazało się, że film był emitowany dzień wcześniej. Pomyślałem, że znalazłem się „po drugiej stronie lustra”. Jedyne co mi zostało, to pójść do baru. Poznałem tam ubogo ubranego studenta, Hindusa, który zaczął mi opowiadać o pewnym krakowskim kościele, który ma jedną wieżę wyższą, a drugą niższą i, że brat zbił brata. Myślałem, że śnię. Zaprzyjaźniliśmy się i ten student przez dwa tygodnie obwoził mnie po mieście i okolicach szlakami, na których turyści nie bywają, jeździliśmy taksówkami i rykszą. To było niezapomniane przeżycie.


Z wcześniejszymi, esencjonalnie krakowskimi w scenerii i nastroju „Spokojnymi latami” też były przygody?


– Nie aż takie, ale pesymizm, melancholia tego filmu też nie budziła entuzjazmu decydentów. Po premierze usłyszałem jednak komplementujące głosy, że jeszcze tak Krakowa nie pokazano. Spędziłem młodość w tym mieście, jest mi bardzo bliskie. „Spokojne lata” to też film o mieście, film o niemożności, marazmie i alienacji. Kabarety krakowskie przełomu wieków, Zielony Balonik w Jamie Michalika, nocne życie bohemy, młodopolskie czarne peleryny, Przybyszewski, Dagny. Wspaniały, inspirujący okres. To także czas schyłku życia Wyspiańskiego, którego pogrzeb pokazaliśmy. Główny bohater grany przez Krzyśka Janczara popełnia samobójstwo, jego kuzyn (Krzysztof Wakuliński) wybiera życiową stabilizację i tylko malarz miniaturzysta (Wojtek Pszoniak) zostaje wierny sztuce. Większość zdjęć realizowaliśmy w Krakowie, jednak Jamę Michalika musieliśmy zrekonstruować w Łodzi, bo w prawdziwej, lampy zniszczyłyby malowidła naścienne. Zrobiłem ten film, bo okres Młodej Polski jest mi bliski, a poza tym marzyło mi się zrobienie utworu artystycznego, estetyzującego, z kluczem, z podtekstem, ale i takiego, żeby widz usiadł w fotelu i zauroczył się pięknem obrazu, muzyką, grą aktorską. Poza tym, po „Olimpiadzie 40” miałem opinię werysty, realisty i chciałem sprawdzić się w innej estetyce i konwencji. Ten film też miał kontekst polityczny. Olimpiada w niewoli. Skończyliśmy go akurat na olimpiadę moskiewską 1980 roku i Henryk Waniek przygotował plakat przedstawiający antyczne rzeźby za drutami kolczastymi, ale cenzura go odrzuciła i poprzestaliśmy na zwykłym kaganku olimpijskim. Film został doceniony, miał swoją widownię i zdobył nagrodę na Festiwalu filmowym w Reims we Francji.


W drugiej połowie lat osiemdziesiątych zrealizował Pan „Obywatela Piszczyka”…


– Ta postać wydaje mi się wiecznie żywa, w każdej epoce są tacy Piszczykowie, konformiści próbujący dostosować się do epoki, nie narazić się nikomu. Jerzy Stefan Stawiński, który go wymyślił i napisał scenariusz dla Andrzeja Munka, do „Zezowatego szczęścia”, tym razem nie chciał pisać, i zostawił mi wolną rękę. Jurek Stuhr po „Wodzireju” doskonale się nadawał do głównej roli. Film miał spore powodzenie długo nie schodził z afisza. Dostałem nawet nagrodę za reżyserię na festiwalu w Gdyni, a film dedykowałem Bogumiłowi Kobieli.  


Lubi Pan umieszczać akcję swoich filmów w przeszłości historycznej, choć nie bardzo odległej. Woli Pan to od pokazywania świata tu i teraz?


– Tak, taki dystans bardziej mi odpowiada. Spojrzenie z perspektywy pozwala na różnorodność interpretacji zdarzeń.


Był Pan drugim reżyserem dwóch wybitnych filmów Andrzeja Wajdy, w „Weselu” i „Ziemi Obiecanej”…


– To była wspaniała praca całej ekipy. W „Weselu” byłem przez pewien czas kluczową osobą na planie. Miałem dokładnie rozrysowany plan realizacji w atelier przy Chełmskiej w Warszawie, sceny poszczególnych par, ruch wszystkich postaci, całą logistykę, w tym straszliwym weselnym tumulcie. W każdym dniu zdjęciowym decydowałem gdzie kto jest, i z jakiej izby przyszedł. Sceny plenerowe przed chatą kręciliśmy w Czosnowie pod Warszawą a wnętrze chaty w atelier.


Pewnie dla Wajdy nie było bez znaczenia, że jako człowiek wychowany w Krakowie, znał Pan jego kulturowe tło…


– Myślę, że tak. Na mnie jak i na wielu innych ma wpływ krakowski genius loci, którego tchnienie w tym filmie się utrwaliło. Poza tym Andrzej zawsze słucha pomysłów innych, chłonie je i wykorzystuje.


Pana wyczucie Krakowa przydało się też pewnie Andrzejowi Żuławskiemu, gdy realizował tam „Trzecią część nocy”…


– Mój ojciec Edward i ojciec Andrzeja znali się w młodości i byli przyjaciółmi. Studiowali razem na uniwersytecie lwowskim. I tak się zdarzyło, że ich synowie pracowali razem. W Krakowie gdy tylko wysiądę z pociągu i idę przez Planty, czuję się jakbym znalazł się w innym wymiarze. Stary Kazimierz, kiedyś zrujnowany, tak jak niegdyś Podgórze, byle krakowskie podwórko, to zawsze były miejsca szczególnie inspirujące. Może to sprawia czakram wawelski? Nie wiem, ale tam ciągle jest niezwykła atmosfera. W zwykłych bramach, podwórkach i na klatkach schodowych można znaleźć skarby. Mało kto wie, że w jednym z domów na zwykłej klatce schodowej przy ulicy Szczepańskiej, dziś oddzielonej od ulicy domofonem, są freski Wyspiańskiego. Malował nie tylko dla kościołów i na wystawy, ale też zwykłą klatkę schodową. Kraków to miasto emanujące jakąś niezwykłą atmosferą, która działa inspirująco. Idealne miejsce do pracy twórczej.


Dawno nie zrobił Pan filmu kinowego, ale za to kilka seriali…


– Niezupełnie, dwa lata temu zrealizowałem film, „ Miasto z morza” i czteroodcinkowy serial telewizyjny o tym samym tytule. A wracając do przeszłości, w latach dziewięćdziesiątych powstał serial „Zespół adwokacki”. Mam w rodzinie tradycje prawnicze, więc czułem ten temat. Sam ukończyłem prawo, mój pradziadek był sędzią, dziadek też był prawnikiem, ojciec adwokatem. Potem były „Wszystkie pieniądze świata”, według scenariusza Anatola Potemkowskiego, rozgrywały się w czasie okupacji. Była jednak pokazana nie tylko jako martyrologia, walka i konspiracja, ale także jako czas zwykłego życia, pracy, miłości. Trochę tak, jak pokazał powstanie warszawskie Miron Białoszewski. Bohaterowie bankietują, radzą sobie jakoś w okupacyjnym życiu, a praca z takimi aktorami jak Agnieszka Pilaszewska, Maciek Stuhr czy Marcin Dorociński jest zawsze wielką przyjemnością.


Trochę jak w „Oszołomieniu” Jerzego Sztwiertni, filmie o historii aktora Kazimierza Junoszy-Stępowskiego i jego żony narkomanki, gdzie zagrał Pan epizod reżysera…


– Miałem kilka drobnych epizodów aktorskich, choćby w bardzo krakowskim filmie Kuby Morgensterna „Jowita”, gdzie ścigam się na bieżni z Danielem Olbrychskim i gram jego kolegę z klubu. Kuba był bardzo ważną dla mnie postacią. Pracowałem z nim też przy serialu „S.O.S” i „Polskich drogach” i przy „Kolumbach rocznik 20”. To na planie „Jowity” poznałem Zbyszka Cybulskiego, Kalinę Jędrusik, Stanisława Dygata, Mieczysława Jahodę, Daniela. To oni namówili mnie na kino, na zdawanie do szkoły filmowej w Łodzi, a byłem wtedy na aplikacji sędziowskiej. Prawnicza rodzina oponowała, ale z czasem pogodziła się z tym Poza tym na planie „Kolumbów” Kuby Morgensterna poznałem swoją przyszłą żonę, Halinę Golanko, która grała Ałłę.


Zrealizował Pan też kilka odcinków „Garderoby damskiej” i szereg odcinków „Psiego serca”, „Egzaminu z życia”…


– Tak, ale moją ostatnią ważną realizacją, w którą włożyłem dużo serca był jednak film „Miasto z morza”, i mini serial o Gdyni, o czasach jej budowy. To było niesamowite przedsięwzięcie. W kilka lat wysiłkiem całego narodu z małej osady rybackiej powstało europejskie miasto z portem, który w 1933 roku był większym portem przeładunkowym niż Hamburg. Z szerokimi arteriami ulic 10 Lutego, Świętojańskiej, Władysława IV, które powstały na miejscu dróg wiejskich. Kocham morze i zauroczony prozą Jacka Londona uczyłem się dwa lata w szkole rybołówstwa morskiego w Gdyni. Niestety „Miasto z morza” miało w krajowej dystrybucji tylko 12 kopii czego do dziś nie mogę zrozumieć. Zostało jednak docenione na międzynarodowym festiwalu filmowym w Kairze zdobywając nagrodę za reżyserię.


Dlaczego zrobił Pan, mimo swojej marki i ważnych dokonań tak niewiele filmów po 1989 roku? Wydawał mi się Pan stworzony do robienia filmów głęboko osadzonych w węzłowych zagadnieniach kultury, a jednocześnie bardzo atrakcyjnych jako filmowe obrazy


– Ja jak i wielu moich kolegów miałem trudność w dostosowaniu się do nowych warunków zaistniałych po transformacji. Kino uległo trochę amerykańskiemu stygmatowi, stało się eklektyczne Nie mogliśmy się znaleźć jako twórcy w nowym systemie, brakowało nam zespołów, w których była praca koncepcyjna, dyskusje. Ten świat nowej, szybkiej produkcji nie stał się naszym żywiołem. Nie chciałem jednak tracić kontaktu z zawodem i współpracowałem przy kilku istotnych filmach moich kolegów, z Andrzejem Wajdą przy „Korczaku” i „Pierścionku z orłem w koronie”, z Kubą Morgensternem przy „Mniejszym złu”, Januszem Majewskim przy „Małej maturze 1947”, czy Jerzym Hoffmanem przy „Bitwie warszawskiej 1920”. Tym sposobem przeszedłem jakby dekompresję i teraz wszystko jest już OK.


Dziękuję za rozmowę.

 

Andrzej Kotkowski – ur. 17 lutego 1940 roku we Lwowie, wybitny reżyser i scenarzysta. Poza filmami wymienionymi w rozmowie, zrealizował także m.in. „Tajemnicę wielkiego Krzysztofa” (1972), „Grę o wszystko”, „Żółwia”, „Śledztwo” (1973). Dyrektor Akademii Filmu i Telewizji w Warszawie i wykładowca reżyserii.


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko