Leszek Żuliński
Malkontenci
(felietonik)
W ubiegłotygodniowym numerze „Polityki” (nr 47/2012) znalazłem arcyciekawy tekst Jacka Wasilewskiego pt. „Opowieści wędrownego dziada” analizujący „tabloidyzację” dialogu społecznego. Nie od dziś wiadomo, że język życia publicznego formatuje owo życie bardziej niż ono ma wpływ na język. Proporcje tych wpływów mogą być, oczywiście, różne w różnych sektorach życia zbiorowego, w polityce i kulturze okazują się jednak takie, jak w poprzednim zdaniu napisałem. Politykę sobie darujmy, zatrzymajmy się na kulturze. Jej tabloidyzacja (pop-masowość, celebrytyzacja, „łatwość, lekkość i przyjemność” itp.) spowodowała w naszych czasach wzrost amplitudy między kulturą „niską” a „wysoką”, co część odbiorców (m.in. ci, którzy czytują nasz portal) widzi gołym okiem. Rozbuchanie tej „niskiej kultury” jest, oczywiście, symptomem naszych posttransformacyjnych czasów. Mechanizmy i powody socjokulturowe tego zjawiska są różne; coraz częściej także powiązane z mechanizmami rynkowymi, w których popyt podnosi podaż.
Pytanie: jak się temu przeciwstawić, jak temu zapobiec? Jak uchronić ową kulturę „wysoką” przed jej wygnaniem do niszy? Bo to, że ona nadal powstaje, rozwija się i istnieje – nie ulega wątpliwości. Jest w zasięgu ręki każdego odbiorcy, któremu zamarzy się po nią sięgnąć. Polityka kulturalna państwa oczywiście nie pozostaje bez znaczenia, ale jej omnipotencję uważam za mit. Bowiem owa kultura „wysoka” musi mieć nie tylko swoją przyjazną infrastrukturę, ale i odbiorcę.
Czy odbiorcę państwo może wychować? Hm, zapewne tak, ale to proces długofalowy, wielopokoleniowy i uzależniony od zbiegu rozmaitych syndromów. Oraz nigdy nie likwidujący muz podkasanych i byle jakich. Proces „reedukacji” ku kulturze ambitnej jest trudny, bowiem jak świat światem „kultura jarmarczna” zawsze dominowała nad „salonową”, tak jak postawy konsumpcyjne nad np. intelektualnymi. Myślę, że długofalowy proces przed nami, polegający na tym, że dopiero „nasycenie konsumpcyjne” społeczeństwa otworzy te postawy na potrzeby wyższego rzędu. Mechanizm to znany i już wielokrotnie sprawdzony w różnych krajach i epokach.
Tak więc, nie zwalniając państwa z jego powinności kulturotwórczych, mam sceptyczny pogląd co do szybkich i spektakularnych efektów. I wydaje mi się – co ostatnio bardzo intensywnie obserwuję – że raczej mechanizmy samorządowe, działające w środowiskach lokalnych, bardziej katalizują rozwinięty głód kultury niż jakaś „polityka globalna”, choć i ona niezbędna. Może zresztą tak ma być? Nie jedna wielka agora, tylko liczne, małe nisze? Jak wiele i ileż pięknego tam się dzieje, jak bardzo rozległa pustynia kulturalnego głodu tam właśnie przeistacza się w zieloną oazę!
Dlaczego to wszystko piszę? Otóż specjalnie czynię to TU, na tych łamach, gdzie często pojawiają się głosy malkontenctwa, wynikającego – moim zdaniem – z niezrozumienia w.w. mechanizmów i z zakłóconego obrazu sytuacji rzeczywistej.
Malkontenci… Otóż Jacek Wasilewski w swym artykule pisze i o nich. Cytuję: Rola ofiar tkwi głęboko w tożsamości tabloidowego czytelnika: znajduje on sobie dominujący obiekt (władzę, urząd), od którego może być zależny. Dzięki temu może zachować wysoką samoocenę, wskazując tego, kto go czyni ofiarą: „Gdyby nie oni, to bym żył inaczej”. „Zwykły człowiek” musi poprzez tabloid wołać do tego rządu, żeby interweniował i zaprowadził porządek. Ale to żądanie musi być odrzucone, ponieważ ten, kto lamentuje, czuje się sobą o tyle, o ile czyni kogoś innego winnym swojego nieszczęścia. Nagle w tej samej roli zaczynają się stawiać intelektualiści. Mawiają: to wina tamtych, tabloidy się wdzierają wszędzie i nie można normalnie porozmawiać. Ale gdyby nie było tabloidów, nie można by było poczuć się elitą. W takiej skardze i lamencie mamy dwie normy: jawną i ukrytą. W tabloidzie jawna norma przejawia się w tym, że krytykuje się władzę za bogactwo i wykorzystywanie zwykłych ludzi; celem jest rzekoma obrona przed nadużyciem władzy. Natomiast ukryta norma mówi odbiorcy: nic nie zmienimy w sobie, niech tamci zrobią porządek. Celem jest umocnienie się we własnym przeświadczeniu, że jest się ofiarą. Podobnie elita krytykuje ciżbę tabliodową, ale nie będzie się na tyle zniżać do obrazków, by ją oświecać.
Ta niechęć zniżania się „elity” do edukacji „dołów” jest właśnie m.in. przejawem jej postawy roszczeniowej wobec instytucji państwa wedle mentalności „ktoś to robić musi”. Ja państwa bronić nie zamierzam, ono taką powinność ma, ale w cienkiej materii kulturalnej instytucjonalizacja pewnych procesów jest nieefektywna. Najlepszym narzędziem byłaby głęboka rekonfiguracja preferencji i aksjologii społecznej, a to rzadko kiedy można zadekretować i zaplanować. To jest swoiste esprit, duch czasów, który może powstać z korzystnego mariażu ekonomii, edukacji, poziomu materialnego społeczeństwa, spokojnych czasów, przyjaznych człowiekowi perspektyw i „modzie na inteligencję”. Książki ambitnej nie wystarczy wyprodukować i umieścić w księgarni; „wyprodukować” trzeba czytelnika czy – mówiąc celniej – „konsumenta kultury”. A to też proces o wiele bardziej złożony i trudniejszy niż nawet dziesięciokrotne powiększenie budżetu Ministerstwa Kultury. To są już kwestie ocierające się o filozofię społeczną, którą łatwo opisać, ale trudno zaprogramować. To kwestia „syndromu epoki” – chwiejnego, kapryśnego i nieprzewidywalnego.
No, wystarczy… Tyle na dzisiaj mojego głosu (i Jacka Wasilewskiego) w dyskusji, która na naszym portalu toczy się od dawna i której końca nie widać. Choć dobrze, że dyskusja ta jest…