Zdzisław Antolski
Greg i Grażka
Greg był typem człowieka, którego trudno było nie lubić. Już przy pierwszym spotkaniu widać było zalety jego charakteru: otwartość, dowcip, błyskotliwość. A co najważniejsze: autentyczne zainteresowanie drugą osobą. Zawsze pytał przy powitaniu, jak się czujesz, czy masz jakieś zmartwienia, co słychać? Pamiętał o poprzedniej rozmowie, podejmował stare wątki. A przy tym wesoły, optymistycznie nastawiony do świata. Gotów pomóc, w miarę swoich możliwości, doradzić, pocieszyć.
Najczęściej można było go spotkać w Klubie Dziennikarza. Spędzał tam chyba całe dnie. Można powiedzieć, że było to jego środowisko naturalne. Dużo ludzi, alkohol, każdy chce, być wysłuchany. I jest Greg, idealny towarzysz do stolika. Chętnie mu stawiano, żeby móc pogadać jak z kimś bliskim, wyżalić się albo napuszyć, pokazać swoją wielkość, a przy okazji wypić. Na koszt stawiającego.
Bo Greg nie śmierdział groszem, raczej liczył na hojność kolegów. Pod tym względem prawie nigdy się nie zawodził. Jednak nie musiał nigdy starać się, żeby ktoś mu postawił. Ludzie lubili go, poszukiwali jego towarzystwa. Sami stawiali mu wódkę, a nieraz byłem świadkiem, że odmawiał. Nie z każdym chciał się przyjaźnić, nie z każdym chciał pić, trzeba było na to zasłużyć. Albo być wybitnym artystą, albo sympatycznym człowiekiem, z charakterem. Był kimś w rodzaju terapeuty knajpianego, dla tych, którzy potrzebowali duchowego wsparcia. Więc jedni wychodzili, inni przychodzili, a Greg tylko zmieniał stoliki.
Taka już była atmosfera w Klubie, że przyciągała ludzi z forsą. Bogatych facetów z inicjatywy prywatnej, którzy czuli się dowartościowani towarzystwem artystów, niedostępnością lokalu,. Chętnie więc stawiali alkohol, żeby zyskać sobie przyjaźń jakiegoś aktora czy malarza, a potem taką znajomością knajpianą, z kimś sławniejszym, mogli chwalić się na mieście przed kolegami lub dziewczynami.
Ale Greg też lubił błyszczeć, być duszą towarzystwa. Miał ten towarzyski czar. Znał mnóstwo dowcipów, powiedzonek. Urodzony wodzirej. Nie wiem, ile miał lat, 40, 50? To nie było ważne. Sylwetkę miał smukłą, nieźle umięśniony, choć przecież nie trenował żadnego sportu oprócz podnoszenia kieliszków, no może kiedyś, w młodości.
Podobno do naszego miasta trafił przypadkiem. Opowiadano żartem, że wyjechał z Krakowa, gdzie zostawił żonę i dziecko. Wysiadł z pociągu, spacerował sobie po głównej ulicy, która zaczyna się właśnie przy dworcu kolejowym, aż trafił do Klubu Dziennikarza. Tak mu się tu spodobało, że został tu na stałe.
Greg był plastykiem z zawodu. Lubiany przez kolegów z branży. Dostawał od nich jakieś fuchy, ale nie palił się do roboty. Żył jak ten ptaszek niebieski. Mieszkał na poddaszu, zdaje się nielegalnie, bez ogrzewania, elektryczności, wody bieżącej i kanalizacji. Siku robił do pustych butelek po alkoholach, a potem wystawiał je na korytarz, za drzwi. Stała tam kolekcja butelek różnych kształtów i kolorów, wszystkie wypełnione jego moczem. Kąpał się u kolegów. Tam też robił pranie. A gdzie robił kupę to sam nie wiem, bo nigdy nie pytałem.
Już w ten pamiętny wieczór w Klubie wpadłem Gregowi w oko. Była promocja Almanachu Poetyckiego. Debiutanci, stremowani, wystraszeni, a ja najbardziej. Miałem trochę forsy od matki, która dawała mi pieniądze w tajemnicy przed ojcem. Zamawiałem piwo żywieckie, jakiego nie było w całym mieście, no może tylko w najlepszych restauracjach. Prawdziwy muzyk z filharmonii grał na pianinie, prawdziwi aktorzy z miejscowego teatru: Cezary Chrapkiewicz i Edward Kusztal, czytali wiersze. Przyćmione światło, fotele klubowe, na widowni literaci, dziennikarze, plastycy. Brzęk kieliszków, cały czas kelnerki podawały alkohol, kawę.
W czasie dyskusji nie wytrzymałem, wygarnąłem gorzką prawdę, w obronie poezji, którą dusiłem w sobie latami. Co przemyślałem nocami, cierpiąc na bezsenność, w małym pokoiku, w mieszkaniu przy rodzicach. Potem wszyscy mi dziękowali za udział w dyskusji. Stałem się sławny. Każdy chciał mi uścisnąć dłoń, wypić kieliszek. Byłem głodny, nie jadłem obiadu, szybko zakręciło mi się w głowie. Chyba nawet zdrzemnąłem się przez chwilę. Kiedy się ocknąłem, towarzystwo też już było nietrzeźwe. Tego wieczoru poznałem więcej nowych, ciekawych ludzi, niż przez całe dotychczasowe życie. Był wśród nich także Greg, który szczerze mi gratulował sukcesu. A nawet powtarzał wiele moich kwestii, ciętych ripost, których nawet ja już nie pamiętałem.
Chyba przez tydzień po tym wieczorze poetyckim nie pojawiałem się w Klubie Dziennikarza, mimo że moi nowi przyjaciele i koledzy zapewniali, że mogę tu śmiało przychodzić, a oni załatwią mi kartę wstępu. Kiedy wreszcie przestąpiłem zakazane dotąd progi, pierwszą osobą, jaką zobaczyłem był uśmiechnięty Greg. Natychmiast zaprosił mnie do swojego stolika. Rozmawialiśmy o pamiętnym wieczorze. Greg nie mógł się nachwalić mojego wystąpienia. Znakomitych odzywek, doskonałych diagnoz sytuacji artysty w zapyziałym miasteczku. Zaraz pojawił się ktoś drugi i trzeci. Nawet moi adwersarze, przyjaźnie uśmiechnięci, dosiadali się, żeby pogadać. Pojawił się alkohol, zupełnie jak w bajce o stoliczku, który sam się nakrywał.
Dla Klubu Dziennikarza był Greg tym, czym Piotr Skrzynecki dla Piwnicy pod Baranami. Nawet podobny był trochę do sławnego mistrza. Oczy miał gorejące i siwą gęstą brodę jako znak firmowy. Zapewne zostałby moim najlepszym przyjacielem, gdyby w grę nie weszła kobieta.
Grażka była osobą numer jeden w Klubie Dziennikarza. Silna osobowość. Wszyscy bali się jej ciętego języka. W dyskusjach nigdy nie ustępowała, aż do samego końca, nawet jak nie miała ewidentnie racji. Pisała wspaniałe wiersze, które wszystkim się podobały. Klasyczne w formie, wpadające w ucho, ale nowoczesne w treści. Erotyzm, kpina, nastrój liryczny i cyniczny, jak mi je określał pisarz Wierny. Stary bywalec Klubu, który tam, przy stoliku na karteluszkach tworzył swoje wiersze i prozę. Grażka rządziła się w Klubie jak pani Verdurin w swoim salonie. Ustalała hierarchię ważności, jednych wywyższała, innych strącała w otchłań ludzi nieciekawych. Okazuje się, że prawa rządzące salonem w Paryżu Marcela Prousta sprawdzały się także w elitarnym klubie w komunistycznej Polsce epoki Gierka.
Greg i Grażka byli w jakimś burzliwym związku. Greg, który lgnął do każdej nietuzinkowej, wybijającej się osoby, nie mógł nie zauważyć Grażki. Zaś ona nie mogła przejść obojętnie wobec jego charyzmy, uwodzicielskiego głosu, umiejętności troskliwego zainteresowania się drugą osobą. Iskrzyło tam między nimi erotycznie, przyciągali się, widzieli to nawet postronni ludzie.
Akurat kiedy zacząłem tam bywać, mieli jakąś kłótnię, okres unikania się wzajemnego. Z powodu romansów Grega, który nie umiał się oprzeć ładnym dziewczynom lecącym na niego. Greg gdzieś wyjechał, nie było go. Gdybym wiedział, że są ze sobą, to bym pewnie Grażki unikał, żeby nie zranić kolegi. Poza tym byłem nieśmiały, zakompleksiony, nie lubiłem takich awantur, ani erotycznych trójkątów. Ale przez moją naiwność a może głupotę, naprawdę nie wiedziałem o ich związku, sądziłem, że są dobrymi kumplami. Popadłem w namiętne zauroczenie Grażką, fatalną miłość. Nawet pod względem astrologicznym nie pasowałem do nich. Greg jako zodiakalny Baran tryskał energią i radością życia, Grażka – Ryby – miała intuicję, którą wykorzystywała w kontaktach z ludźmi i w twórczości. I ja, astrologiczny Koziorożec, styczniowy mruk i introwertyk, zaplątany w sieć kompleksów. Nie, zupełnie nie pasowałem.
Zapewne Grażka też nie wiedziała, jak zakończyć związek z Gregiem, bo pewnego wieczoru, po alkoholowej libacji zaprowadziła mnie na stryszek Grega. Chyba podświadomie chciała, żeby poprzez konfrontację między facetami, sytuacja jakoś sama się rozwiązała. I ja tam poszedłem jak ostatni idiota.
Greg leżał na swoim barłogu zagniewany. Groza sytuacji, w której on stanie się porzuconym, widmo utraty Grażki dopiero teraz mu się ukazały w całej pełni. Przegrywał. I to z kim? Z jakimś gówniarzem, młokosem, studencikiem. Gadaliśmy o czymś, ale o czym, Bóg mi świadkiem, że nie wiem, nie pamiętam. Napięcie rosło. W końcu Greg nie wytrzymał pierwszy. Wstał, podszedł do mnie i uderzył mnie teatralnie otwartą dłonią w policzek. Niezbyt mocno, nawet nie zabolało. Nie chciało mi się z nim bić, nie bardzo wiedziałem, o co? Grażka siedziała milcząc, ze zwieszoną głową. Wyszedłem, myśląc, że to koniec.
Ale po tym wieczorze między nimi coś zgasło. Spędzała ze mną więcej czasu, zbliżyliśmy się. Jakby oddałem się jej całkowicie, bo Grażka była osobą władczą. To ona miała inicjatywę w naszym związku. Choć pewnie ją to męczyła, moje niezdecydowanie, chwiejność, słabość.
Po kilku latach Grażka wyjechała w wielki świat. Coś tam słyszałem: Rzym, Paryż, Berlin. Cierpiałem. U nas wybuchła Solidarność. Bunt przeciw komunizmowi. Jan Paweł II, Lech Wałęsa. Rewolucja. Jaka ma być ta nowa Polska. Tworzenie się partii. Kłótnie światopoglądowe. Ulotki, podziemne gazetki, nocne dyskusje. Greg dostał mieszkanie, słuchało się u niego piosenek Kelusa, Kaczmarskiego i Gintrowskiego, miał dużo solidarnościowej bibuły. Do dziś pamiętam małe, bielutkie jak opłatki dla dzieci, egzemplarze paryskiej „Kultury”, które mieściły się w dłoni. Czytać trzeba było za pomocą lupy. Były też dziewczyny, jakżeby inaczej. Chętne, otwarte, bez zbędnych skrupułów. Raz nawet trafił mi się niezły kąsek, którego Greg nie mógł już strawić, bo był pilnie zajęty dwoma innymi hożymi dziewojami.
Grażka była daleko. Była wspomnieniem świata przesyconego strachem przed władzą, który we mnie umierał. Nie przeżywała tego tak, jak my. To mnie jakoś od niej oddaliło duchowo. Solidarność a potem stan wojenny, wszystkich w kraju przeorały. Zmieniliśmy się wewnętrznie diametralnie. Wszystkie nasze klubowe dyskusje o braku wolności, teraz straciły aktualność. Mieliśmy wolność, ale czym ją wypełnić, jaką treścią? Znów zaczęły się kłótnie, spory, dyskusje, swary i wzajemne obrażanie się.
Po zmianie ustroju widywałem się czasem z Gregiem. Zawsze miałem wobec niego jakieś poczucie winy. Podobno pogodził się ze swoją żoną i synem w Krakowie. Najbardziej dziwne było, że Greg stał się sławny jako uczestnik pielgrzymek do Częstochowy. Bardzo był lubiany przez wiernych. Zawsze gotów do pomocy, optymistyczny, rozśpiewany… Nigdy nie był dewotem i przypuszczam, że chciał być blisko ludzi. Może doskwierała mu samotność?
Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. W mieszkaniu pachniało choinką i pieczonym ciastem. Nagle do mojego mieszkania w bloku w zapukała Kaśka, stara znajoma, koleżanka Grażki, z Klubu Dziennikarza. – Słuchaj, powiedziała. Zbieraj się, jedziemy na wódkę. Pod blokiem stoi samochód Grażki. Będzie też Greg i inni znajomi z Klubu. Taki wieczór wspomnień dla Grażki, która wpadła tu na kilka dni z zagranicy.
Coś się we mnie odezwało, jakieś echo z młodości. Chciałem szybko wkładać płaszcz, buty i pędzić przed siebie. Choć przecież Klub Dziennikarza już był zamknięty. A Grażka i Greg bez Klubu, to jakby co innego.
Popatrzyłem na moją żonę, która piekła cisto w kuchni. Na małego synka, który bawił się z teściową. Powiedziałem: – Nie, Kasiu, przepraszam wszystkich, ale nie mogę.
Jak mi potem opowiadała Kasia spotkanie było udane. Greg wyznał Grażce, że zawsze ją kochał. Niestety, nie mówił tego wtedy, przed laty, w Klubie Dziennikarza. Być może inaczej wyglądałoby wtedy życie naszej trójki. Pożegnali się w żartach „na zawsze”. A kilka dni później Greg już nie żył.
Dobrze, że mnie tam nie było, przy tym pożegnaniu. Moje poczucie winy byłoby jeszcze większe. Zresztą, żyłem już w innej rzeczywistości, innej epoce, a do Klubu Dziennikarza chodziłem tylko we wspomnieniach.