Krystyna Habrat – RADOŚĆ BOŻEGO NARODZENIA

0
275

Krystyna Habrat


RADOŚĆ BOŻEGO NARODZENIA

 

Nikifor   To zaczyna się gdzieś od Świętego Mikołaja. 6 grudnia. Dla dzieci już w przeddzień wieczorem świat nabiera podniecających barw, bo zaczynają gorączkowo na coś wyczekiwać. Najpierw na prezenty, jakie tej nocy mają znaleźć się pod poduszką. Tylko to jest bajka dla dzieci.

Ale Święty Mikołaj przewozi nas do krainy baśni, jaką jest Boże Narodzenie. Oczywiście te święta mają przede wszystkim wymiar religijny, bo przeżywamy radość z powodu narodzin Pana Jezusa w Betlejem przeszło 2 tysiące lat temu, ale ta radość ma niezwykle bogatą oprawę w barwne obrazy szopek i choinek, smaki potraw i ich aromaty, to grzybów, to cynamonu czy goździków i jeszcze śpiewy kolędowe. Do tego dochodzą nasze, związane z tym, wzruszenia przy łamaniu się opłatkiem, życzeniach, wyczekiwaniu na pierwszą gwiazdkę, zaśpiewaniu pierwszej kolędy.

W dzieciństwie wszystko przeżywa się silniej i prawdziwiej. To nic, że się już wie, kto przygotowuje paczki na Mikołaja. Najważniejsze, że będą oraz to, co w nich będzie. Niespodzianka podnieca.

Potem już tylko czeka się na święta. Pamiętam, jak mi się to dłużyło. Jednego razu, gdy nie chodziłam jeszcze do szkoły, szczególnie. Wydawało mi się, że wcześniej Boże Narodzenie z choinką i Wigilią następowało w kilka dni po Mikołaju z prezentami, a tamtego roku wlokło się to i wlokło. Chyba wtedy po raz pierwszy poznałam, jak dłuży się czas czekania.

Zimą zaraz po obiedzie zapadała noc, a pośród olbrzymich sosen, przylegającego do naszego bloku lasu w Stalowej Woli, coś się w mroku czaiło. Lepiej było nie wychodzić z domu na takie zimno, ale spadł świeży śnieg i w światłach okien bieliły się jego całe połacie. „Mamo, wyjdę na dwór. Tylko na trochę.” Należało przecież znów utoczyć wielkie kule na   bałwana, bo wczorajszego ktoś rozbił. Na szczęście śniegu u nas zawsze było pod dostatkiem. Jestem przekonana, że wtedy całą zimę był śnieg. Klimat chyba był ostrzejszy niż na zachodzie kraju, więc i zimy dłuższe.

Jak pięknie rośnie śnieżna kula, która się toczy po białych przestrzeniach. Tylko w miarę, gdy staje się cięższa, przesuwa się ją z większym mozołem. A trzeba jeszcze postawić jedną na drugiej, a na górze najmniejszą – jako głowę. Teraz wystarczy zaczernić oczy z odrobiny ziemi spod śniegu i ręce z dwóch patyków… Nos też z patyka. Może jeszcze uszy? Zawsze był problem, czy bałwany mają uszy i rozwiązywało się to zależnie od tego, czy któraś z mam nie wezwała już do domu.

   Moja zaraz badała, czy nie przemoczyłam nóg i na wszelki wypadek kazała mi usiąść przed duchówką, gdzie układała kilka drewienek i na nich opierałam nogi dla rozgrzania. Aż mrowiło, kiedy rozgrzewały się zziębnięte. Teraz, pisząc to, czuję tamten żywiczny zapach rozgrzewającego się drewna. A duchówka to po prostu prozaiczny piekarnik, ale ja dotąd nazywam go jak w dzieciństwie. Tak jest ładniej. I tajemniczo, bo nazwa pewnie od duchów, czyli smaków i aromatów, jakie się unoszą przy pieczeniu mięsa albo ciasta. A teraz czekało się na święta. Ciągle nie nadchodziły. Tak więc długo jest od Mikołaja do Wigilii?

 

Na szczęście w niedzielne wieczory robiło się w domu ozdoby na choinkę. Mama, potem pani w szkole, uczyły robić łańcuchy, gwiazdki z pasków papieru, a z kolorowej bibułki kolczaste jeżyki.

Czasem w niedzielne popołudnie mama zabierała mnie do starszej pani, która siedziała przy stole pośród pudeł, pełnych kolorowych bibułek, papierów, sreberek, wydmuszek, waty i wycinała, kleiła najróżniejsze ptaszki i rybki na wydmuszkach, łowiczanki w pasiastych spódnicach, pajace, anioły. Miała do tego dużo cierpliwości. Potem rozdawała te cudeńka wszystkim dzieciom. Pamiętam, częstowała nas herbatą, ciasteczkami. Za oknem było ciemno, zimno, nieprzytulnie, a w domu pani S. Panował miły nastrój przygotowań do świąt. Cieszyły moje oczy rzędy książek na półkach oraz tłum figurek z porcelany, ponoć miśnieńskiej, czego nie jestem pewna. Pani S. lubiła swe porcelanowe królestwo i książki, szczególnie takie pogodne, nawet młodzieżowe. To ona, gdy miałam 9 lat, podsunęła mi „Anię z Zielonego Wzgórza”, a na moje szesnaste urodziny przyniosła mi szesnaście orzechów i obiecała co roku dawać o jeden więcej, ale tylko do pół kopy. Niestety, wyjechałam wcześniej na studia. Słyszałam, że znajoma skończyła już 101 lat i dalej w pogodzie ducha wyrabia swoje drobiazgi. Tylko nie wiem, czy jeszcze haftuje jak niegdyś, w czym pomagała jej równie uzdolniona córka?

Mama brała od niej wzory na kolejne ozdoby i potem je ze mną robiła. Póki starczało czasu. Ja też miewałam go mniej w miarę przechodzenia do coraz wyższej klasy i zmieniania zainteresowań. Wkrótce wolny czas wolałam poświęcać   czytaniu książek.

Ale tamte wieczory przygotowań do świąt zostały mi na całe życie, jako jedno z piękniejszych przeżyć.   Niezapomniane są zimowe wieczory, kiedy matka skupia się z dzieckiem na wyczarowywaniu kolorowych cudeniek – jeżyków, łańcuchów, by zawiesić to wszystko potem na choince. To było poetyczne i z pewnością pedagogiczne. Miałam w dzieciństwie tak fantastyczne, ciepłe, doświadczenia i to na pewno wpłynęło na moją osobowość.

     Wracam do lat, gdy ciągle nie mogłam się doczekać świąt.  Bardzo lubiłam przedświąteczne przygotowania. Przecież to był wstęp do czegoś najpiękniejszego w roku. Wszystko na ten czas musiało być najwspanialsze, wysprzątane mieszkanie do ostatniej szufladki, najsmaczniejsze ciasta i wszelkie odświętne potrawy. Święta miały być kawałkiem życia w którym spełnia się ideał najlepszego życia. Jednak to było drugorzędne wobec wymiaru religijnego świąt. Miało tylko uzupełniać radość człowieczą z powodu Narodzin Pana.

   Jak pamiętam najpierw tato ubierał choinkę, a ja mu pomagałam. Później tylko umieszczał drzewko w krzyżaku i przybijał go gwoździem do podłogi, żeby się nie przewróciło, i zgodnie z tradycją, zawieszał na czubku szklany szpic, a niżej jedną bańkę.   Dalej ja ubierałam. Tato wieszał na wyższych gałązkach bańki, które nazywał świecidełkami, i wszędzie dużo cukierków w błyszczących papierkach. Dwoma palcami wykręcał na nitce pętelkę, wkładał w nią cukierka, zaciągał, związywał na końcu i wieszał na gałązce. Lubił to robić dla nas. Lubił dostarczać nam przyjemności. Śmiał się radośnie, gdy zauważył potem powiewający na nitce pusty papierek, bo któreś z nas wyciągnęło cukierka.  

   Mama tymczasem piekła mięsa: schab, gęś lub kaczkę, czasem indyka, przyrządzała bigos. Nazajutrz przychodziła pora pieczenia ciast. Tato mieszał w makutrze wałkiem ciasto na piernik, a mama tylko dodawała to jajko, jedno, drugie, to mąkę, miód…kakao, Potem dochodziły przyprawy. W całym mieszkaniu pachniało goździkami i cynamonem. Ja obierałam migdały i orzechy. To był nasz cały rytuał. Nie mniej ważny niż same święta. Tak dla mnie ważny i zapamiętany, że opisałam go potem w powieści. Bez pieczenia ciast i mięs, bez wielkich porządków, święta są jakieś niepełne. Jednak dziś ksiądz w kościele radził, żeby nie przemęczać się przed świętami i umyć tylko pół okna zamiast całego, nawet wytrzepać tylko pół dywanu (zażartował), by potem, nie będąc tak przemęczonym, móc przeżyć święta w całej pełni ich bogatej treści.

Najważniejsze przychodzi wieczorem w przeddzień świąt – w Wigilię. Chyba w każdym polskim domu celebruje się wtedy uroczystą wieczerzę, zwaną postnikiem, z racji postnych potraw jakie się wtedy zgodnie z tradycją jada. Ale na początek łamiemy się przy stole opłatkiem i składamy sobie nawzajem płynące z serca życzenia wszelkich błogosławieństw bożych, inaczej – po świecku – wszystkiego najlepszego! Musi być też choinka, oświetlona, kolorowo przybrana, najlepiej pachnąca żywicznie lasem, i do tego kolędy – te nasze, polskie najpiękniejsze, których my mamy najwięcej, ale i te z całego świata, czasem tylko zbliżone do świątecznego nastroju, ale też piękne. W kościele o północy odbywa się pasterka. Wyrusza się na nią często w mróz i śnieg. Zwykle na początek wybucha organowe: „Bóg się rodzi,

moc truchleje,

Pan Niebiosów obnażony.

Ogień krzepnie… ”

Wszyscy śpiewają: i, zaszklonymi wzruszeniem oczami, spoglądają na szopkę z maleńkim Jezusem na sianku, Maryją i Józefem. Do nich śpieszą pasterze, przyprowadzeni przez Gwiazdę Betlejemską. Niosą na plecach baranki dla Jezuska i co tam kto miał, kawałek sera, mleko. Za nimi nadciągają z daleka Trzej Królowie. Też będą bić pokłony Maleńkiemu.

   A w święta już od rana w domu dużo przysmaków na suto zastawionym stole: gorący bigos, pieczone mięsa, wędliny, potem ciasta. Czasem do drzwi pukają kolędnicy z gwiazdą, diabłem i Herodem. Od progu intonują: „Przybieżeli do Betlejem pasterze”.

A za oknem zima, wszędzie uroczyście biało. Czasem jednak nie, bo jak głosi porzekadło, gdy Barbórka po lodzie, Boże Narodzenie po wodzie. Za to w domu jest ciepło, miło i radośnie. Taki dzień ludzie lubią spędzać w większym gronie, zapraszają gości, potem sami do nich idą. Radują się, jedzą to co najlepsze i śpiewają kolędy.

   Wszystko to sprawia, że towarzyszący temu nastrój i to co się wtedy dzieje w naszych sercach, gdy wszyscy się cieszą, przesyłając sobie nawzajem życzenia Wesołych Świąt, daje wzruszenia podobne przeżywaniu najpiękniejszej bajki z dzieciństwa. Tylko tym razem bierzemy w niej udział.

 

U nas Wigilia była niezwykła. Należało tylko przygotować postnik. Mama lepiła pierogi z kapusty, uszka z grzybami do barszczu. Coś tam wykańczała, podgrzewała. To dziwne, że miała tyle do tego sił i organizacyjnie wszystko jej tak ładnie wychodziło. A jakie było smaczne. Jak podane! Ja tylko pomagałam.

Od rana wiedzieliśmy, że cały rok będzie taki, jak w tym dniu Należało więc być grzecznym. Długo my dzieci byliśmy przekonani, że wszyscy, mali i duzi, starają się zawsze być dobrzy. A z okazji świat – szczególnie. Wszyscy tak pięknie pisali   na kartkach z widokiem szopki albo choinki, że życzą nam Wesołych Świąt i wszystkiego najlepszego na Nowy Rok: zdrowia i szczęścia.. Rodzice wysyłali podobne życzenia.

Wreszcie przychodziła Wigilia. Stół nakryty białym obrusem i najlepszą porcelaną już czekał.

„No to siadajmy” – mówiła mama. Zapalaliśmy świece, tato pierwszy podnosił opłatek. Przy składaniu życzeń dławiło nas wzruszenie. Potem nastawały kolejne dania postnika. Każdej potrawy należało choć skosztować, bo w przeciwnym razie tyle szczęścia by nas w nowym roku ominęło.

Najpierw były śledzie, chyba w oliwie, z cebulką, a do tego zapiekane ziemniaki. Wygłodniali postem, bo zwykle brakowało tego dnia czasu, aby solidniej przekąsić, zjadaliśmy to z apetytem. Zaraz wynosiło się talerze i wnosiło następne danie. Było nas czworo – rodzice ja i młodszy brat i wszyscy uwijaliśmy się ochoczo przy noszeniu potraw, zmianie talerzy i sztućców. Jako drugi był chyba biały barszcz, wigilijny, kwaskowaty. Następnie – karp z jakąś surówką, wreszcie barszcz czerwony z uszkami z grzybów, pierogi z kapustą. Pamięć co do kolejności potraw i dodatków nieco już mnie zawodzi, ale wiem najważniejsze: na koniec mama wnosiła na salaterce wyczekiwany mak z miodem i bakaliami z powbijanymi pionowo paskami kruchych łamańców, niczym ostrokół. To my, dzieci, lubiliśmy najbardziej. Tylko mak szybko sycił i powodował senność. Z trudem już sięgaliśmy po pączki, jakie mama   nie wiadomo kiedy zdążyła usmażyć, bo jeszcze były ciepłe. Zimny kompot z suszonych śliwek i jabłek, pachnący cynamonem, nieco orzeźwiał, więc usiłowaliśmy zaśpiewać jeszcze kilka kolęd, ale już sen morzył.

Zasypiałam uszczęśliwiona i z lekkim żalem, że ten najpiękniejszy dzień w roku już się kończy. Na szczęście nikt nie przekroczył granicy zła, nie złamał przykazania i wszyscy byli mili, więc dobrze.

W dzieciństwie prezenty przynosił nam Mikołaj 6 grudnia, i tylko dzieciom, więc pod choinką ich nie było. Żadnej Gwiazdki czy Aniołka. I wcale nam tego nie brakowało. Same święta dostarczały dużo więcej atrakcji. Dotąd nie rozumiem, dlaczego teraz tyle mówi się o prezentach, jakby one były w święta najważniejsze?

Ale lubię dostawać książki, kosmetyki i drobiazgi ubraniowe. Kupować też lubię, pod warunkiem, ze wiem, co obdarowanego ucieszy.

 

   W święta budziliśmy się radośni. Szło się do kościoła. Koło południa przychodzili goście, albo na zmianę my do nich. Zajadaliśmy dobre rzeczy: pięknie ułożone na półmiskach wędliny, mięsa, pieczony drób z nóżkami w górę, bigos, sałatki, potem ciasta z makowcem i piernikiem na czele. Wreszcie śpiewaliśmy kolędy, patrząc w migocącą światłami choinkę. Znowu wszystko było najpiękniejsze. A ludzie dobrzy.

 

   Z wiekiem zmieniają się konstelacje rodzinne, jedni odchodzą na zawsze, nowe rodziny stają się naszymi, święta spędzamy więc w różnych miejscach, z innymi ludźmi, ale zawsze w ten czas ludzie są życzliwi i pogodni.

Ostatnimi laty wyjeżdżamy częściej na święta w góry.   W Rabce po wspaniałej uczcie wigilijnej i obdarowywaniu się prezentami, pani domu zasiada do pianina i gra kolędy, a siedząca wkoło coraz większa rodzina śpiewa, a pośród nich – ja i mój mąż, syn i jego bliscy.   Przed północą wyruszamy na pasterkę do małego kościółka na górze. Niedawno wybudowany z jasnego drewna, jasno oświetlony, mały, a przestronny, nowoczesny i zawsze – trochę zmorzona snem i bardzo wzruszona całodziennymi przeżyciami, czuję się w nim, jak w niebie, no przynajmniej na pierwszym stopniu niebios.

 

   Na zakończenie załączam przepis na:

PIERNIK  MOJEJ MAMY

1/2 szklanki cukru – upalić w rondelku na karmel, potem zalać 1/2 szkl. kawy i zagotować, by się rozpuściło; do tego dodać miód   i masło;

1/2 kostki miodu sztucznego (słoiczek płynnego);

1/2 kostki masła lub Palmy, (można ciut więcej);

2 szkl. cukru (ok. 30dag);

3 jajka   ucierać z cukrem jw. w makutrze lub robocie – do białości;

1 szkl. śmietany – dodać do tej masy + wystudzony karmel i mąkę;

3/4 kg mąki (dosypywać po trochę, pilnując, by było nie za gęste);

2 łyżki kakao (lub więcej) + inka, 1- 2 łyżki;

Ucierać   razem, aż powstaną pęcherzyki i zostawić masę do następnego dnia (niekoniecznie – ja nigdy nie mogę się doczekać i piekę od razu, dodając wcześniej to, co niżej);

Potem dodać:

1 łyżeczkę sody, rozpuszczonej w łyżce wody;

sól;

bakalie – rodzynki, skórka pomarańczowa, orzechy, migdały (obrane, pokrojone)      przyprawy (aromaty): cynamon, goździki, gałka muszkatołowa, anyż itd.

Rozmieszać dokładnie i przelać do wysmarowanej masłem i posypanej bułką tartą blaszki, najlepiej do dwóch długich.

Piec w średnio-gorącym piekarniku ok. 50 minut. Próbować patyczkiem, czy upieczony. Udaje się zawsze.

A jedząc taki piernik myślmy tylko o rzeczach i ludziach dobrych i niech radość zapanuje w naszych sercach. Wtedy pełniej przeżyjemy Boże Narodzenie i z większym optymizmem spojrzymy w przyszłość Nowego Roku.

Krystyna Habrat

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko