Marek Jastrząb – Głos

0
237

Marek Jastrząb

Głos

Filip WrocławskiPewnego dnia zadzwonił telefon. W słuchawce zabrzmiał śpiewny głos kobiety. Należał do osoby, o której nie słyszałem od lat, której spodziewałem się nigdy więcej nie ujrzeć. Kobieta o bezkształtnej twarzy, tak pospolitej, że już od dłuższego czasu tkwiącej w mojej wyobraźni w sposób zamazany, pojawiła się w mojej pamięci jako twarz tej, którą niegdyś usiłowałem kochać.

 

Mówiła modulowanym szeptem o czymś, co może i było dla niej istotne, co mnie jednak obchodziło niewiele. Jej podniecił mnie znowu, ekscytował po dawnemu, prowokował do wspomnień. Podobny szumom utraconego dzieciństwa, gdy byłem szczęśliwy i wierzyłem w spadające gwiazdy, zmuszał mnie, bym słuchał go, jak deszczu.

 

Kiedyś należał do ukochanej, w nim zawierało się moje uczucie, był moim natchnieniem, które później zostało splugawione, zdruzgotane, wyśmiane. Później głos ten kojarzył się z moją nienawiścią, z chęcią rewanżu, a teraz, skoro zabrzmiał w słuchawce, skoro odnalazł mnie wśród obcych ludzi, w mieście, do którego uciekłem, powróciły chwile krótkiego szczęścia i długotrwałych zgryzot; mieszając się z dzisiejszymi, rozdrapując zasklepione rany.

 

Nie pamiętam, o czym mówił naprawdę, natomiast wyraźnie pamiętam. że chciałem umrzeć z bezsilnego wstydu, natychmiast, w miarę cicho, tak, by nie usłyszał moich cierpień sprawiających mu satysfakcję, by nie doczekał się braku mojej odpowiedzi.

Nasza miłość…

…polegała na całkowitej szczerości, szczerości niemal okrutnej i pozbawionej tyrad. Jedynymi spotkaniami były nasze długie, znaczące, telefoniczne rozmowy. Dzień bez nich wydawał się stracony. Mówiąc “dobranoc”, żegnaliśmy się do wczoraj.

Rzecz dziwna, choć wiedzieliśmy o sobie prawie wszystko, znaliśmy się na wylot, to naszym głównym ograniczeniem było nieusiłowanie zobaczenia się. I może dlatego byliśmy dla siebie nieodzowni. Za sprawą domysłów, spekulacji, żyliśmy pogrążeni w drastycznie wątłych przypuszczeniach. Tak było przez pierwsze dwa miesiące.


Wytrwale, jakkolwiek z coraz większym trudem, pragnęliśmy się nie widzieć, ale podkusiło mnie: zachciałem zobaczyć ją w rzeczywistości. W kolejnej rozmowie zaproponowałem wymianę fotografii. Po tygodniu nadszedł jej list.


Była zgodna z moją fantazją. Żeby nie wypaść z roli, wysyłałem zdjęcie swojego znajomka, jednak przyszło mi do głowy, że wpadła na ten sam pomysł. Pojechałem do jej miasta.


Była to niewielka dziura z perspektywami. Ludzie, jak tu, chodzili wytyczonymi koleinami, dodzierali swoje maski nieprzekupnej uległości. Znany z rozmów dom był dwupiętrowy. Stałem po jego drugiej stronie. Uczynny smyk zaoferował mi się ją pokazać. Miał siedem lat i ucięliśmy sobie całkiem względną rozmówkę. Czekałem.


Kamienica, wciśnięta między dwie bliźniacze, buda z liszajami po niegdysiejszej piękności, stała na czatach. Z płomieniami dachu o dwóch wieżyczkach, w strudze światła znikającego za kościołem, wydawała się dostojna. W zachodzącym słońcu dostrzegałem niezmącone odbicie minionego, które zestarzało się w blok pełen spopielałych krzyków, wyburzonych hałasów.


Z bramy wyszła staruszka.- To ta pani – ożywił się chłopczyk i odbiegł. Ruszyłem za nią. Ulica była wąska i przeciwległe domy prawie się stykały, prawie się pozdrawiały. Miała zbyt obszerne buty. Tłuste strączki włosów, zakrywając szyję, podrygiwały figlarnie. Ciemna, poplamiona sukienka, szary, chyba kiedyś bordowy żakiet, brązowe pończochy. Weszła do sklepu.


Przypomniałem sobie nasze rozmowy. Trwały w atmosferze zabronionych pojedynków, średniowiecznych snów o mizerykordii, gdy, leżąc w oczekiwaniu na cios łaski, miłosierdzie oznaczało jeszcze jedną próbę wyzwolenia. Były to zazwyczaj telefoniczne monologi, eksplozje słów, urywanych gestykulacji. Łączyła nas zazdrość, owo przymierze ufnych nie do końca, owo beznadziejne zadośćuczynienie miłości, która była walką, walką z życiem pełnym zaziębionych trosk i kichających planów.


Dopiero teraz rozumiałem jej obawę przed spotkaniem, zrozumiałem, że nigdy nie należy wtrącać się do cudzego życia, że, odarte z tajemnicy i wybebeszone z iluzji, nie zwykłą erratą może być, ale nadzwyczajnym suplementem do prawdy, więc palenie jej fotografii wydało mi się czczą formalnością, bo żyliśmy na przekór sobie, na przekór chwiejnej wierze w siebie, bo nasza miłość…


Sztafeta

Senna gmina ożywiła się pod wpływem świeżego niezguły. Stary przestał już rozbawiać kogokolwiek. Snuł się z ociężałym dowcipem pomiędzy płotami, z wolna chylił się na nagrobkową stronę, zamyślał na nieznaną intencję, drzemał w pozach co najmniej niestosownych. Oczy miał wyblakłe, twarz znoszoną i zgryźliwą, brzuch fałdzisty, a nogi sękate.

 

Nowiutki i młodziutki za to był wydojony z pesymizmu, a najważniejsze, miał własny sprzęt rozweselający. Stary Głupi Jasio, zacierał ręce, bo narybek spisywał się dobrze. Nie za dobrze, jak on przed laty, ale w sam raz, by narobić sobie wrogów.

 

Tymczasem gmina rozwijała się planowo: młody łupał świeżutkimi żartami, a jego poprzednik przechodził do wspomnień. Jednak nic nie stoi w miejscu: smarkul opatrzył się, wyprztykał z pomysłów, przygasł, oklapł i chodził na ryby, a stary – oślepł i zaczął pożywiać się kleikiem. Toteż zarządzono casting i do chwili jego rozstrzygnięcia, funkcję gminnego pajaca piastował Burmistrz.

Łańcuszek

Mam trzydzieści lat. Mieszkam z bratem, któremu poświęciłam “sterane” lata młodości. Teraz, kiedy nie muszę się nim zajmować, już nie potrafię przestać martwić się jego sprawami; duże, czy małe, nadal stanowią o sensie mojego istnienia.

 

Nasza matka, wiecznie słaba i nieśmiała, do końca swoich dni wierząca ojcu, pijaczynie, który ją lał, z rezygnacją w głosie mawiała: trzeba stale podsycać płomyczek domowego ogniska.

 

Umarła przed tatą. Kiedyś przegonił nas po całym pokoju, a był to pokój duży, stołowy; ścigał nas z nożem i dorwał brata. Jurek wtedy ręką głowę zasłonił, ale uderzenie poszło bokiem i mały dostał od losu pamiątkę na całe życie: szramę zamiast oka.

 

Gdy tata wyciągnął racice, zostaliśmy sami. Zostaliśmy sami, co nie było takie złe. Za dnia baliśmy się, że poślą nas do jakiegoś bidula. Wychodziliśmy więc tylko wieczorem. Ja chodziłam do szkoły, on siedział w domu. Był skryty, milczący, unikał rozmów ze mną, a kiedy zaczął dorastać, rozpoczęły się kłopoty i zamykał się w pokoju.

 

Nad tym, że już jest dorosły, że w domu pojawił się mężczyzna, już nie Juras – Ogóras, a jeszcze nie Pan Jerzy, nie zastanawiałam się. Nie myślałam do momentu, gdy zwyczajnie, metodycznie, na zimno zaczął mnie gwałcić, a ja mu ulegałam. Poddawałam mu się, gdyż coś mi mówiło, że przyjdzie mój dzień odwetu i zabiję go wreszcie.    


Piotr

W tamtych czasach byłem sobie rosły neptek: dorodne zagęszczenie mięsa, plus hormony. Teraz jestem przesadnie czułostkowy sukinsyn i trochę zajeżdża ode mnie ostatnimi olejami. Raz dopada mnie euforia, innym razem lecę w dół. Raz świat wydaje mi się przygodą umajoną atrakcjami, kiedy indziej – zwodniczym trzęsawiskiem. Wiodę więc życie na bakier, rozchełstane, od przypadku do przypadku.

 

Czasami jednak korci mnie żywot zgodny z poprzednim. Wtedy jadę do Wesołego Mamlacza, po dawnemu zjawiam się w Klubie Ludzi Uzależnionych Od Dyskusji, ale wkrótce dostrzegam, że bractwo się rozpirzyło i z dawnej ferajny pozostały strzępki.

*

Wjeżdżam do Klubu, a tam – cuda-niewidy. Jakby to było wczoraj, wita mnie Krystyna. Jest uśmiechnięta, pulchna i na podwójnym martini. Kiedyś zapowiadała się ciągle i o każdej godzinie. Mając sześć lat, umiała poruszać się po greckim alfabecie. Potrafiła też śpiewać bez wycia i robić dygi przed ciocią. Mówiła za pomocą obrotowych słów, które, nie dotykając problemu, uwznioślały go. Sublimacja w jej ustach stawała się czymś nieuchronnym; twierdziła, że kto nie przyznaje jej racji, jest głupcem. W ten sposób, zaczynając rozmowę, kończyła ją i biada niewiernym Tomaszom.

 

Z wiekiem doszła do perfekcji. Zanim delikwent się opamiętał, został osadzony, zmięty i rozmazany na ścianie. Zgromiony jej spojrzeniem, czuł się zaszczycony, mogąc być fragmentem jej myśli. I na nic protesty, wślizgowe żachnięcia; trzeba ją było uwielbiać na piękne oczy.

 

– Jak leci – mówi teraz rozwlekle. Kopę lat, dodaje, po czym syczy: – już donieśli ci o Piotrze?

 

Bawi mnie jej pijacka podejrzliwość: wszystko ma wszystkim za złe. Wietrzy nieistniejące podstępy, mimo wszystko stara się trzymać fason, co, zważywszy na jej dyskusyjny wiek, jest sprawą skomplikowaną. Piotr, myślę gorączkowo, co z nim, dlaczego jeszcze nie wiem, po jakie licho nikt mi jeszcze nie naplotkował?

 

Piotr miał wyjątkowo niechlujny sposób bycia. Zresztą nie tylko mnie działał na nerwy: innymi też wstrząsało. Jak przez mgłę kołędzi mi się po głowie: biedaczysko, gdzie on się podziewa, kto go utula, wyciera mu nos i podaje nocnik?

 

Nareszcie jestem w domu: mówił, że wyjeżdża, czy zamierza się powiesić, nie pamiętam zbyt dobrze. A tak w ogóle, co mnie to obchodzi! Bóg z nim tańcował! Nigdy nie przepadałem za jego cierpiętniczym wyrazem twarzy, i, o ile pamiętam, było to uczucie wiązane.

 

Co nas poróżniło? Przede wszystkim Krystyna. Swojego czasu, jak to z głupcami bywa, kochaliśmy się w niej, aż leciały drzazgi. Teraz tego nie widać, bo ma kubaturę pulardy, ale kiedyś prezentowała się jako zwiewna osóbka. Była piękna, jak marzenie. Piękna, to mało powiedziane. Doskonała – za dużo. Urocza – w sam raz i przy tym będę obstawał.

 

W Piotrze paskudne było to, że na wszelki wypadek sądził, iż powinien być innego zdania od reszty grupy. Inni byli nastawieni na dialog, on na prelekcję. W sposób apodyktyczny dowodził, że w czasach, gdy człowiek zaczyna staczać się w chamstwo i z powrotem włazi na drzewa, zmierza prosto ku niefrasobliwej bezczelności, a na dodatek jest wyjątkowo niekumatego umysłu, gdyż nie pragnie zrozumieć ani siebie, ani złożoności świata, tylko chce odbębnić na nim swój pobyt, człowiek taki nie zasługuje na wyjaśnienie, że ziemia już od pewnego czasu nie jest już płaska.

 

Zmuszony do zastanowienia się nad jego słowami, nie miałem wrażenia, żebym był uskrzydlony tą arcybanalną paplaniną. Jak piorun z ołowianego nieba, uderzyło mnie przypuszczenie, że być może i w pozostałych fragmentach jego oracji również są zawarte lapsusy, czego nieuchronną konsekwencją był wniosek, że reszta przemowy też jest warta funta kłaków, a jakkolwiek wiedział, że nierzadko wieszamy na nim psy, bo ma poglądy niepopularne, raczej takie, z którymi lepiej nie wychodzić przed orkiestrę, choć często bywał odsądzany od czci i wiary, to przecież przed zniknięciem z naszego pola widzenia w jakiś niepojęty sposób zmienił się: zaczął żyć w swoim cieniu, przestał zauważać własne wady, jak gdyby mając nadzieję, że inni również ich nie dostrzegają.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko