Zdzisław Antolski – Wigilia po kielecku

0
137

Zdzisław Antolski


Wigilia po kielecku

 

Bohdanowi Wrocławskiemu – serdecznie

W 1968 roku moi rodzice, wiejscy nauczyciele, przeprowadzili się ze wsi Pełczyska, malowniczo rozciągającej się u stóp grodziska, gdzie kiedyś rezydował w zamku – król Władysław Łokietek – do miasta Kielce. Zamieszkaliśmy w małym domku na przedmieściu, kupionym przez ojca za oszczędności całego życia. Było lato, w radio cały czas nadawano komunikaty o inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację.

Właśnie w tym roku w wyniku antysemickiej nagonki usunięto ze stanowiska Uniwersytetu Ludowego pisarza Waldemara Bahbinicza. Był to człowiek-instytucja. Do swojego Uniwersytetu zapraszał najwybitniejszych polskich pisarzy, a opiekował się młodą grupą poetycką o nazwie „Ponidzie”. I oto o Babinicz zadowoleni z siebie zawistnicy rozpowiadali z grymasem zadowolenia na twarzy, że „to przecież Żyd”.

Wszystko to wiedziałem dzięki ojcu – poloniście. To on prenumerował ‘Ziemię Kielcką”, gdzie Babinicz publikował, a poza tym „Życie Literackie” i „Politykę”. W radio audycję „Fala 56” prowadził kuzyn mamy, pisarz Alojzy Sroga. Był bardzo prorządowy i trochę się wstydziłem za niego. Ojciec namówił mnie, żebym zdawał egzamin wstępny do Liceum imieniem Stefana Żeromskiego, bo lubił tego pisarza, był fanatykiem tej twórczości. Trzymał w biblioteczce domowej jego dzieła, a poza ty kupował wszystko, co na temat Żeromskiego się ukazywało.

Pierwsza Wigilia w Kielcach. Bardzo smutna. Wyjeżdżając ze wsi rozdaliśmy wszystkie ozdoby choinkowe, nie mieliśmy nawet krzyżaka, żeby ustawić drzewko. Dowiedzieliśmy się w dodatku, że kupiony przez nas dom nadaje się do rozbiórki. Ojciec został oszukany.

W liceum zakochałem się i poznawałem miasto poprzez pierwszą miłość. Każdy gmach i każda ulica kojarzy mi się z tą pierwszą, najczystszą, egzaltowaną i religijną miłością. Pewnie dlatego kocham to miasto jak kobietę, najczystszą pierwszą miłością.

Potem to już były wigilie literackie.

    Sławny ten wśród kielczan, w latach 60. i 70. ubiegłego stulecia, lokal mieścił się przy głównej ulicy miasta imienia Henryka Sienkiewicza, zwanej przez tubylców pieszczotliwie Sienkiewką, przecinającej miasto na dwie połowy, północną i południową, a jego okna wychodziły niemal na wprost siedziby teatru, nazwanego imieniem drugiego wielkiego pisarza związanego z regionem – Stefana Żeromskiego. Miejsce było legendarne i magiczne, w przedwojennej kawiarni Smoleńskiego, obok eleganckiego hotelu i mieszczącej się w nim restauracji Bristol, w której w 1914 r, posilali się ułani Beliny z Pierwszej Kadrowej Brygady Legionów Polskich Józefa Piłsudskiego. Nagle beliniacy, którzy przybyli tu z Oleandrów pod Krakowem, usłyszeli strzały, więc wybiegli na ulicę, nie dokończywszy obiadu, a był wśród nich Bolesław Wieniawa Długoszowski, który nawet zdążył sfotografować się wcześniej na rynku i zobaczyli samochód pełen Rosjan. Ostrzelali go przykładając niemal karabiny do maski samochodu. Rosjanie uciekli unosząc zabitych i rannych – miasto było wolne.

    Ale w czasach, o których piszę, po kolejnej wojnie, miasto nie było wolne. Przygniecione było tzw. realnym komunizmem i wszechobecnym strachem przed głośnym powiedzeniem czy napisaniem czegoś nieprawomyślnego, co mogło nie spodobać się władzy ludowej, rządzącej z radzieckiego nadania. Po klęsce wrześniowej, po straszliwej okupacji, po której pozostały miejsca straceń na ulicach i na Stadionie, przedwojennym terenie rekreacji, sportu i wypoczynku, który był kiedyś dumą Kielc, po Oświęcimiu i Hiroszimie, mieliśmy Polskę Ludową i czasy panowania Pierwszego Sekretarza PZPR – Edwarda Gierka.

    Dla wszystkich było tajemnicą Poliszynela, że socjalizm oznacza marazm, beznadzieję, wegetację i zgniliznę moralną. Gdzieś w głębinach słychać już było pomruki przyszłych wstrząśnień sejsmicznych. Coś powoli i milcząco nabrzmiewało w ludziach, jakaś ślepa determinacja i chęć zrzucenia jarzma. Nawet najbardziej entuzjastyczni autorzy partyjnych wstępniaków w gazecie „Słowo Ludu”, organie Komitetu Wojewódzkiego PZPR musieli sobie uświadamiać, że żyją w świecie kłamstw i iluzji.

    Zresztą większość z nich agitowała za socjalizmem w przekonaniu, że „nie było innego wyjścia”, bo rzeczywiście nie było. I to tym razem bez naszej winy, to znaczy całe odium spadło na sanację i jej przedstawicieli – Becka i Rydza Śmigłego, bo potem to przecież, szanowny panie, walczyliśmy na wszystkich frontach i tak dalej. Cóż pozostawało? Cynizm, czarny humor, wódka. Czasami słuchanie Radia Wolna Europa, czytanie tygodnika „Forum”, który przynosił wieści z wolnego świata i lektura przekładów literatury zachodniej.

    Klub Dziennikarza powstał na fali peerelowskiej mody powoływania klubów w każdym osiedlu, w każdym domu kultury. W Kielcach było ich mnóstwo: klub „Wiedza”, „Miniatura”. Klub Seniora, Klub Budowlanych, Klub Nauczyciela itd. Jednak ten był elitarny, konsekwentnie przestrzegano w nim obowiązku posiadania kart członkowskich, był jednocześnie knajpą i teatrem, i salką koncertową. Zapraszano bowiem na wstępy niszowych, kontrowersyjnych artystów, satyryków, kabareciarzy, jazzmanów itd.

    Nikt nie pamiętał początków Klubu, rozsławił go Ryszard Smożewski, znany felietonista codziennej gazety „Słowo Ludu”, dając w nim spektakle „Klubu Dziennikarza i Aktora”. Smożewski był równocześnie autorem scenariuszy teatrzyku faktu. Przy udziale aktorów wystawiał publicystyczne sztuki biorąc na warsztat teksty Lenina, Marksa i innych ojców założycieli komunizmu. Z początku cenzura nie mogła się do nich przyczepić, bo teksty były kanoniczne, wydawane w wielkich nakładach. Ale tak naprawdę nikt ich nigdy nie czytał, tymczasem mówione przez aktorów oddawały całą grozę komunizmu, jego nieludzki wymiar, pokazywały utopię i naiwność ekonomiczną Lenina. Jednocześnie budziły grozę, poprzez ich straszną nienawiść klasową i zapowiedź fizycznego zniszczenia przeciwników utopii.

    Nasze Wigilie to było marzenie o Wolności. Nie byłoby nas, gdyby nie Ryszard Miernik, w pewnym sensie wychowanek Waldemara Babinicza, jeden z liderów grupy poetyckiej „Ponidzie”. To on organizował, drukował, zachęcał. Chciałoby się nadać mu przydomek – Niestrudzony.

    Wigilie stanu wojennego. Z najbliższymi przyjaciółmi, przy nagraniach Jacka Kaczmarskiego. Znów zjednoczeni, razem, przyjacielscy, nieważne, z jakiego kto obozu politycznego, w co wierzy, a w co nie wierzy. W czasach podziemnej Solidarności spotykaliśmy się w kościołach. Wszyscy razem, zjednoczeni w jakiejś narodowo-religijnej społeczności, rozumiejący się bez słów.

    Razem.

    I wreszcie Wigilie w wolnej Polsce.

    Osobne.

    Chociaż przyjechał do nas nasz krajan, Gustaw Herling Grudziński, nie miał dla nas słów otuchy, ale ostrzegał przed demonami przeszłości.

    I Jan Paweł II napominał…

    Nagle się okazało, że żywimy do siebie jakieś zadawnione urazy i żale. Pretensje. Ten donosił. Ten nie. Ten był sługusem. Ten był świętoszkiem. Ten aparatczykiem, a ten Żydem. Ten złamał bojkot, bo wygrał konkurs poetycki. A ten miał czerwoną legitymację. A ten z księdzem się przyjaźni….

    Wybaczcie mi, bo ja też zgrzeszyłem…

    Bo był już Internet.

    Zawsze byli ludzie rozgoryczeni, napełnieniem żalem i frustracją. Pisali listy, do radia, do gazet. Czasem były one drukowane, po zredagowaniu i ocenzurowaniu z brzydkich słów. W czasach Internetu ta wielka fala brudu, chamstwa, żalu i pretensji (raz słusznych, innym razem nie) wlała się w sieć.

    Mieszkam w tym mieście, w Polsce…

 

 

.

.

 

.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko