Grzegorz Sudorowski – Bękart
ROZDZIAŁ I
Grudzień 1981 roku przyniósł wraz ze swoim nadejściem prawdziwą zimę, taką ze śniegiem i mrozem. Antek dzielił swój czas między pracę, wspólne mieszkanie z Anią i jak najczęstsze wizyty w domu rodzinnym. Bywał tam tak często jak tylko mógł, tym bardziej, że wszyscy martwili się o babcię Halę. Jeszcze w Październiku złapała jakieś przeziębienie, które znacznie nadwątliły jej siły. Co prawda wyzdrowiała i udawała przed wszystkimi, że dalej jest w pełni sił, a każdy przejaw troski o nią ze strony najbliższych zbywała lekko szorstkim zniecierpliwieniem, chcąc w ten sposób zatuszować swoje wzruszenie i coraz częściej dopadającą ją słabość i apatię.
W piątek jedenastego Grudnia rano, Antek skończył nocny dyżur i korzystając z okazji wyjazdu jednego z zespołów w okolice domu rodziców, zabrał się z nimi. Chciał koniecznie odwiedzić babcię i sprawdzić, jak się czuje. Tego poranka akurat była w całkiem dobrej formie i jak dawniej krzątała się po swoim mieszkaniu postukując rytmicznie laską. Kiedy do niej wszedł, rozpromieniła się na jego widok i po serdecznym przywitaniu zaczęła przygotowywać mu jajecznicę, którą tak lubił. Kiedy już zjadł śniadanie i dopił herbatę, poszedł przywitać się z rodzicami.
Porozmawiali tylko chwilę, bo Tadeusz szykował się do wyjazdu na delegację do zakładów Siemensa w RFN-nie. Pociąg miał, co prawda dopiero wieczorem, ale musiał jeszcze odebrać paszport, bilet i diety – całe siedemdziesiąt dolarów, – czyli jako, że jechał na siedem dni – wychodziło po 10 dolarów dziennie. Szczęście, że to niemiecka strona wystosowała zaproszenie do współpracy z jego zakładem i pokrywała koszty hotelu, wyżywienia i przejazdów na terenie Niemiec – inaczej musiałby chyba zabrać ze sobą suchy prowiant żeby jakoś ten tydzień przeżyć. Jako główny technolog i wysokiej klasy fachowiec był bardzo ceniony, a dzięki nieszablonowym i nowatorskim pomysłom w swojej branży, był również znany i uznany w Europie zachodniej.
Zaproszenie, razem z propozycją nawiązania współpracy, przyszło wkrótce po jesiennych Targach Poznańskich i obejmowało również Walerię, jako jego żonę. Niestety nie otrzymała paszportu i nikt nawet nie kwapił się wyjaśnić, dlaczego. Nie pomogły nawet interwencje w ministerstwie przemysłu – jedyne oficjalne wytłumaczenie, jakie w końcu dostali, to takie, że to ma być wizyta robocza, a nie wycieczka zagraniczna i dla żon tam miejsca nie ma. Mogli się tylko domyślać, że może tu chodzić o pochodzenie Walerii i pokusę pozostania obojga w Niemczech na stałe, a do tego władze nie chciały dopuścić.
Tadeusz chciał nawet odmówić w takim razie wyjazdu, skoro Państwo próbowało zatrzymać jego żonę w charakterze zakładnika w obawie przed stratą takiego fachowca, ale w końcu za namową żony właśnie zgodził się pojechać.
– To ostatecznie tylko tydzień czasu Tadziu – uspakajała – ani się nie obejrzę, a już będziesz z powrotem i jeszcze pomożesz mi pomyć okna i wypastować podłogi przed świętami – mówiąc to uśmiechała się zalotnie przywołując niedawne wspomnienia. W końcu uległ jej namowom i właśnie tego dnia nadszedł dzień wyjazdu. Obiecał tylko, że postara się wszystko tak załatwić, że jeżeli nie na obiad, to, chociaż na chwilę wpadnie, żeby się pożegnać przed samym odjazdem.
Z Antkiem pożegnał się już rano i umówili się tylko, że kiedy ten się wyśpi po nocnym dyżurze, to postarają się z Anią wpaść po południu licząc na to, że go jeszcze spotkają w domu. Uściskawszy się jeszcze tylko serdecznie wymienili ostatnie przestrogi: „uważaj Tadeusz na siebie w tych Niemczech” oraz: „opiekuj się mamą i babcią do mojego powrotu” – rozstali się nie przypuszczając nawet, co im przyniesie przyszłość.
Niestety, nie udało się Tadeuszowi wrócić choćby na chwilę do domu. Okazało się, że przed wyjazdem koniecznie musiał wziąć udział w jednej z tych niekończących się narad – tak typowych dla gospodarki socjalistycznej. A kiedy w końcu ok. trzeciej po południu zgłosił się w wydziale paszportowym po obiór dokumentów i vouchera na zakup dolarów w banku, wydano mu tylko sam voucher i kazano najpierw wykupić walutę, a dopiero potem wrócić po odbiór paszportu, który w zasadzie był już gotowy, ale nie wrócił jeszcze kurier z Konsulatu niemieckiego z wizą dla „Pana Inżyniera”.
W banku też musiał swoje odczekać i przejść przez trzy stanowiska, zanim w końcu otrzymał książeczkę walutową i dotarł z nią do kasy, gdzie stał się dumnym posiadaczem 70 dolarów amerykańskich.
Było już po piątej, kiedy ponownie zgłosił się po odbiór paszportu i zdziwił się trochę, kiedy urzędniczka poprosiła go o przejście do pokoju obok, gdyż paszport jest u naczelnika wydziału.
Gdy wszedł do wskazanego pomieszczenia od razu domyślił się, że ta cała gra na zwłokę miała na celu swoiste zmiękczenie go i „przygotowanie” do rozmowy z czekającymi tam na niego dwoma funkcjonariuszami SB. Jednego z nich – tak na oko będącego w tym samym wieku co Tadeusz – nawet znał z widzenia z Gwardii, kiedyś nawet zamienili parę słów przy jakiejś uroczystości w zorganizowanej w klubie, ale nikt nigdy nie wspomniał, czym tak naprawdę ów „działacz” zajmuje się zawodowo.
Drugi, mniej więcej o połowę od nich młodszy, był reprezentantem nowej generacji w tajnych służbach. Dobrze ubrany, w modnym garniturze szytym na miarę z modną fryzurą, wysportowaną sylwetką i nienagannie zadbanymi dłońmi, mógłby uchodzić za – choćby – pracownika polskiej misji handlowej za granicą i pewnie zresztą do takiej roli był przygotowywany.
– Proszę, proszę niech Pan wejdzie Panie Inżynierze – zaprosił starszy wskazując jednocześnie ręką na krzesło stojące naprzeciwko. Kiedy usiadł, przez chwile obydwaj agenci starali się wzrokiem i ciszą wprowadzić Tadeusza w stan niepewności, ale po chwili, kiedy zorientowali się, że trafili na twardego przeciwnika, a ich taktyka nie przynosi zamierzonego skutku, znów odezwał się starszy – tym razem, atakując otwarcie i bezpośrednio.
– Cóż Panie Inżynierze, chyba domyślił się pan od razu, jaką instytucję reprezentujemy i nie ma sensu owijać w bawełnę. Nasze władze dbają o to, żeby prawie każdy obywatel, który wyjeżdża – zwłaszcza służbowo – za granicę do krajów obozu kapitalistycznego, uczynił dla swojej ludowej ojczyzny to, czego się od niego, jako uświadomionego klasowo obywatela, oczekuje.
– Chce Pan przez to powiedzieć, że mam dla was szpiegować? Z całkowitym spokojem spytał Tadeusz.
– Po co zaraz takie słowa Panie Inżynierze? Zależy nam tylko na tym, żeby będąc tam rozglądał się Pan uważnie, starał się zapamiętać jak najwięcej szczegółów, a po powrocie zdał nam dokładny raport. Od kogo, jak, od kogo, ale od ludzi pańskiego pokroju, elity intelektualnej naszego kraju wymaga się więcej niż od zwykłych obywateli. Nasza ojczyzna oczekuje, że nakłady ponoszone, przez Nią na wykształcenie fachowców pańskiego pokroju, zaczną się kiedyś zwracać.
– Jak sobie Panowie to wyobrażacie? Że będę zwiedzał zakłady Siemensa, rozmawiał z ludźmi, być może nawet wynegocjuję dla nas sprzedaż ich licencji na produkcję elektroniki i tak całkiem przy okazji szpiegował? Pytał zimnym głosem Tadeusz nie dając przy tym poznać, że wszystko się w nim w środku gotuje z wściekłości.
– A może jeszcze dacie mi jakiś mały aparacik fotograficzny i mini magnetofon, żebym mógł na bieżąco fotografować ich tajemnice i nagrywać prowadzone rozmowy – powiedział z tylko ledwo wyczuwalną kpiną w głosie.
– Myśleliśmy i o tym, ale byłoby to zbyt trudne i ryzykowne, gdyż ze sobą nie mógłby pan tego wziąć, bo niechybnie będzie Pan kontrolowany przez ich służby, a dostarczenie sprzętu na miejscu mogłoby się stać niemożliwe bez narażania Pana – wtrącił całkiem poważnie młodszy.
Tadeusz starał się zebrać myśli i uspokoić, wreszcie po chwili wstając z krzesła, spojrzał na agentów z góry i rzekł powoli i dobitnie lodowatym tonem:
– W takim razie Panowie, musicie znaleźć sobie kogoś innego do waszych brudnych gier, bo ja nigdzie nie jadę. Już chciał się odwrócić i wyjść, gdy w miejscu osadziło go pytanie:
– Panie Tadeuszu, po co zaraz takie teatralne gesty? Jestem przekonany, że zmieni Pan zdanie i zrobi to, o co prosimy. No chyba, że los pańskiego pasierba jest mu całkiem obojętny. Wie Pan, zastępcza służba poborowych ma to do siebie, że w każdej chwili można zostać przeniesionym do jednostki wojskowej na przykład w Orzyszu[1] i tam odbywać służbę. A w wojsku, jak to w wojsku, można się postrzelić na strzelnicy, można ulec wypadkowi podczas ćwiczeń na poligonie, lub na przykład popełnić samobójstwo z tęsknoty za domem i ukochaną.
I co Pan wtedy powiedziałby zrozpaczonym kobietom? Że ich syn i narzeczony nie żyje, bo Pan nie chciał przysłużyć się ludowej Ojczyźnie? Dlatego więc jestem pewien, że przemyśli Pan jeszcze swoje stanowisko i dojdzie do wniosku, iż tak naprawdę nie robi pan nic złego – prawda?
Ostatnie zadania wypowiadał wpatrując się uważnie w Tadeusza i gdy tylko zauważył, że ten mimowolnie zaciska pięści i spręża się w sobie jakby chciał przeskoczyć przez dzielące ich biurko, ostrzegł:
– Mam nadzieję, że nie będzie pan tutaj próbował przypomnieć nam, jakim kiedyś był mistrzem? Bo tak sobie myślę, że w naszym wieku, to już nie za bardzo wypada, a po za tym musi Pan wiedzieć, że choć mój młodszy kolega wygląda, jak absolwent najlepszych uczelni angielskich, to potrafi się zachować zupełnie odwrotnie. Uczelnie które kończył, przygotowują o wiele bardziej wszechstronnie do stawianych im później zadań i jestem pewien, że pańskie – niemałe zresztą – umiejętności bokserskie, nijak by się miały do poziomu wschodnich sztuk walk, jaki ten młody gentleman osiągnął.
A po za tym taki występek, przekreśliłby pański wyjazd i wcale niekoniecznie zmienił perspektywę przyszłości szeregowego Antoniego Breslauera, jaką przed chwilą nakreśliłem – ale wybór należy do Pana.
Gdy już wydawało się, że Tadeuszowi udało się wielkim wysiłkiem woli zapanować nad sobą i podda się woli swojego rozmówcy, ten nie mogąc sobie odmówić zaakcentowania swojej przewagi, dorzucił:
– Oprócz tego, gdyby trafił Pan do więzienia w skutek swojego braku opanowania, a pasierb do wojska, to pańska żona pozostałaby bez opieki, a wtedy mogłyby się wydarzyć różne rzeczy. Mimo naszych wzmożonych wysiłków po ulicach chodzi wielu bandziorów, którzy tylko czekają na okazję i tak samotna kobieta byłaby dla nich łakomym kąskiem.
Mówiąc to przyglądał się z dwuznacznym uśmiechem fotografii Walerii, które do tej pory wraz ze zdjęciami Tadeusza, Antka, Babci i Ani leżały na jego biurku.
Grając tą samą nutą, drugi z SB-ków patrząc Tadeuszowi prosto w oczy, spytał swojego przełożonego niby to niewinnym tonem:
– Towarzyszu Pułkowniku, a skąd pewność, że Pan Inżynier zrobi to, czego od niego oczekujemy?
– Tego możesz być pewien i powiem ci to jeszcze, że będzie nam służył wierniej niż najwierniejszy pies. A wiesz, dlaczego? Ano, dlatego, że trzymamy Pana Inżyniera za jaja. On wie doskonale, że nie żartujemy i w każdej chwili, kiedy przyjdzie mu ochota się nam postawić, możemy nie tylko załatwić jego pasierba, ale i tą jego szwabską żonkę. Masz teraz jasny dowód na to, że miłość to największe przekleństwo dla jednych, ale i błogosławieństwo dla innych – takich jak my na przykład. A nasz nowy współpracownik jest z pewnością człowiekiem bardzo uczuciowym.
– A jeżeli mimo wszystko nie zrobi tego, czego od niego oczekujemy, albo, co gorsza poprosi tam o azyl polityczny? To, co wtedy? Zrobimy to, o czym towarzysz Pułkownik mówił?
– Po pierwsze, jeżeli poprosiłby o azyl, to w niczym nie zmieni swojej, ani rodziny sytuacji, a dla nas będzie jeszcze cenniejszym nabytkiem.
– Jak to?
– To proste, poruczniku. Nasze władze nie udzielą zgody na wyjazd z kraju rodzinie zdrajcy, a dzięki temu będziemy mieli szanownego Pana inżyniera w szachu. Przecież zawsze mogą się znaleźć dowody na wywrotową, albo nawet szpiegowską działalność państwa Łakomy.
Najlepsze w tym wszystkim jest to, że wcale nie musimy tego robić, wystarczy, że On będzie miał świadomość, iż w każdej chwili to zrobić możemy. A strach mój młody przyjacielu, jest chyba jeszcze silniejszym uczuciem niż miłość. A jeżeli jest to jeszcze strach o tych, na których nam najbardziej zależy, to wtedy już nie ma silniejszej motywacji i człowiek jest zarówno zdolny do największych poświeceń, jak i najgorszego upodlenia.
Słysząc to Tadeusz, poczuł nagle taką wściekłość, że puściły w nim wszystkie hamulce. Rzucił się do przodu z zaciśniętymi pięściami, nie zwracając nawet uwagi na dzielące ich biurko. Jednocześnie miał wrażenie, że stoi z boku i obserwując całe zdarzenie, nie ma wpływu na to, co się dzieje. Jego nogi nie były jego nogami, ręce same zadawały ciosy, a z gardła wydobywał niemalże zwierzęcy, rozszalały wrzask.
Może żaden z agentów nie był myśliwym, albo po prostu zapomnieli, że ktoś przyparty do muru tak, że już nie może nawet cofnąć się o milimetr, może zachować się jak ścigane dzikie zwierzę. Afrykańscy myśliwi twierdzą, że nawet stary, wychudzony i bezzębny lew może stać się najgroźniejszym zabójcą, kiedy zostanie zagoniony w ślepy zaułek i w akcie desperacji rzuci się do samobójczego ataku.
Tadeusz pierwszego dopadł pułkownika. Bitym trochę z góry ciosem, niemalże zmiażdżył mu nos. Ułamek sekundy potem, drugi cios trafił w skroń i nieprzytomny tajniak zwalił się razem z krzesłem na podłogę, nie wydając przy tym najmniejszego choćby dźwięku.
Młodszy, zaskoczony z początku, powoli zaczął otrząsać się z szoku, ale zrobił to zbyt wolno. Kiedy uderzenie trafiło go w splot słoneczny, jego mózg dopiero wysyłał ciału sygnał do walki. Niestety, zazwyczaj bywa tak, że człowiek trafiony i to znienacka w miejsce gdzie kończy się mostek, a zaczyna przepona, zgina się z bólu w pół, starając się przy tym złapać głębszy oddech i próby jakiejkolwiek obrony, czy kontrakcji są tak samo skuteczne, co leczenie zapalenia płuc aspiryną.
Lata uprawiania boksu wyrobiły w Tadeuszu mechanizmy, z których jeden zadziałał teraz z precyzją i timingiem godnym najlepszych wyrobów szwajcarskich zegarmistrzów. Gdy jego ofiara zginała się wpół, on już wyprowadzał z całą siła spotęgowaną wściekłością, potężny, bity z dołu i z pełnym skrętem ciała hak. Ostatnie, co esbek zapamiętał, to potworne zderzenie się zębów jego dolnej i górnej szczęki oraz miliony błyskawic, które rozbłysły w jego głowie. Uderzenia plecami o podłogę już nie pamiętał ani nie czuł.
Tak jak nagle przyszedł wybuch, tak i nagle wszystko się skończyło.
Po powaleniu na podłogę drugiego z przeciwników, Tadeusz stanął niezdecydowanie w miejscu i patrzył na swoją ofiarę, jakby nie do końca rozumiał, co się przed chwilą wydarzyło. Dopiero po chwili zaczynało do niego docierać, co zrobił. Nie, nie odczuwał strachu, ani żalu, jeżeli już to ogromną pustkę i zmęczenie tak potworne, że zaczął dygotać na całym ciele. Nogi miał jak z waty i gdyby nie oparł się o stojące obok krzesło, niechybnie upadłby na podłogę obok młodszego esbeka. Może gdyby nie był tak osłabiony, a jego zmysły pracowały normalnie, może gdyby nie był odwrócony plecami do boku biurka, to zdążyłby zauważyć zbliżające się niebezpieczeństwo, ale niestety, nie zauważył.
Pułkownik, mimo, że przez cały czas ostatniej wymiany zdań ze swoim młodszym kolegą obserwował Tadeusza, to dał się całkowicie zaskoczyć tempem i gwałtownością jego ataku. Jedyną reakcją przy pierwszym ciosie, na jaką się zdobył, to lekkie pochylenie głowy i schowanie jej w ramionach, aby chociaż trochę zamortyzować wstrząs. Dzięki temu nie dostał w sam nos, ale również częściowo w czoło. Co prawda czuł jak pęka mu chrząstka, ale przynajmniej uchronił się przed wbiciem go w czaszkę, co mogło doprowadzić do śmierci, bądź przez udławienie się własną krwią, lub przez uszkodzenie mózgu.
Drugi cios, zadany w skroń powalił go, co prawda wraz z krzesłem na podłogę, ale bardziej – i to na krótko – zamroczył, niż pozbawił przytomności. Pozwoliło mu to przyjść do siebie i atak na drugiego esbeka oglądał już całkiem przytomnie zbierając siły i czekając na okazję do kontrataku. Widząc po chwili, że inżynier cały się trzęsie, postanowił działać, tym bardziej, iż był niemal pewien, że pozostaje poza jego polem widzenia. Najdelikatniej jak umiał, wyciągnął służbową tetetkę z kabury pod pachą, ale nie odbezpieczył bojąc się, że kliknięcie temu towarzyszące może zwrócić uwagę przeciwnika. Trzymając, chłodną, oksydowaną kolbę w dłoni, poczuł, jak wracają mu siły i pewność siebie. Nie spuszczając w dalszym ciągu oczu z Tadeusza, podniósł się powoli i gdy tamten wyraźnie się zachwiał i ratował przed upadkiem opierając się obiema rękami o poręcz krzesła – doskoczył do niego w trzech susach i z całej siły rąbnął kolbą pistoletu w głowę.
Trafiony w potylicę, tuż nad karkiem, mężczyzna padł jak ścięte drzewo wywracając przy tym krzesło, o które się opierał. Esbek, mimo, że krwawiący nos utrudniał mu oddychanie, podskoczył do biurka, z jednej z szuflad wyciągnął kajdanki i skuł nimi Tadeusza. Dopiero potem zajął się swoim podkomendnym cucąc go niezbyt delikatnie trącając butem w biodro i wołając:
– Wstawaj już młody! Dosyć tego leżenia, mamy robotę!
* * *
Kiedy ukazała się pierwsza część tej książki, napisałem jej omówienie:
“Bękart”
Tekst nie ma nic wspólnego z klasycznym rozumieniem słowa “recenzja”. Jest to raczej osobista refleksja. Moim zdaniem pisanie o książce nie powinno być jej streszczeniem, tylko prezentacją własnych powodów, dla których warto po nią sięgnąć. Zachętą do lektury.
Powieść Grzegorza Sudorowskiego “Bękart” rozgrywa się we Wrocławiu, ale jej usytuowanie jest fabularnym pretekstem; w rzeczywistości to miasto uniwersalne, siedziba wspomnień z dzieciństwa. Równie dobrze mogłoby nazywać się Bydgoszcz i leżeć nad Brdą, a most Uniwersytecki mógłby być mostem Królowej Jadwigi; chodzi o klimat ukazanych czasów.
A ten, niezależnie od zlokalizowania, zawiązania akcji i przedstawienia intrygi, jest wszędzie podobny. W każdym zakątku zdarza się bezprawie, głupota, sadyzm i demoralizacja, w każdym też znaleźć można dążenie do osiągnięcia wewnętrznej harmonii duszy, namiętność i narodziny szlachetnych uczuć.
Ale choć topografia Wrocławia, to tylko metafora, w powieści najważniejsza jest treść zarysowana na jej tle. Książka opowiada o bezwarunkowej, wręcz obsesyjnej miłości bohatera do swojej matki. Surdykowski przedstawia kolejne etapy rozwoju losu stworzonej przez siebie postaci. Z wielką swobodą, erudycją i znajomością realiów odtwarzanych wypadków, wciąga czytelnika w swoją panoramiczną krainę fantazji. Odsłania przed odbiorcą coraz to nową kurtynę wydarzeń. Opisuje sceny powstałe z faktów i przedstawia obrazy narodzone w wyobraźni. Co uwidocznia w podtytule dzieła: “Zmyślona historia, która mogła się jednak wydarzyć”.
Autor przedstawia skomplikowane, niewesołe, w gruncie rzeczy tragiczne losy swojego bohatera i jego najbliższych. Dzieje głównej postaci tego utworu – Tońcia – dziecka dojrzałego nad wiek, zderzonego z brutalnym światem “dorosłych”.
Tońcio, paruletni mikrus skazany na torturę bezsilnego przypatrywania się biciu swojej mamy, jest w istocie herosem. Psychicznie i fizycznie wyprzedza swoich rówieśników, a i większość dorosłych bije na głowę swoim rozsądkiem, dojrzałością umysłu i przykładem wytrwałego ducha. Nic więc dziwnego, że nie pasuje do bojaźliwej reszty standardowego społeczeństwa, jest dla starszych “solą w oku” i odstaje od zawistnej trzody powierzchownych ludzi nienawidzącej osób postępujących przyzwoicie.
W świecie bohatera tej opowieści rzadko pomaga się zdolnym, a często promuje bezbarwnych i charakterologicznie nijakich lizusów. Książka mówi o tym, jak wielu jest ludzi dążących do zniszczenia wybitnej jednostki, a jak mało wyciągających ku nim pomocną dłoń. Uwidacznia, jak ze zdolnego i odznaczającego się licznymi talentami, lekko chorego dziecka produkuje się kalekę. To w sanatorium. W szkole zaś, jak dzięki “uśredniającej” obróbce i pedagogicznej tresurze ucznia, dzięki złośliwemu tłamszeniu jego woli, inicjatywy i osobowości – przestaje być zdolne do samodzielnego myślenia. Lecz autor pokazuje zarazem, jak człowiek o niezłomnym charakterze wyzwala się z tej hodowli potulnych miernot i podnosi się z upadku.
Myśl przewodnia stanowi główny powód mojej fascynacji. Akcja co chwilę przenosi się w inne rejony, lecz nie zbacza z wytyczonej drogi. Losy poszczególnych postaci i zdarzenia, które ich łączą, mają na siebie wzajemny wpływ. Książkę czyta się jednym tchem, bo adresat jest ciekaw dalszego ciągu. Jest urozmaicona, zaskakująca i przedstawiona plastycznie. Zalety utworu, to klarowność wielowątkowej akcji, niedzisiejsza subtelność opisów i ewidentny brak natrętnych wulgaryzmów; Czytelnik nie traci czasu na błędne domysły i może poddać się potoczystej narracji.
Dziś mam przed sobą dalszy ciąg tej wspaniałej książki i przestawiam jej początkowy fragment.
Marek Jastrząb