Beata Golacik – Słowo daję. Komentarz do lektury…

0
289

Beata Golacik


Słowo daję. Komentarz do lektury…

 

Nie pisuję recenzji z zasady. W życiu, jakimiś zasadami kierować się trzeba, a jedną z ważniejszych dla mnie jest właśnie ta: „Nie chodzić w nie swoich butach”. Buty krytyczno-literackie – niczym buty narciarskie – mają własną specyfikę i określone przeznaczenie. Pozwalają wprawnym szusować po literackich stokach, z których widać rozległą panoramę zjawisk. Zakładane na spacerek po turystyczno-literackim deptaku wyglądają raczej śmiesznie i pozersko. Wprawdzie w biogramach wielu autorów znaleźć można sugestywną wzmiankę – „krytyk literacki”, jednakże po wniknięciu w „zawartość treściową” ich recenzji czy tym podobnych publikacji, niejednokrotnie można nabrać przekonania, iż owa sugestia biograficzna była o wiele na wyrost. Nie chcę się wpisywać w ten nurt. Zatem to, co zaproponuję Państwu w rubryce „Słowo daję…”, będzie jedynie subiektywną relacją z mojego spotkania z konkretną książką. Bardziej opisem osobistych wrażeń niż jakąkolwiek miarodajną oceną. Będzie to zwykły, czytelniczy komentarz do lektury, który nie rości sobie prawa do wypowiadania jakiejś „jedynie słusznej racji”.

 

Dzisiaj „zdań kilka” na temat zbioru opowiadań Marka Jastrzębia. Książka, zatytułowana „Zaczarowana drynda i inne opowiadania”, ukazała się na rynku niedawno, bodajże w listopadzie tego roku, nakładem Wydawnictwa Pisarze.pl. Na wstępie wyznam szczerze, acz – nie ukrywam – asekuracyjnie, że jako czytelnik prozy „nie odnajduję się w pełni” w krótkich formach. Miniatury prozatorskie nie przemawiają do mnie wyraziście. Rzadko więc sięgam z własnej inicjatywy po opowiadania czy nowele zarówno Noblistów, jak i pisarzy czekających dopiero w kolejce po tę nagrodę. Podobnie było i tym razem. Z wielką ostrożnością zabrałam się za lekturę, zaczynając od obejrzenia obrazków. Ilustracje książkowe zwykle uzupełniają (dopełniają) treść i bywają niekiedy ciekawym kluczem interpretacyjnym. „Zaczarowana drynda…”, jak wynika z metryki książki, zawiera rysunki Albrechta Dürera. Są to ilustracje szczególne – szkice ludzkiego ciała, schematy jego budowy z zaznaczonymi i ponumerowanymi punktami. Opatrzone w tytule lub na marginesie napisami w stylu gotyckiej kaligrafii, przywodzą na myśl starodawne atlasy anatomii albo też bardziej współczesne – poradniki akupresury. I chyba rzeczywiście dość dobrze korespondują z wymową całej książki, która w ogólnym zarysie jawi się jako swoiste studium przypadku. Rodzaj psychologicznej wiwisekcji, której poddawani są w równym stopniu bohaterowie opowiadań, co cała, otaczająca ich rzeczywistość, zwłaszcza w jej wymiarze obyczajowo-społecznym.

 

Książkę rozpoczyna seria piętnastu krótkich, przeważnie jedno- lub dwustronicowych tekstów, zebranych w rozdziale pod wspólnym tytułem: „Bajki”. Cóż to są za bajki? Powiedziałabym, że dla dorosłych. Więcej nawet: dla dorosłych, dociekliwych
i wytrwałych, a może wręcz dla najwytrwalszych. Nie są bowiem „lekkostrawne”. Nie zawierają jasnych morałów, nie skrywają, pod postaciami zwierząt lub innych, fikcyjnych podmiotów, żadnych łatwych do rozpoznania typów ludzkich czy też typów zjawisk społecznych, które, jak wspomniałam, również – o ile nie w przewadze – bywają bohaterami rzeczonych bajek. Co zatem zawierają? Nie wiem. Nie umiem odczytać do końca. Znajdują się tu pouczenia: o należnym odbiorze literatury, o krytykanctwie krytyków, o pseudoodwadze, „nibyskrusze”, dorobkiewiczostwie, cwaniactwie, urzędniczych absurdach… Istny tygiel grupowych i jednostkowych ludzkich przywar. Zresztą aluzyjność i karykaturalność zdaje się być dominantą kompozycyjną wszystkich pomieszczonych w zbiorze utworów. Pierwszoplanową rolę w tym spektaklu ironii odgrywa jednak sam język – sarkastyczny, skłonny do ciętych ripost, miejscami przenikliwy, inteligentny i zabawny, a przy tym na wskroś figuratywny oraz zdecydowanie gorzki. Za jego podszeptem wybrzmiał mi nawet w głowie alternatywny tytuł książki – „Rozczarowana drynda…” Osobliwością tego języka jest „misz-masz” stylistyczny. W jednej, rozbudowanej wypowiedzi sąsiadują ze sobą wyrażenia lub słowa tudzież szyki zdań stylizowane na modłę staropolską oraz dosadne, współczesne kolokwializmy. Dla przykładu początek bajki zatytułowanej „Ojciec Mizgoła”: „…zasłużony pogiętek z rodu szlacheckiego, miał na stanie syna. Pierworodny, z racji pokaźnego wzrostu nazwany Niziołkem, cieszył się jego wszechstronnymi względami. Mizgoła chodził mu pod szkołę dla odwrotnych prymusów, a w niedzielę pozwalał spać do pierwszej w nocy. Aż pewnej dżdżystej i niesfornej zimy, poczuł wielką niemrawość w przerdzewiałych gnatach i za kudły chwycił go mus; foremne przeczucie, że zbliża mu się wielka pora zabrać za zdychanie, syna więc do drwalni zawołał i w te słowa rzecze: – Moje ty cacuszko niedocacane, trzeba ci wiedzieć, że jestem wiekowy i długo nie pobawię na tym łez padole, jednakowoż zanim trafi mnie szlag, chciałbym ujrzeć wnuka. Wychowałem cię na dobre pacholę, nigdy mnie nie zawiodłeś, więc jako Tata też powinieneś ujść w tłoku.” Przyznam, że dłuższe obcowanie z tym językiem było dla mnie doświadczeniem niełatwym. Czułam przesyt formą. W pewnym momencie zorientowałam się, że kilkakrotnie czytam akapity lub muszę wrócić do poprzednich, aby odnaleźć zagubioną myśl. A po zderzeniu z takim zdaniem: „Paskudna bezwyjściowość wkradła się w zdezorientowane szeregi naprawiaczy zgliszcz, toteż zgodnie z tendencją do nadawania nazw, powołano wyspecjalizowaną grupę kasacyjną i okrzyknięto ją Demograficznymi Fundamentalistami”, musiałam przez dłuższą chwilę odpocząć od lektury. Wierzę jednak, że wśród czytelników mogą się znaleźć „smakosze” takiego stylu, którzy łatwo nie ulegną rozproszeniom, jak to miało miejsce w moim przypadku. Bo trzeba przyznać, że i mnie również zatrzymywały w tych tekstach niektóre błyskotliwe frazy, jak choćby ta, puentująca opowiadanie pt. „Kraczydła”: „…wrony od zamierzchłych czasów żyły w opozycji do logiki: a) opowiadały się za nieskrępowanym znoszeniem jaj, b) złośliwie postanawiały przekształcić się w liczebniejsze stado, po czym zaczęły nauczać śpiewu.” Bingo!

 

W dalszej części książki, w sąsiedztwie rozdziału z bajkami, pojawiają się inne, samodzielne opowiadania. Po lekturze dwóch początkowych doświadczyłam jednakże swoistego déj`a vu. Wydawało mi się, że ponownie wchodzę w ten sam „ironical fiction” – świat, w którym nie ma dentystów, są sadyści od leczenia kłów, nie ma telewizorów, są pudła z nowinami, gdzie nie pije się pepsi, lecz zgniłą wodę. Gdzie ja, w roli czytelnika, czuję się zmarginalizowana, trochę jak maszyna do odczytywania, z przyczepionym na czole plastrem, na którym umieszczono krótką klasyfikację – abstynentka intelektu. I znów nawiedza mnie czytelnicze poczucie pustki. Już nawet nie o to chodzi, że nie pojmuję, o co chodzi. Gorzej, że nie mam absolutnie żadnej refleksji własnej, do której sprowokowałby mnie czytany tekst. Doszłam do ściany. W sensie przenośnym i dosłownym, bowiem kolejne opowiadanie nosiło tytuł „Mur”. Nieco zrezygnowana zaczęłam czytać. A tu – niespodzianka! – Tu zaszła zmiana w scenach mojego widzenia, że aż przywołam słowa wieszcza. Pojawiła się płynniejsza narracja – z oddechem. Bohater jakby otworzył drzwi (otworzył siebie) i zaprosił mnie do swoich wnętrz. Wprowadził w świat nieznany, zagłuszany dotąd kakofonią szyderstw. Rozpoczął od takiego wyznania: „…Doświadczyłem w życiu niejednego, z różnych pieców jadłem zakalec, jestem więc stary wyga, lecz mimo wszystko znajduję się tutaj, w ścisłym kółku paranoików; pełnię funkcję wykwalifikowanego idioty. Oczywiście naukowo wygląda to inaczej: wmawiają we mnie różne prześmieszne rzeczy, jak dysfazję i dystonię, również nie obeszło się bez wertykalnego oczopląsu, okropne, a na dodatek sprawa światła. To zakrawa na świństwo: w nocy nie można, w dzień nie wypada, pilnują cały czas, te przeklęte żarówy oświetlają wszystkie łóżka i człowiek zmuszony jest zwlekać się z wyra, tam zaś w toalecie… co wam będę opowiadał, przychodzą do głowy historyjki, że tylko patrzeć, jak rano wyskoczy nowy objaw. No i ten zapach; lizol, czy inne licho.”

Ależ wejście! – Pomyślałam. Zupełnie nowa odsłona. Czytałam dalej i stopniowo zaczynało mnie „czarować” to przedstawienie. I chyba pomału zaczynałam coś rozumieć. Weszłam w przestrzeń obrazów, które nie były czystą fikcją, a w związku z tym, dotychczasowa kreatywność ironiczna nabierała jakby głębszego znaczenia. Język nie był już samym popisem retoryki. Okazał się narzędziem walki o prawdę, lecz nie służył już wyłącznie do zadawania ciosów. Częściej stawał w obronie bohatera, jego człowieczeństwa. Z tego i – odnoszę wrażenie – z każdego następnego opowiadania bił autentyzm. Ten „Mur” krzyczał prawdziwie. Krzyczał, że za nim żyje człowiek. Uwięziony w niewydolnym, niekontrolowanym ciele – człowiek! Zamknięty w nieprzystępnym umyśle – człowiek! Podmiot egzystencji, nie zaś przedmiot, który tylko udaje istnienie. W kolejnych utworach, narrator zdawał się opowiadać jedną historię – aktualną dla każdego z nas – w różnych ujęciach. Mam tu na myśli rzeczywistość choroby, która zmienia nie tylko ciało, lecz przede wszystkim psychikę. Choroba nie ogarnia wyłącznie ludzi bezpośrednio nią dotkniętych, dotyczy także tych, którzy cierpiącym towarzyszą z konieczności, bądź z wyboru. Choroba jest znakiem naszych czasów – zdaje się mówić Autor – jak widmo unosi się nad ziemią obiecaną ludziom do szczęścia. Oto zaczarowana drynda – karetka pogotowia, tytułowa „primadonna” całego zbioru, w każdym opowiadaniu wychyla się zza kulis. I nie jest to zaczarowana dorożka – nie uwodzi liryką. W każdej chwili gotowa jest przemienić się w karawan.

 

Ale nie to wydaje mi się w tej książce najważniejsze, nie uniwersalne doświadczenie

bólu i przerażającej destrukcji ciała, które można opisać kilkoma zgrabnymi zdaniami ku pokrzepieniu wyobraźni. Siła tych opowiadań tkwi przede wszystkim w odwadze mówienia o tym, jak jest, a nie, jak nam się wydaje, że jest. Autor nie oszczędza tu ani siebie, ani nas – aktorów dramatu, którzy nagminnie mylimy miłość z litością, troskę z kontrolą, manipulację z pomocniczością… Końska dawka realizmu w tych tekstach może rzeczywiście podziałać otrzeźwiająco na umysły, wymagające nieustannego rachunku sumienia. Zajrzyjmy choćby w lustro opowiadania pt. „Empatia”: „W dni wolne od znieczulicy, zatroskanymi tabunami, przybywali do Domu krewni, specjaliści od wydziwiania, przylatywali do nich, by zaliczyć test z miłości bliźniego. Wzrokiem tłustym od pociechy wychwytywali każdą najmniejszą, niepokojącą zmianę nie w swojej siostrze, mężu, czy staruszku, ale w szafach z bambetlami, ale na ścianach, gdzie, stwierdzali ze zgrozą, ostatnio było gęściej od malowideł, srebrnych lichtarzy, pozłacanych łyżek, przedmiotów cenniejszych od ich posiadaczy. Zanim zdobyli się na męstwo, by wujka, babcię, czy matkę ucałować i zapytać o samopoczucie, upewniali się, co z Malczewskim i gdzie do diabła podziewa się Boznańska. Staruszek gmatwał się w przeprosinach, jak uczniak, którego przyłapano na wagarach. Był wystraszony, że na dobre rozgniewał zięcia, który w odwecie da mu popalić, zemści się na nim ofiarowując wnukowi zero wszelkich wizyt. Obawiał się, że wnuczek będzie miał od tej chwili dodatkowe zajęcia, tenis, angielski, korepetycje z komiksów lub alergię na Dom.”

A teraz dla równowagi dajmy zwierciadełkiem po oczach również tym, po przeciwnej stronie ołtarza boleści. Oto fragment powiadania „Martusia”: „…Zdaje sobie sprawę, że nie chodzą i pewnie część z nich już nigdy nie będzie, ale – jak egocentrycy zapatrzeni tylko w swoje problemy – chytrze i zawile starają się nie wiedzieć, że nie jest z nimi tak źle,  bo prócz zgryzot są na świecie ludzie, którym się powiodło jeszcze mniej, dostali gorsze zabawki, mają większe ograniczenia, słońce znają tylko z bajek, sukcesem jest, gdy mogą samodzielnie odwrócić się na drugi bok i wiele by dali, by choć w ten wózkowy sposób być w lesie. Toteż radzi im większego zachowania miary w wyrażaniu opinii. Egoizm bólu przesłania  odkrycie tej prawdy, że jakiekolwiek zwyrodnienie jest sprawą indywidualną, bo liczą się proporcje, warunkowe traktowanie rozmiaru swoich przeżyć, dystans do własnych odczuć.
Z chorobą żyć się da, lecz jak, sprawa to indywidualna. Można się turlać po zawiściach, szlajać po pieniactwach i bzdurnych roszczeniach, trawić czas na szukaniu winnych, zamykać się w pretensjach do garbatego i mieć wymagania wobec całego świata, ale to niedobry styl.

Mocne? Komu mało, niech sięgnie po książkę Marka Jastrzębia. Opowiadania spod znaku „Zaczarowanej dryndy” kryją w sobie jeszcze wiele ciekawych konstatacji. Rzec można – „nieoszczędzających”, tak niepełnosprawnych, jak i kompletnie „wyzutych z niepełnosprawności”. Pomiędzy realnym cierpieniem a karmiącą się nim literaturą istnieje przepaść. Chyba każdy z nas zdaje sobie sprawę, że ból jest rzeczywistością, której nie można przełożyć na słowa. Język bowiem może być najwyżej nośnikiem wrażeń, śladem po ranach. Ale to ważny ślad, specyficznie ludzki. Dlatego wciąż mówimy i piszemy, szukając…, jeśli nie sensu, to przynajmniej wzajemnego zrozumienia. Opowiadania Marka Jastrzębia wytyczają pewien szlak porozumienia człowieka z samym sobą. Jednym z warunków sukcesu na tym polu jest umiejętność rozróżnienia między cierpieniem a cierpiętnictwem. Takie ujęcie tematu i takie ujęcie siebie w temacie wymaga nie lada odwagi, a przy tym niezwykłej pokory i determinacji – czapki z głów! Autorze, wielki szacun!

 

Marek Jastrząb: Zaczarowana drynda i inne opowiadania. Warszawa: Wydawnictwo Pisarze.pl, [2012], s. 196

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko