Krystyna Habrat – Język Krainy Dobrych ludzi

0
290

Krystyna Habrat


Język Krainy Dobrych ludzi

 

Laura  La Wasilewska, At the table, akryl na płótnie, 120x90cm, 2011– Tonę od rana we łzach, no, może niezupełnie mokrych, żeby mi się tusz rzęs nie rozmazał, ale jestem rozżalona na cały świat.

     Dziś mieliśmy jechać na imieniny do miejscowości oddalonej jakieś 200 km. Cały miesiąc się na to cieszyłam. Przedwczoraj rodzina przypomniała mi, że ortopeda odradzał długie podróże, a ja ostatnio znowu narzekam na kręgosłup i wróciłam do pastylek. Niby to prawda, ale wyczułam pod tym coś innego. Obawę, że może sprawilibyśmy zbyt wiele kłopotu? Wypadło więc zadzwonić i przeprosić, że nie przyjdą. Oczywiście tłumaczyć się musiałam sama, bo mąż poprzestał na dzień dobry i wręczył komórkę mnie.

Właściwie to ja wcześniej bałam się jazdy, gdyby tak spadł śnieg, bo oponom zimowym nie dowierzam, ale z drugiej strony my mało bywamy i takie zaproszenie było dla mnie kuszące. Cały miesiąc się tym cieszyłam. Do przedwczoraj, kiedy musiałam wytłumaczyć przyczynę naszej nieobecności. A dziś, jak na ironię, piękna, słoneczna pogoda i co najwyżej wyjdziemy jak co dzień do parku. Już mnie to nudzi. I najgorsze to, że musiałam mówić zupełnie coś innego niż myślę…

Tu łzy, nawet te nie mokre, obeschły mi do reszty, bo zaświtało w mej głowie, że mam oto gotowy temat na felieton. Napiszę o słowach, które pod spodem kryją odmienne znaczenie. Nie będę się wdawać w zawiłości filologiczne, ani przypominać, kto postawił postulat, by słowo, słowo znaczyło, czy jakoś podobnie. Myślę raczej o dyplomacji, gdzie nie mówi się wprost, ale pewne rzeczy wypowiada się ostrożnie i zamiast: tak – mówi się: być może, a zamiast nie…

   Tu przypomniałam sobie, że znam takie miasto w Polsce, gdzie jego mieszkańcy – no, mówię tylko o tych, których ja znam, ale zdaje się oni nie są wyjątkiem – mają swoisty język grzeczności. Ściślej – przesadnej grzeczności. Grzeczności galicyjskiej, bo chodzi tu o miasto, które było kiedyś pod zaborem austriackim na terenach zwanych Galicją. Tam dotąd mówi się z dumą, wskazując na stojący w kącie zegar: on pamięta jeszcze czasy Franciszka-Józefa, oczywiście – cesarza.

Ja to miasto poznałam jako już dorosła i pierwsze co zauważyłam było to, że ludzie tam bardzo układni i zacni. Tylko wszystko nazywają odwrotnie. Nasze kotlety, to u nich sznycle; wiśnia to jagoda, a na jagody mówią: borówki. Aż język cierpnie, kiedy usłyszy się: lody borówkowe, bo przecież borówki, te nasze- czerwone z lasu, są gorzkawo-kwaśne. Ale to jeszcze nic. Pojedyncze słowa można sobie przyswoić. Gorzej jest z całymi zdaniami, które znaczą co innego, a nawet z całymi dialogami.

Na przykład: tam należy odmawiać kiedy częstują. Tak! Każdy dobrze wychowany tamtejszy obywatel wie, że w gościnie nie wypada się tak od razu częstować, choćby ślinka ciekła po brodzie z głodu, albo na sam widok przysmaku. Ale pani domu o tym wie i na siłę wmusza gościom jedzenie. Oczywiście, wszystko grzecznie, kulturalnie, ale jak to mówią, gościa należy nakarmić, bo tylko chorego się pytają. Bardziej gorliwi nie tylko podsuwają   półmiski, salaterki i proszą, by sobie nabrać, ale sami nasuwają z nich gościowi na talerz. Tam tak wypada i należy. Gdy pan i pani domu idą z kolei z rewizytą sytuacja się odwraca i   gospodarz sam przymusza do jedzenia, jakby chciał ich uraczyć za wszystkie czasy, a oni tym razem się wzbraniają. W efekcie wszędzie panuje zasada: gość w dom, Bóg w dom i każdy naje się, że ledwo się potem rusza. Tym bardziej, że tam panie dbają o wykwintną kuchnię, przekazują sobie przepisy i traktują jedzenie jako sprawę ważną. Ale musi temu towarzyszyć opisana ceremonia. Certowanie się. Ceregiele. Tylko alkohol pije się tam ledwo zauważalnie, ktoś wprawdzie nalewa domowej przepalanki, a paniom likieru, ale kieliszki długo pozostają jakby nienaruszone, lub ubywa tak po kropelce. I nikt nie traci głowy, tylko robi się weselej.

Jak pojechałam tam pokazać się rodzinie przyszłego męża, przeraziłam się, gdy mnie niejadkowi, ciągle byłam częstowana, jadłam a na talerzu wciąż wyrastała mi sterta smakowitości, a ja już nie mogłam nic przełknąć i nie wiedziałam, jak się bronić. I tak zostało: mąż przypomina, że nie wolno mi za dużo ważyć, a bez przerwy dokłada mi na talerz, podsuwa przysmaki, słodycze. Ale on z Krainy Dobrych Ludzi, gdzie panuje swoisty język i obyczaje, gdzie to, co się mówi niekoniecznie znaczy właśnie to. Byle miało szlachetną intencję. I płynęło z dobroci serca.

   I bądź tu człowieku mądry i pisz wiersze – jak mawiała w podobnych sytuacjach moja mama, co znaczy, że czasem trudno zgadnąć, o co naprawdę chodzi.

Do powiedzonek mamy jeszcze wrócę, ale dokończę o galicyjskiej mentalności, czyli przesadnej grzeczności. Najciekawsze jest to, że ludzie, których ona cechuje są zacni, szlachetni i dobroduszni, bo nawet opisane tu zachowania płyną z ich dobroci serca, z wyczulonej empatii, by kogoś nie urazić, nie skrzywdzić, ale być dla niego uprzejmym i, serdecznym. Przestarzałe to konwenanse, może rzeczywiście z czasów cesarza Franciszka Józefa, może i z wcześniejszych, ale ciągle pokutują w szanujących się rodzinach.

Kiedyś mój mąż – niepoprawny wyznawca owej nadmiernej grzeczności – gdy o wyznaczonej godzinie stanęliśmy pod domem ludzi, którzy nas zaprosili, połknął niemal na raz bułkę z czymś tam, a zabrał ją, żeby potem odmawiać poczęstunku i nawet mnie wpychał połowę. Chyba zapomniał, że pani domu nie pochodziła z   Galicji. Już nie pamiętam, czy zwyczajnie przystała na wzbranianie się od jedzenia, co, jak zawsze, demonstrował gorliwie mój mąż, czy też nie grzeszyła słynnym: zastaw się, a postaw się. Ale kiedy wracaliśmy stamtąd głodni, nie wiedziałam: śmiać się z męża, że liczył na poczęstunek i zjadł bułkę, żeby odmówić, czy z siebie, że jednak on podejrzewał słusznie, a ja nie wzięłam od niego wcześniej połowy bułki.

 

No i takie mówienie nie wprost, zawiłe konwenanse stały się powodem, że i ja, wbrew chęciom, musiałam zrezygnować z dzisiejszego zaproszenia na imieniny. Wydało mi się, że rodzina nie mówi mi wszystkiego, a pod ich słowami kryje się jakiś inny powód, żeby tam nie jechać. Może domyślają się, jaki kłopot sprawilibyśmy gospodarzom, bo w przypadku tych właśnie zapraszających na brak gościnności nie można narzekać. I na pewno byłoby: gość w dom, Bóg w dom. Dużo wykwintnych dań pięknie podanych. I dużo kłopotów i roboty. A jednak żałuję, że nie pojechałam.

Tylko wolałabym, żeby słowo znaczyło zawsze to, co znaczy i nie trzeba się było dopatrywać pod nim ukrytych, nawet opacznych, treści. To chyba jest ta właściwie pojęta, a pożądana asertywność, która powinna upraszczać relacje pomiędzy ludźmi, by wiadomo było, że kiedy ktoś częstuje, to częstuje naprawdę, a jak odmawia, to dlatego, że nie chce i mu wolno. Szkoda, że pojęcie asertywności stało się u nas usprawiedliwieniem dla egoizmu i przejawów złośliwości.

Trochę mi głupio, że odrobinkę sponiewierałam galicyjską mentalność, czyli przesadną grzeczność i słowa niewprost u rodziny męża, rodziny bardzo zacnej i szanowanej. Opowiem jeszcze jakie tam imieniny wyprawiała ciocia Andzia! Jakie robiła torty czekoladowe! A dziś, choć to u zupełnie innych ludzi, tort imieninowy byłby podobny, i to nie jeden, bo takie u nich jadałam. Jaka szkoda!

Ale jeszcze szczypta ostrych przypraw. Kiedy mówię o tych wszystkich dobrych ludziach, to niekoniecznie widzę w tym samą sielankę. Każdy medal ma odwrotną stronę. Dobrzy czasem swą dobrocią zamęczają.

Kiedyś wracaliśmy wieczorem z koncertu w filharmonii tramwajem i ja miałam wysokie, niewygodne szpilki od okazji specjalnych. Ledwo na nich stałam. Na widok opuszczonego krzesła ruszyłam, by usiąść, ale mąż mnie powstrzymał, bo wypatrzył na końcu wozu, już pod drzwiami, stojącego staruszka. Zachęcany, by zajął tu wolne miejsce, pomachał odmownie i wtedy usiadł na tym miejscu – pamiętam to dokładnie – rudy, pucułowaty osiłek i rozwalił się wygodnie. Staruszek, który dużo przed czasem zajął pozycję przy drzwiach, żeby zdążyć wysiąść, wysiadł, a ja dalej słaniałam się w wysokich szpilkach – wściekła na przesadną dobroć mojego małżonka. Dotąd to pamiętam i czuję w nogach tamten ból. Dlatego sama wcale nie chcę być dobra. Ani niepotrzebnie się poświęcać.

I tu wtrącę coś z innej beczki. Oglądam już po raz trzeci serial „Brzydula” w polskiej wersji. Wcześniej znałam końcowe odcinki, teraz początkowe. Sam serial, pomimo uproszczeń, oddaje życiowe prawdy. Co mnie w nim pociąga? Osobowość Uli przezywanej: Brzydula, bo rzeczywiście popełnia wszelkie możliwe błędy przeciw zasadom ubierania, ale i w zachowaniu jest zanadto emocjonalna, nie panuje nad sobą, wciąż przeprasza, ośmiesza, i bez przerwy   demonstruje głupawy uśmiech z aparatem do prostowania zębów. Tak ją wymyśli dla filmu, bo w życiu któraż to dziewczyna nie potrafiłaby się szybciej dopasować do otoczenia. Ale ona daje się lubić i można się wczuwać w jej poczynania. Nie powiem, na ile się z nią utożsamiam, ale zaciekawia mnie syndrom człowieka dobrego, który staje się ofiarą losu. Tak się kiedyś nazywało ludzi niezaradnych, nieporadnych, nie potrafiących wykorzystać swej szansy ani zadbać o swoje sprawy. Oczywiście inni potrafią to wykorzystać i czują jakąś dziwną potrzebę, by takiej osobie dokuczać.

Pamiętam, jak w dzieciństwie byłam na koloniach w Lesku przy samym zamku i w naszym namiocie było nas sześć po klasie czwartej, a trzy, wyrośnięte, dojrzałe – po siódmej. Te starsze bawiły się kosztem młodszej koleżanki, która co wieczór płakała, bo nie dostawała z domu listu, a potem, że jej dokuczają. Wymyślały okrutne podstępy, to podstawiały jej pod łóżko miednicę z wodą i odwiązywały brezent polowego łóżka, żeby wpadła do wody, to karały ją – tak bez powodu – dodatkowym sprzątaniem, albo zrzucały jej na poduszkę skorki, jakie wędrowały po płótnie namiotu i my panicznie się ich bałyśmy. Były straszne, czarne z dwoma zakrzywionymi kolcami z przodu i takimi z tyłu. My, rówieśniczki pokrzywdzonej, nic nie mogłyśmy zrobić, gdyż wtedy te stare krowy na nas się mściły. Wychowawczyni wolała być ponad to, nie chciała słuchać skarg i rzadko do namiotu zaglądała, bo zakochana spacerowała ciągle z instruktorem sportu. A ja więcej już na kolonie nie chciałam jechać.

Wracając do Uli – Brzyduli, oglądając po raz trzeci niektóre odcinki tego serialu, zrozumiałam, dlaczego osobom dobrym ma cię ciągle coś za złe, a one same – tak jak Ula – zamartwiają się, że nie wszystko im się udaje. Właśnie wczoraj w tym serialu szef – bawidamek, podrywacz, wstrętny uwodziciel, scedował na Ulę wszystkie   zadania w firmie, którym sam nie podołał i wybył poimprezować. Ale Brzydula ma wielu wrogów i nic się jej nie udaje. Dlaczego cierpi? Bo, jak to bywa w życiu, ona chce być dobra, bardzo dobra, we wszystkim i dla wszystkich. Więc, oprócz rodziny i przyjaciół, wszyscy mają jej za złe, bo oczekują od niej takiej dobroci (poświęceń, pracowitości, oddania) i umiejętności (choćby zawodowych), jakie w ogóle nie są możliwe. Szef nie potrafi sprostać różnym zadaniom, to bawi się samochodzikami na biurku i zleca to Brzyduli. Potem ją z tego rozlicza i krytykuje. A ona w dobroci serca się nie buntuje, nie intryguje ani nie chwyta się sposobów na awans dla siebie. Ona się tylko poświęca i póki jest taka – przegrywa. Zawsze dobrym mamy za złe, że w czymś nie spełnią naszych oczekiwań, ale od złych nie oczekujemy niczego.   To chyba lepiej być złym? Ta koleżanka z kolonii w Lesku też bardzo starała się spełnić wymagania dokuczających jej babsztyli, i co? Do końca kolonii cierpiała. A my z nią, bo i nam się obrywało. Potem przynajmniej moja mama nagadała jednej z nich, bo ją znała. Nie wiem, czy kto ujął się za tamtą pokrzywdzoną.

 

No, ale żeby nie kończyć tak ponuro, przypomnę – jak obiecałam – imieniny cioci Andzi, tej z Krainy Dobrych Ludzi. Gości zjechało wtedy co niemiara, że ledwo się w pokoju pomieścili. Ciocia, jak zwykle, więcej czasu spędzała w kuchni, gdzie podgrzewała, wykańczała i układała na półmiskach i salaterkach kolejne potrawy, by przynieść do stołu. Ta, czy inna, pani jej pomagała, ale w pokoju było tak wesoło, że w końcu przestaliśmy zwracać uwagę, co się dzieje poza nim. Jedliśmy, piliśmy i śpiewali. Męskie głosy pięknie ciągnęły piosenki ułańskie i wojenne. „Jeszcze jeden mazur dzisiaj” i „O mój rozmarynie” albo „My pierwsza brygada” – co zwykle się po domach śpiewało.

   Ciocia w pewnej chwili przestała donosić kolejne potrawy. Gdzieś wyszła. Jej kieliszek – pusty – stał demonstracyjnie odwrócony do góry nogami, bo przyrzekła, że nie weźmie do ust kropli alkoholu póki będzie trwał stan wojenny. Świadomość sytuacji politycznej zakłócała nam spokój, ale tego dnia chcieliśmy się weselić na imieninach cioci, która zazwyczaj cały rok się do tego szykowała. Śpiewom i śmiechom nie było końca. I dobrego jedzenia, jak zawsze u cioci, pełno. Jeszcze czekały torty. I lody. Likier czekoladowy, jakaś nalewka, przepalanka domowej roboty dla panów, o co zadbał pan domu.

Dużo później się dowiedziałam, że ciocia była wtedy bardzo niespokojna z powodu naszego śpiewania, które niosło się daleko pośród domów nad rzeką, więc co i raz wychodziła na drogę, czy nie jadzie tu milicja albo Zomo. Ale śpiewać i hałasować nam nie wzbraniała. Dbała, by żaden cień niepokoju nie przyćmił wesołości. Tylko my, rozrzuceni już po świecie, a ja od niedawna dopiero przyjęta do rodziny z ich konwenansami, zapomnieliśmy, że podstawą owej galicyjskiej grzeczności, przynajmniej tej, którą u nich poznałam, była powściągliwość w zachowaniu, emocjach i ekspresji, żeby komuś nie zrobić przykrości. Pewnie dlatego odmawia się poczęstunku, bo może częstującemu zabraknie tego w spiżarce, albo będzie miał z tym za dużo zachodu. Ale u nas gość musi się najeść. Żeby nie zgłodniał. Żeby mu na zdrowie wyszło.

   Nie wiem tylko, czy ciocia Andzia, która w stanie wojennym tak demonstracyjnie odwracała kieliszek do góry dnem, jak się już wszystko w kraju zmieniło, wzięła jeszcze kiedy choćby kroplę wina do ust.

Więcej tak wesołych imienin tam nie widziałam. Kilka osób, z obecnych wtedy, jak i cioci już nie ma. Innym się nie chce weselić. Niektórzy wynajdują preteksty, aby nie jechać 200 km na imieniny.

  

   Siadłam więc do pisania o tym felietonu. O słowach, które pod spodem mają czasem zupełnie inną treść. A tym razem nie napisało mi się szybko. Lękałam się, by kogo nie urazić. Długo nie znajdywałam właściwego akcentu. Nie szło mi tym razem pisanie. Demobilizowała też listopadowa szaruga za oknem, choć za dnia było słonecznie. Wreszcie przypomniałam sobie, że kiedy z ociąganiem zabierałam się do czegoś, mama mawiała: „No wysyp ten piach z rękawa”, co miało znaczyć, że ręce do roboty jakoś ociężałe.   A w dzieciństwie, wysyłając nas do spania, ponaglała: „Śpij prędko, bo poduszka potrzebna”.

I w końcu jakoś mi się napisało.

Krystyna Habrat.

 

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko