Dariusz Tomasz Lebioda
Wymiar i szczegół
Zdzisław Pruss urodził się w 1942 roku w Wiśniewie, nieopodal Konina, ale od zawsze kojarzy się z Bydgoszczą, w której zamieszkał już w 1955 roku. W latach 1960–1965 studiował filologię polską w Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, gdzie brał też udział w życiu literackim i artystycznym. Od 1965 roku pracuje jako dziennikarz, najpierw w Polskim Radio, a od 1991 roku w prasie. Poczynając od czasów studenckich, prowadził Pruss szeroką działalność estradową, jako twórca kabaretów literackich – O–Wady i Eksces Wieczorny, był autorem tekstów, wykonawcą, konferansjerem. W roku 1978 Teatr Polski w Bydgoszczy wystawił pełnospektaklowe widowisko kabaretowe według jego tekstów pt. Wszystko do Desy. Od 1996 roku jest też autorem Bydgoskich Szopek prezentowanych na estradzie Kawiarni Artystycznej „Węgliszek”. Wiersze i drobne formy satyryczne publikował od 1964 roku w prasie lokalnej i ogólnopolskiej, a także na antenie radiowej i telewizyjnej. Został też laureatem wielu konkursów literackich, a kwartalnik „Metafora” obdarzył go Nagrodą im. Klemensa Janickiego.Pruss wydał dziesięć zbiorów wierszy: Uroczystość rodzinna (Gdańsk 1973), Najlepiej koniowi kiedy nogę złamie (Toruń 1974), Ze słuchu (Bydgoszcz 1982), Sielanki i nekrologi (Bydgoszcz 1983), Adresat nieznany (Bydgoszcz 1993), Oddział. Wysypisko (Bydgoszcz 1996), Pogrzeb starej marynarki (Bydgoszcz 1999), Wszystko składa się z (2004), Szukanie indyków (2006) i wybór wierszy pt. Tylko tyle (2008). Autor opublikował też dwa zbiory tekstów satyrycznych: Wyspy Olaboga (Bydgoszcz 1989) i Żarty na stronę (Bydgoszcz 1998) oraz cztery książki o charakterze wspomnieniowym: Z albumu komedianta (Bydgoszcz 1993) i Abecadło co w Brdę wpadło (Bydgoszcz 1995), Głowy i główki i Szopki bydgoskie. Prawdziwym bestsellerem wydawniczym okazały się współredagowane przez Prussa leksykony – operowy i teatralny, warto też wspomnieć, że jego wiersze znalazły się w kilku almanachach i antologiach, były wielokrotnie publikowane w periodykach, znalazły się też w antologii wydanej przez Bibliotekę Narodową – Idylla polska (BN, ser. I, nr 284).
Poezja Prussa dotyka spraw codziennych, zwyczajnych, zdawać by się mogło – nie lirycznych. A jednak, orbitując ku przestrzeniom domowym, gdzie czekają/ świeże gazetki i zupki podgrzane/ żony ze skarpetkami w rękach/ i teściowe z diabłami za skórą, osiąga ona wymiar głęboki i tragiczny, wyraźnie bliski temu, co wyartykułował w swoich wierszach Miron Białoszewski, co dookreślił w słowie Jerzy Liebert, a bliżej końca dwudziestego wieku – wyszeptał Edward Stachura. To są niezwykle wyraziste przybliżenia, w których sensy wyrazowe i metaforyczne są nieustannie ze sobą zderzane i kojarzone a rebours, to jest poezja dnia i nocy, każdej chwili, każdego zamyślenia, każdego zamilknięcia. Szczególnego wymiaru nabiera w niej szczegół, wyłuskany z natłoku zdarzeń, dopełniony treścią metaforyczną i tak trafnie nazwany, że aż przesuwający się lekko ku nadrealizmowi. O to zapewne idzie poecie, gdy konstruuje swoje utwory, korzystając z doświadczeń awangardy, i nie stroniąc od tradycji. Powstają wtedy zdumiewające metafory przestrzenne i domowe, jak ta: sąsiadki wtykają uszy/ pod święte obrazy na ścianach, albo ta: topić głody wieczorne/ i lęki poranne/ w kawy morzu czarnym. Tylko głębokie wsłuchanie się w siebie i tylko intensywne wpatrywanie się w rzeczywistość świata, może zrodzić taką sztukę słowa. Człowiek kreowany przez Prussa, to ktoś, kto pogodził się z nieustającą grą pozorów i ciągłym powtarzaniem tych samych gestów, tych samych udawanych ruchów, tych samych – ćwiczonych w szybie wystawowej – grymasów twarzy. Ten ktoś niby istnieje, niby coś robi i niby ku czemuś wędruje, ale tak naprawdę dawno już umarł za życia i kontempluje swoją martwotę. Wpatruje się przed siebie niewidzącymi oczyma i najbardziej przypomina zapomnianego manekina na jakimś zapleczu jakiegoś wielkiego magazynu, jakiejś graciarni świata. Jego marzenia dawno zredukowały się do kilku podstawowych potrzeb, a jedyną nadzieją jest chwilowa zmiana miejsca, przeprowadzka przywoływana w konwencji dell’arte: jadą wozy ciężarowe/ garbate w szafy/ z nadętymi brzuchami pierzyn/ obraz do lampy gada – lampa do obrazu/ krzesło stoi na tapczanie/ i głupie z tego wszystkiego/ jak stołowa noga. Zamiana desygnatów znaczeniowych tworzy w tej poezji napięcie, które znakomicie rozładowuje błyskotliwa pointa, jakby ironiczne amen dla celowo wykoślawionego psalmu.
Inną rzeczywistość, choć w gruncie rzeczy bliźniaczą do wskazanej wyżej, kreują Wiersze szpitalne. Ironia została tutaj doprowadzona do perfekcji, a rzeczywistość nabrała cech jakiegoś chorobowo zdeformowanego organu. To jest Bastylia prątkujących, którą stale od nowa muszą oni zdobywać, o którą muszą toczyć boje ze sobą. Poeta ukazuje ich z całą surowością i rzetelnością realistyczną, dzięki czemu uzyskuje efekt autentyczności, prawdy o świecie śmiertelnych tworów: paradują w pasiakach? więźniowie świeżego powietrza/ skazani na mleczną zupę/ i plucie w słoik. Skazani też – dopowiedzmy – na samych siebie, bo liryka Prussa jest skargą i donosem na mechanizmy świata, na kruche konstrukcje, które nie wytrzymują konfrontacji z wirusem, bakterią, chorobą ciała i ducha. To są ludzie, którzy zgubili sens życia i stracili orientację w przestrzeni, to ci/ co niedługo wyskoczą na wolność/ przez wielką dziurę/ w płucach. Pruss jest mistrzem tego rodzaju paradoksów i demistyfikacji. Jego humor ma zawsze czarne zabarwienie i momentami przeradza się w sarkazm, ale tak trafny i tak dosadnie opisujący poczynania ludzkie, że aż nieprawdopodobny, jak choćby w wierszu Zew krwi, gdzie poecie udało się pokazać w kilku wersach to, o czym dobrze wiemy, ale do czego nie chcemy się przyznać: gdy marzy ci się harakiri/ by swój brzuch nadęty/ powściągnąć skośnookim ściegiem/ gdy śni ci się szabla/ i coś rży w tobie/ by popędzić wroga/ na krańce odwagi/ gdy krew w tobie zagra/ i zaswędzi ręka/ a w duszy zaskowyczy biały kieł Londona/ gdy nie masz wyjścia/ i musisz coś zrobić/ wtedy sięgasz po nóż/ –– i strugasz wariata. Taka jest prawda i żadne napuszone deklaracje jej nie oddalą – taka jest prawda o tych, którzy udają, stale oszukują siebie i innych, wciąż mają jakieś kłamstwo do zaoferowania. Poeta jakby prowadzi w swoich wierszach dochodzenie, wychwytuje w rzeczywistości wszystko, co jest fałszem albo maskaradą, nie godzi się na świat intelektualnej tandety i pozy. Szuka głębi, ale dociera do niej odrzucając kiczowate dekoracje, odpustowe malowanki, drobnomieszczańskie draperie, tapety, parawany. Czyni to z bezkompromisową konsekwencją i śmiałością, czasem wręcz tworzy makabreskę, która rodzi bunt, ale w konsekwencji też chwyta za serce: najlepiej koniowi/ kiedy nogę złamie/ gdy inny koń go powiezie/ między inne konie/ królewsko wyuzdane pięknie rozprzężone/ gdy gospodarz się nad nim pochyli/ cały w grzywie smutku/ a potem jakiś człowiek po karku poklepie/ i będzie koniowi/ tak dobrze/ tak bardzo najlepiej/ że aż go przejdzie prąd. Kto chce żyć w takim świecie, gdzie przemoc staje się prawem, a słabszy zostaje odarty z kształtów i wymiarów, a potem skonsumowany, pochłonięty przez machinę cywilizacji. To są treny, które śmiało można by nazwać – za Julianem Przybosiem – turpistycznymi, z jednym jednakże zastrzeżeniem – Pruss chwali w swoich wierszach brzydotę, ale zawsze ma ta pochwała wydźwięk ironiczny, czasem nawet rozłożony na kilka kadencji, mieszczący się na różnych płaszczyznach znaczeniowych.
Wiersz w tym systemie wyobraźniowym składa się z cząstek wypełnionych treścią negatywną, jakby antymaterią świata. Każdy szczegół pełni tutaj rolę złego posłańca, niesie informację o jakimś nadużyciu, o jakimś błędzie, o przekroczeniu dozwolonej granicy. Razem wszystko układa się w przerażający kształt rzeczywistości, w jakiej człowiek żyje, ale w jakiej też stale cierpi i stale umiera. Tutaj, pośród tych smutnych przestrzeni: piękny pies brzydką dziewczynę/ prowadzi na smyczy i zbiera spojrzenia/ a ona skowyczy/ dwóch mężczyzn na rogu bije się/ z myślami co wybrać/ knajpę z piwem czy dom z pomyjami/ wróbel siadł na neonie/ najbarwniejszym w mieście i nie dostał kolorów/ i poszarzał jeszcze. Czytelnik obcujący z tymi wierszami musi odpowiedzieć na pytanie czy akceptuje taką opcję, czy wraz z autorem tak odbiera wszechobecną bylejakość, chwilowość, zagubienie wszystkich i wszystkiego. Nie są to łatwe wybory, a recepcja krytycznoliteracka poezji Prussa wskazuje, że niełatwo jest czasem zaakceptować tego rodzaju propozycję. Na szczęście każda teza ma antytezę i są tacy odbiorcy tej liryki, którzy doświadczyli podobnie negatywnego oddziaływania świata na psychikę. To są najczęściej ludzie „po przejściach”, ludzie, którzy odczuli w swoim życiu jak może ono boleć, jak może się jątrzyć w świadomości. Można nawet powiedzieć, że wiersze Prussa to l i r y k a c z ł o w i e k a z r a n i o n e g o, wielokrotnie upadającego na drodze, człowieka który jednakże nie zatracił swojego człowieczeństwa i umiał znaleźć sposób na obłaskawienie świata. Ustawił się do niego ukosem, zaczął opisywać wynaturzenia, odnotowywać deformacje, a nade wszystko wskazywać szczegóły, które umykają percepcji i tylko w refleksji poetyckiej układają się w ciąg wyobraźniowo–znaczeniowy, w konkretny wymiar słowny. Takie ustawienie jest wygodne i niewygodne zarazem, jedyne z możliwych i anormalne: gdyby się kto o mnie pytał/ jestem niedaleko/ między młotem a kowadłem/ nad niedorzeczną rzeką. Właśnie, najciekawsze są w liryce Prussa te momenty, gdy absurdalna rzeczywistość staje się snem, traumatycznym obrazem, wizją, powidokiem jakiegoś monstrualnego świata, który śni się poecie i poza nim, który ma znamiona dadaistycznej zabawy i jakiejś niedookreślonej do końca gry. Ktoś tu kogoś oszukuje, ktoś tu przed kimś stroi miny, ktoś nie wie o co chodzi i ktoś doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że ułuda nakłada się na ułudę, miraż goni miraż. To jest jednak jedynie powłoka wiersza i powierzchnia kreowanego świata, a dopiero gdzieś głęboko rozgrywa się dramat, ktoś kogoś porzuca, ktoś od kogoś odchodzi, ktoś przed kimś się spowiada: ani mi do różańca/ ani do siekiery/ na fortepian zdawałem/ ale nie przyjęli/ szukałem domu/ znalazłem klatkę/ wysoki czynsz niski parter/ chciałem mieć psa w ogrodzie/ mam kurę w rosole/ chroniłem rozsądek zdrowy/ bił się z myślami/ poległ. Paradoks za paradoksem, zamiennik zamiast nowości, ironia codzienności w miejsce tego, co powinno ekscytować i przenosić życie w jakieś ponadnaturalne wymiary – oto rzeczywistość liryki Prussa, oto finał dochodzenia w sprawie o sprzeniewierzenie się świata wyobraźni i kradzież marzeń. Ale to jeszcze nie koniec, to raczej początek drogi, która stale się zaczyna a nigdy nie kończy, nigdy nie dobiega kresu. W tym ciągłym zaczynaniu się, w tej inicjacji bytów, które nie zdołają zaistnieć i nie osiągną stanu ontologicznego, w tej przestrzeni kawałków, strzępów i fragmentów nie przystających do siebie, nie ma intymności, wszystko jest lodowate, wszystko obce i nieprzystawalne do myśli, do uczuć, do jakże ludzkiej potrzeby bycia z kimś i bycia z czymś. Niestety przestrzeń ta rozciąga się z wnętrza poety do kreowanego przez niego człowieka i pyta on sam siebie z niedowierzaniem: dzikie pola to/ czy ogród nieplewiony/ piaski lotne/ czy teren bagienny/ bardziej susza czy powódź/ zimno czy gorąco/ wiatr porywisty/ czy cisza przed burzą. W poezji Prussa obowiązuje zatem zasada kontrapunktu – nieustannego dopełniania poprzez przeciwstawienie, poprzez konfrontację faktów i zdarzeń, ludzi i ich cieni, myśli i sennych majaków. Tylko słowo ma wartość niepodważalną i tworzy klimat wyobraźniowego rozchwiania, malowniczości i nasycenia treścią, prawdy poetyckiej iluminacji. Człowiek jest postacią absurdalną, pełną niejasności, często tajemniczą, więc jego „rozbrajanie” możliwe jest jedynie za sprawą ironii. Wiersz pt. List gończy nie pozostawia tutaj wątpliwości, gdy kreuje człowieka odartego z ludzkiego wymiaru: ktokolwiek widział/ karła z garbem/ utykającego na obie nogi/ z niskim czołem/ i plastrem zamiast nosa/ ubranego w damski blezerek/ i czapkę konfederatkę/ prowadzącego na złotym łańcuszku/ czarną owcę/ nigdzie niemeldowaną/ używającego zamiast słów/ tylko przekleństw i pacierza/ (…) grasującego po piwnicach/ w przebraniu szczura/ albo majstra/ z gazowego pogotowia/ grającego na grzebieniu/ w cmentarnych kaplicach/ i miejscach pamięci narodowej/ (…) ktokolwiek by widział/ niech nikogo nie powiadamia/ tylko pobiegnie do najbliższego posterunku/ i złoży doniesienie na/ samego siebie. Będzie to doniesienie na samego siebie, ale też na ludzkość i świat, w którym wszystko straciło swój punkt oparcia, wszystko zostało przechylone, powyginane, wypaczone. A jednak trwa.. A jednak ma swój wymiar… swój sakralny szczegół…