Rafał Sulikowski – INRI. O Jezusie z Nazaretu

0
269

Rafał Sulikowski 


INRI. O Jezusie z Nazaretu

 

W jednej z powieści polskich ostatniej dekady do stolicy naszego kraju przybywa Jezus. Ogłasza, że startuje w wyborach prezydenckich i zaczyna głosić swój program. Dokładnie taki sam, jak dwa tysiące lat temu. Czy wygra wybory? Czy zdobędzie wyborców, mając o wiele lepsze środki oddziaływania niż niegdyś?

Jezus z Nazaretu. Powiedzieć o Nim, że to postać legendarna – za mało. Że to Człowiek niezwykły – jeszcze mniej. Powiedzmy zatem na początek, że jest to jedyna postać ze starożytności znana na całym świecie. Czy, gdy nam źle, mówimy „Cezarze”? Nie. Mówimy wtedy „O Panie Jezu”. Jednak zastanawiające jest to, że w przestrzeni naszej kultury tylko ta postać jest stale przywoływana. Dziesiątki tysięcy modlitw unosi się codziennie właśnie do Jezusa. Wiara, że On zmartwychwstał i żyje przenika mniej lub bardziej życie miliarda chrześcijan, czyli jedną siódmą populacji ziemi. Zapamiętajmy więc na początek tyle, że jest to jedyna osoba z zamierzchłych czasów, o której wybitni uczeni teologowie twierdzą, że istnieje, jest, żyje, a co więcej działa – uzdrawia, zbawia, przynosi pomoc, ukojenie i życie wieczne, nie tylko w kościele rzymskim i nie tylko w chrześcijaństwie.

 

Jak dzisiaj świat, zwłaszcza ten wielki świat postrzega Jezusa? Nie pytamy o to, jak kościoły postrzegają, tym zajmiemy się niebawem. Pytamy o świat, bo przecież religie istnieją w świecie, nie gdzieś ponad czy poza nim. Aby na to pytanie cokolwiek powiedzieć, trzeba przypomnieć słowa Jana Pawła II, który twierdzi, że „nie można człowieka zrozumieć do końca bez Chrystusa” oraz…Leszka Kołakowskiego, agnostyka, który twierdzi, iż „kultury europejskiej nie sposób pojąć bez postaci Jezusa z Nazaretu”. O ile słowa papieża są jakby naturalne w kontekście tego, kim był, to słowa agnostyka mają inną, o wiele większą wagę dla zasadniczo ateistycznie zorientowanego świata. Czy jednak znajdzie Syn człowieczy wiarę na Ziemi, gdy przyjdzie?…

Ale to nie wszystko. Musimy zagłębić się trochę w historię Kościoła, szerzej – chrześcijaństwa, bo ono takie, jak dziś jest mocno ewoluowało, zmieniało się. Można rzec, że tym, co łączy nas z pierwszymi chrześcijanami (nie znano wtedy pojęcia „katolicki”, które jest późniejsze) jest wiara w jednego Boga i w zmartwychwstanie Jezusa. Tylko tyle? Może znalazłoby się więcej, ale i to wystarczy.

 

Po odejściu Jezusa jego apostołowie zaczęli głosić ewangelię wszelkiemu stworzeniu, tak, jak prosił. Zdobywali nowych wyznawców, przemieniali swoje umysły, dążyli do prawdy, dobra i piękna. Spisano cztery główne, kanoniczne ewangelie, dzieje apostolskie oraz listy apostolskie i wreszcie księgę tajemniczą, mroczną, zwaną Apokalipsą, której autorem jest prawdopodobnie Jan, bliski uczeń, zesłany na wyspę Patmos, gdzie otrzymał znaczące objawienie prywatne. Dotyczy ono eschatologii – nauki o rzeczach ostatecznych, jak sąd ostateczny, zbawienie, życie wieczne, obraz nieba i otchłani, i podobne, mocno eksploatowane przez kulturę masową wątki. Początkowo wierzono, że Jezus z Nazaretu powróci szybko, wkrótce, jeszcze za życia pierwszych uczniów, apostołów i ewangelistów. Panowała solidarność, ludzie dzielili się majątkiem, byli uczciwi, pełni pamięci i wrażeń, bo żywa była pamięć o Jezusie, jego czynach i słowach. To On uczył, żeby mając dwa płaszcze oddać jeden potrzebującemu i nadstawić drugi policzek. To On wygłosił Kazanie na Górze i osiem błogosławieństw, jakie były niemal bluźnierstwem, podobnie jak reszta nauki dla faryzeuszy, uczonych w Piśmie i żydowskich prawników. Wreszcie to Jezus uzdrowił mnóstwo osób, młodych i starych, kobiet i mężczyzn, karmił tłumy i wskrzeszał umarłych. Gdy więc mijały lata, a Jezus nie powracał, Kościół musiał się z tą sytuacją zmierzyć, dlatego normalne jest, że pierwotni chrześcijanie stracili niejako ten emotywny, pełen emocji zapał, że wiara przestała być tylko wielkim uczuciem, stając się bardziej medytacją, refleksją. Powstawały różne pisma, pisano pierwsze apologie, komentarze i inne uczone rozprawy.

 

Mniej więcej przez pierwsze cztery wieki chrześcijanie wierzyli w sposób utajony, byli prześladowani, ginęli na arenach, w Rzymie, oddawali życie. Był to czas męczennic i męczenników, o których stopniowo potem zaczęły powstawać żywoty świętych i pozostałe pisma hagiograficzne. Pamiętamy wszyscy np. Żywot św. Antoniego, w którym zawsze tkwi nutka dydaktyki i moralizatorstwa, zupełnie dla nas dziś w dobie indywidualnych wyborów niezrozumiała. Trzeba jednak pamiętać, że jedynym słowem dla rzesz wyznawców było słowo mówione, bo pisane ręcznie księgi były zbyt drogie i przechowywane tylko w klasztorach i bibliotekach. Chrześcijaństwo zatem istniało przez kilka wieków w podziemiu. Oficjalni, wielcy historycy starożytni, jak Tacyt czy Pliniusz Młodszy albo pomijali postać Jezusa z Nazaretu albo kwitowali krótkimi wzmiankami, co stanowi do dziś zagadkę. Niektórzy badacze zaczęli w XIX wieku kwestionować na tej podstawie historyczność Jezusa – uważano, podobnie jak w tzw. kwestii homeryckiej, że tak naprawdę nie tylko cuda opisane w ewangelii nie miały miejsca, lecz, że Jezus w ogóle nie istniał. Problem ten, jak pamiętamy, podjął w formie literackiej Bułhakow. Lecz naszym zdaniem problem braku szerszego komentarza w pracach starożytnych historyków może być rozwiązany i to w sposób niemal banalny: po prostu Jezus nie był postacią „salonową”, omijał tzw. wyższe sfery, jadał nie z Herodem, lecz z celnikami, grzesznikami, jak ich nazywano, z ludźmi krótko mówiąc z marginesu, bo zgodnie z tym, co rzekł „nie zdrowi potrzebują lekarza”. Oczywiście, że w ten sposób niejako wykluczał się z wyższych sfer, które właśnie opisywali wybitni historycy żydowscy czy pogańscy. I podobnie dzieje się po dziś dzień – historyk wcale nie rysuje pełnego obrazu tego, jak było, lecz konstruuje bardzo selektywną wizję świata, zależnie od tego, z którym środowiskiem się utożsamia, które ceni i jaką ma hierarchię wartości. Dlatego raczej krótkie wzmianki nie są wcale dziełem późniejszych wstawek i fałszerstw kopistów, jak sądzono. Nie – są one oryginalne, lecz cóż mógł nauczyć historyka obcującego z pismami Arystotelesa i Platona, jakiś nauczyciel urodzony w Betlejem, którego Matka pochodziła z Nazaretu! Oczywiście, my wiemy, że mógł, ale wtedy nauka Jezusa w sferze moralnej czy egzystencjalnej nie była czymś oczywistym. Nie było dla starożytnych wcale oczywiste to, o czym mówił Jezus. Ważniejsze było to, co robił.

 

Tak zatem problemem ludzi pozytywizmu, zafascynowanego naukami przyrodniczymi była kwestia, nie czy Jezus był Bogiem, lecz czy w ogóle był człowiekiem realnym, żyjącym w konkretnym czasie i przestrzeni, w Ziemi świętej, do której Mojżesz przyprowadził tysiąc lat wcześniej naród semicki, żydowski. Dziś wybitni i najwybitniejsi historycy nie negują faktu, że Jezus historyczny to postać autentyczna. Dla ludzi początku XXI wieku problemem jest przyjęcie boskości Jezusa i jego nauki etycznej czy szerzej – moralnej. Lecz aby to zrozumieć, wróćmy do IV w. n.e., kiedy po morzu przelanej, podobnie jak dziś, krwi chrześcijańskiej, religia, którą zapoczątkował Chrystus, stała się religią państwową. Dziś powiedzielibyśmy – to był błąd. Nastąpiło wahnięcie w drugą stronę – ponad dziesięć wieków, kiedy jakby w odwecie niszczono kultury inne, pogańskie, palono księgi heretyckie, świątynie pogańskie, asymilowano święta, spalono Bibliotekę Aleksandryjską. Oczywiście dziś wiemy, że Oświecenie pomyliło się w ocenie wieków średnich, zapoczątowanych upadkiem w 476 r. n.e. cesarstwa rzymskiego. Wiadomo, że oprócz grzechów, za które w 2000 roku przeprosił papież Jan Paweł II, wtedy powstały katedry europejskie, summy filozoficzne i teologiczne oraz Boska Komedia i Sonety do Laury. Lecz generalnie rzeczywiście był to czas trudny dla chrześcijaństwa. Po dwu wiekach kryzysu w V i VI w. n.e., kiedy niewiele w chrześcijaństwie się działo, nadszedł renesans karoliński, a następnie zaczęto chrystianizować kraje słowiańskie. Proszę zauważyć, ile czasu – dziesięć wieków, trwało zaniesienie idei Jezusa krajom nie bardzo odległym od ziemi Jezusa krajom takim, jak Czechy czy Polska albo Ruś.

Podobnie, jak w I. w., tak i pod koniec pierwszego tysiąclecia nasiliły się nastroje milenijne – oczekiwano ponownego przyjścia, czyli paruzji, a gdy to nie nastąpiło, rozpoczęło się drugie tysiąclecie. Można je podzielić na dwa okresy – do XVI wieku oraz XVI-XX w. Pierwszy okres wydał wspomniane złote dzieła. Panował światopogląd ściśle teocentryczny, ale równocześnie w tym okresie powstały wszechnice, czyli uniwersytety oraz akademie. Stosunek do Jezusa z Nazaretu był bardziej niż za Jego życia intelektualny niż uczuciowy. Prości ludzie musieli asymilować wiarę chrześcijańską, dostosować do tej, jaką dziedziczyli od pogańskich rodziców. Powstawał rzymski katolicyzm – główna interpretacja chrześcijaństwa, polegająca na inkulturacji – wchłonięciu i przetworzeniu pierwiastków przed nadejściem chrześcijaństwa. Nadal w centrum był raczej Bóg niż Jezus, którego od pewnego momentu uznano za równego Bogu. Posługiwano się w Credo pojęciem wcielenia, inkorporacji, nadal rozwijała się bogata liturgia, teoria sakramentów oraz teologia – królowa nauk, której poddaną była filozofia. Jezusa pojmowano dwoiście – zwalczano skrajne ujęcia, wedle których albo tylko był Bogiem albo tylko Człowiekiem. Chrześcijaństwo przestawało być monolitem, rozwijały się zakony żebracze, gdzieś tam przemknął Franciszek z Asyżu, głoszący radość bycia, gdzieś tam pojawiały się wybitne mniszki czy królowe, spisujące swe modlitwy, kobiety-mistyczki, wizjonerki. Lecz nadal w centrum był Bóg, w imię którego niekiedy dochodziło do nadużyć.

I właśnie w miarę upływania czasu od wniebowstąpienia, gdzieś zanikał ten Jezus realny, żywy, ludzki, po prostu cieśla i nauczyciel „jak żyć”, gdzieś tam ten Jezus potężniał, stawał się Pantokratorem, królem wszechświata, kimś niedostępnym dla profanów, a zwłaszcza grzeszników. I dopiero, kiedy nadszedł renesans, czyli Odrodzenie, powrócono do Ewangelii, omijając długą tradycję średniowiecza, zajęto się ponownie odzyskiwaniem dzieł antyku, poezji, dramatu i także odzyskiwano ludzki wymiar Jezusa. Albrecht Durer namalował słynny autoportret, stylizowany na postać Jezusa z brodą i długimi włosami. Michał Anioł malował, podobnie jak da Vinci. Odrodzenie dotyczyło zwłaszcza filozofii platońskiej, tomizm oparty na Arystotelesie, przekazanym przez arabskie szkoły, odchodził. Nadeszła reformacja, nakazująca lekturę Biblii samodzielnie i w językach narodowych, a także indywidualną relację z Jezusem, którego zaczęto uznawać za prawdziwego człowieka, który także jadł, pił, spał, bywał rozgniewany, czy zmęczony, pracował ciężko, dzieląc los wygańców Ewy. Wraz z Jezusem, drugą Osobą Trójcy świętej, bliski światu stawał się sam Bóg. Już zanikali bogowie i bożki (idole) pogańscy, już nadchodziły lepsze czasy. Odłączenie części wiernych za Lutrem spowodowało kryzys, którego przełamaniem miał stać się XVII wiek i kontrreformacja. Próbowano wtedy na Soborze Trydenckim sformułować główne punkty wiary. Jednocześnie rozwijała się nauka, technika, sztuka, co zaowocowało lękami egzystencjalnymi, a potem Oświeceniem, głoszącym już nie Jezusa, lecz w ogóle nieistnienie Boga. W najlepszym razie stworzył On świat i odszedł. W najgorszym – w ogóle nie stworzył. Wiek XIX to oprócz opisanej kwestii historyczności Jezusa, czasy romantyzmu, który sprzeciwił się religii w imię miłości, a także pozytywizmu, kiedy powstała rozwijana do dziś nauka o ewolucji. Wydawało się, że wszystko, co boskie jest stracone. Lecz jak to z wiarą bywa, nadszedł wiek XX, pełen zła i wojen, ale przecież równocześnie mistyczny. Przypomnijmy postać choćby świętych, choćby Siostrę Faustynę, która była Apostołką miłosierdzia dla zbolałej ludzkości.

 

Teraz na tak zarysowanym tle można znowu cofnąć się prawie dwa tysiące lat. Jesteśmy w ziemi świętej, jest ciepły wieczór, cykają cykady, rosną drzewa oliwne, ktoś klęczy, wyraźnie modli się, lecz jest jakiś niespokojny, wstaje, wraca do śpiących uczniów, potem znowu próbuje się modlić. Lecz zaraz przychodzi kohorta, coś mówią, wiążą postać, odchodzą. Uczniowie idą z dala, ostrożnie, z lękiem. Potem noc w więzieniu, a rano proces. I w kilka godzin potem Jezus z Nazaretu miał odejść w niepamięć, pamięć o Nim miała odejść wraz z Nim. Jego najbliżsi są w depresji, stracili nadzieję. Jeszcze tylko nowy, pożyczony grób, jeszcze kobiety miały namaścić ciało drogimi olejkami…jeszcze trzeba było pewnie załatwić grób na zawsze. Piłaci umyli ręce. Wreszcie nikt nie będzie spokojnym ludziom pracującym na roli przeszkadzał, odrywał ludzi od codziennych zajęć, łowienia ryb czy prac w polu. Zagrożony porządek społeczny został przywrócony. Tak pewnie myśleli w domach i pałacach faryzeusze, odpowiedzialni za śmierć Człowieka, króla żydowskiego. Gdzieś wrzucono belkę, którą potem odnajdzie św. Helena, i napis nad skazanym: „Iesus Nazarensis – Rex Judeorum”.

 

I nagle w niedzielny poranek, który dla żydów był pierwszym dniem tygodnia, normalnym dniem pracy, depresja znika, a potem pojawia się radość, prawie euforia. Nie wszystko stracone, kobiety były i zobaczyły pusty grób. „ Gdzie zabrano Pana?” – pyta ogrodnika Magdalena. I poznaje Go.

Idzie zanieść wieść, która rozbiega się jak to w małej miejscowości, lotem błyskawicy. Cóż takiego miało miejsce z soboty na niedzielę? Jezus wrócił do życia, nikt nie wie, jak, nie było nikogo w tym momencie, a straż uciekła. Cóż oni widzieli?

 

Są to pytania ważne, lecz już z perspektywy ostatecznej. Natomiast cofając się wstecz, należy przyjrzeć się z grubsza życiu ziemskiemu Jezusa. Ewangelie, które w odróżnieniu od apokryfów, będących tylko pomocniczą literaturą dla wierzących w Chrystusa (ostatnio rośnie zainteresowanie nimi, Kościół już nie odradza ich czytania, jak kiedyś) mało poświęcają uwagi narodzeniu. Jedynie Mateusz podaje jakby rodowód czy genealogię Jezusa, wywodząc go z linii Dawidowej, a wcześniej patriarchów (Abraham, Mojżesz) czy nawet Adama, więcej uwagi poświęcając miejscu pochodzenia Jezusa, jego nadprzyrodzonemu poczęciu, będącym cudem, a także okolicznościom towarzyszącym (śmierć niemowląt z rozkazu Heroda, ucieczka i pobyt w Egipcie, powrót nakazany we śnie Józefa, itd.) Dlaczego tak się dzieje? Prawdopodobnie tylko Łukasz rozmawiał bezpośrednio z Matką Jezusa, Miriam, gdy spisywał swoją wersję „dziejów Jezusa), Nauczyciela i Zbawcy ludzkości, reszta ewangelii pochodzi z jednej wersji nazywanej „proto-ewangelią”. Po prostu nie cudowne, jak chcą apokryfy, dzieciństwo, lecz nie różniące się od rówieśników czy pokolenia życie w Betlejem, a potem w Nazarecie, było celem, lecz opis działalności po chrzcie w Jordanie i poście na pustyni. Nie było nic nadzwyczajnego w codziennym, spokojnym, typowym dzieciństwie Jezusa; była to pomoc i ciężka praca fizyczna, pewnie jakaś szkółka rabinacka (co widać w motywie pozostania w Jerozolimie wbrew woli rodziców), były to coroczne nawiedzenie Świątyni i niewiele więcej. Można rzec życie biedne, stabilne, nawet monotonne, lecz taką dobrą rutyną prowincji, z dala od zgiełku ówczesnego handlu, szlaków handlowych czy polityki.

Ewangelie zatem „załatwiają” dzieciństwo oraz okres nastoletni i dojrzewanie Jezusa bardzo szybko, kilkoma pociągnięciami pióra. O wiele więcej mówią apokryfy, opisując cuda Jezusa, jednak są to cuda bajkowe, jak ulepienie z gliny i ożywienie wróbla i tym podobne motywy „fantasy”. Należy brać je raczej w przenośni, jako proto-hagiografie, pełne motywów cudownych, lecz jakby mało istotnych. Tymczasem prawdziwe cuda dokonał Jezus już w okresie publicznej działalności, w czasie, gdy był w pełni dojrzałości.

 

Ewangelie wiele pomijają – nie opisują na przykład wyglądu zewnętrznego Jezusa, jego rysów twarzy, koloru oczu i włosów, wzrostu, i świata wewnętrznego. Dopiero chrystologia, czyli dział teologii, zajęła się takimi aspektami, jak wiedza Jezusa (czy wiedział i czuł, że jest Bogiem?), jego horyzonty umysłowe (Ewangelie podkreślają jego bystrość, kiedy dyskutuje z uczonymi w Piśmie, mając ledwie 12 lat) czy sfera życia emocjonalnego, ale tutaj mamy więcej wskazówek. Jezus wiedział bardzo dużo o świecie, była to wiedza sokratejska, praktyczna, dająca się wyrazić w formach literackich (przysłowia, przypowieści, parabole), wiedział, jakie są ówczesne problemy ludzkości. Spekulacje, jakoby Jezus pobierał nauki gdzieś na dalekim wschodzie, w Indiach, nie mają wartości dowodu naukowego – żaden historyk nie jest w stanie tego potwierdzić ani temu kategorycznie zaprzeczyć. Problemy, które podejmuje Brown w formie literackiej, a więc nie naukowej, są sztuczne: czy Jezus był żonaty? Czy mógł mieć żonę? Mógł, był zewnętrznie taki sam, jak jego pobratymcy, tyle, że On miał świadomość wybrania i wiedział, że są rzeczy wyższe niż małżeństwo, posiadanie dzieci czy stabilizacja materialna. Zapewne, mógł jego celibat wyzwalać uczucie inności, lecz myśli boskie przeważnie nie są naszymi. Mógł mieć, ale pytanie, czy chciał? Tego pytania krytycy celibatu Jezusa nie stawiają, a ono jest istotne. Nie można wszystkich, jak to robią lewicowi pisarze, upodabniać – to nowy rodzaj totalitaryzmu i presji tłumu: wszyscy muszą mieć partnera, wszyscy Żydzi mieli rodziny, aha, to Jezus też. Zresztą w kulturze religijnej Jezusa celibat był częstszy niż się to może wydawać. Wystarczy pod tym kątem przeczytać fragmenty Starego Testamentu.

Podobnie jest z krytykami tradycyjnie odsączającymi ewangelie z wszelkiej cudowności, choć w świetle najnowszej fizyki cuda są nie tylko możliwe, lecz potrzebne, nie tylko ze względów psychologicznych. Uzdrowienia zdarzały się przed Jezusem, były czynione przez Niego oraz miały miejsce w całej historii chrześcijaństwa. Nie były to tylko uzdrowienia z chorób, ale wszelkie objawienia, uwolnienia, i inne, których typologię zna teologia. Był taki czas, kiedy redukowano nauczanie Jezusa do etyki, życia codziennego, nie wnikając w Jego świadectwo Boga. Tak zatem po przywróceniu historyczności Zbawcy w II połowie XX wieku dzięki badaniom biblistycznym i archeologii, zaczęto na powrót analizować Jego przesłanie. Dowiedzieliśmy się tedy, że Jezus to rewolucjonista, sprzeciwiający się zamkniętej, rytualnej religii, skostniałej literze prawa, nieludzkim ciężarom nakładanym na ludzi. W tym kontekście wskazywano analogie – dziś Jezus walczyłby z hierarchią kościlelną, co było wodą na młyn prymitywnego antyklerykalizmu, władzom komunistycznym i liberalnemu Zachodowi. Dowiedzieliśmy się, że Jezus był zwyczajnie idealistą, jak to w młodości bywa. Tyle, że dawniej średnia życia była większa i człowiek w wieku 30+ był już w pełni sił (dziś ledwie zakończyłby dojrzewanie). Był też Jezus cierpiący na zaburzenia psychiczne oraz Jezus-poeta, podobnie jak słodki, a zarazem mocarny Jezus z widocznym sercem, co uwielbiała dewocyjna sztuka baroku. Był też Jezus-władca, Król, prorok, charyzmatyczny uzdrowiciel, wreszcie – Jezus-terapeuta czy Jezus-bioenergoterapeuta. W XX wieku Jezus był wszystkim i zarazem nikim, wielkim nieobecnym.

Ale po kolei. Najpierw Jezus dla współczesnych sobie był co najmniej bardzo dobrym człowiekiem. Spełniał wszystkie przykazania, zachowywał się tak, jak inni, ale dążył do doskonałości. Żył jak inni – jadł, spał, dzielił los ludzi, wrzucony w egzystencję, a zarazem twierdził, że stał się zanim Abraham był. Spełniał zatem wszelkie normy społeczne, lecz zarazem bywał społecznie niedostosowany, w rozumieniu Dąbrowskiego, kiedy trzeba było walczyć – kiedy wyrzucał ze świątyni przekupniów, bronił kobiety przed ukamienowaniem, ostro reagował na podchwytliwe pytania faryzeuszy, kiedy nauczał.

Jednak jak naucza Papież – był kimś ponad normę, w sensie świętości. Proszę zauważyć jedną rzecz: nie mówimy „święty Jezus”. Mówimy „Ojciec święty”, „święta Maryja”, „święta Faustyna”, ale nigdy „święty Jezus”, co najwyżej „Przenajświętsze Serce Jezusa”. Jest to o tyle ciekawe, że Jezus był nie tylko sprawiedliwy w rozumieniu starotestamentowym, lecz święty, ba, najświętszym z ludzi od początku ewolucji rodzaju ludzkiego. Podobnie jest z inną sprawą: mówimy „Bóg istnieje” czy „Bóg nie istnieje”, ale nigdy „Bóg żyje”; mówimy „Jezus żyje”, ale nigdy „Jezus istnieje”. Dlaczego?

Tu wchodzimy w jedno z zagadnień ontycznych. Jak naucza każdy katechizm Bóg jest duchem czystym, dlatego nie można Go zobaczyć oczami fizycznymi ani usłyszeć czy dotknąć. Judaizm uznaje transcendecję boską – Bóg tam jest Stwórcą, ale raczej gdzieś daleko, jak w deizmie czy religii naturalnej w XVIII wieku. Chrześcijanie, wywodzący się z pnia abrahmowego, z religii mojżeszowej, dodają, że w Osobie Jezusa z Nazaretu Bóg stał się widzialny, namacalny, historyczny, co więcej – to już dodaje XX wieczna teologia Teilharda de Chardin wpisuje się w ewolucję wszechświata, który raz stworzony w punkcie Alfa zmierza do punktu Omega, celu ludzkości, jej przebóstwienia, uduchowienia, zmartwychwstania. „Jam jest Alfą i Omegą…” Teilhard de Chardin tworzy odważną teologię ewolucyjną, zmierzającą do syntezy Boga i Człowieka, trochę czerpiąc z mistycznych idei prawosławia, odłamów i wersji wschodniego chrześcijaństwa. Jednak taki „kosmiczny” Chrystus, jest jak zauważa Joseph Ratzinger zbyt odległy od codziennego doświadczenia religijnego niż Jezus historyczny. Opisuje pewne pęknięcie czy nawet rozszczepienie w świadomości chrześcijan, dzieląc ich na tych, którzy interesują się życiem ziemskim Jezusa i na tych bardziej „intelektualnych”, którzy – trochę jak „wiara filozoficzna” Jaspersa – interesują się królowaniem Chrystusa. Projekty intronizacji Jezusa na króla Polski mają tutaj swoje źródło, niezależnie jak je oceniamy.

 

Kiedy Jezus zaczynał publiczną działalność w Galilei i Judei, w ziemi świętej i pewnie w całej Europie i kręgu śródziemnomorskim panował głęboki kryzys o charakterze politycznym (władza rzymska) i moralnym. Uprawiano na masową skalę czarną magię, czego refleksy znajdujemy w dziejach apostolskich, a Bóg był zagniewanym Jahwe z ksiąg prorockich. Jednak to właśnie proroctwo Izajasza, które Jezus przeczytał raz w synagodze stanowi kanwę jego późniejszej działalności. Objawia się mesjasz, prorok, syn boży – te wszystkie tytuły nadają godność Jezusowi, pomazańcowi bożemu, akcentują jego misję – odpuszczenie grzechów i często w ślad za tym uzdrowienie, nawet nie tylko moralne i duchowe, lecz czasem także fizyczne czy somatyczne. Potem jest chrzest u Jana, którego zabije Herod, post i kuszenie na pustyni, co stanie się prawzorcem monastycyzmu i eremitów, odchodzących ze świata na odludzie, gdzie mogą medytować i kontemplować słowa prawdy uniwersalnej. Jezus bowiem nie tyle tworzy nową religię, co uzupełnia braki dawnej; nie tyle przynosi obraz Boga, ile go zmienia. Już nie karzący Jahwe, lecz Abba Ojcze, już nie zewnętrzne praktyki ascetyczne, lecz religia serca są ważne. Oddawanie Bogu czci w Duchu i prawdzie. Wewnętrzne nawrócenie. Metanoja – przemiana umysłu i serca. Wyobraźnia miłosierdzia. Los ludzkości jako całości. Uniwersalne przykazanie miłości bliźniego, ba, nawet nieprzyjaciół. To była istotnie rewolucja, lecz czy to znaczy, że na tym sprawa się skończyła? Nie. Jezus nie tyle burzy, co buduje. Nie tyle krytykuje, ile odnawia dawne wątki z psalmów, ksiąg mądrościowych, prorockich, zwłaszcza Izajasza, z Genesis – „opuści człowiek ojca i matkę”, „od początku tak nie było” – w sprawie rozwodów i powtórnych związków.

Nie da się zatem stwierdzić wprost, czy dzisiejszy świat zna Jezusa. Teoretycznie tak. Każdy człowiek na świecie potencjalnie może poznać idee Jezusa z Nazaretu. Jego łagodną stanowoczość, jego sprawiedliwe miłosierdzie i miłosierną sprawiedliwość. Każdy może wpisać w google hasło „Jezus” i ma dostęp do całej zgromadzonej przez stulecia wiedzy o nauczycielu ludzkości. Czy to oznacza jednak, że każdy powinien porzucić swoją religię, swoją prawdę? Że ktoś urodzony w islamie czy judaizmie musi stać się chrześcijaninem, aby osiągnąć zbawienie? Żadną miarą. Zakłóciłoby to porządek społeczny. Każdy w sumieniu musi rozważać, czym jest dobro i zło. Nie znaczy to, że każdy ma prywatną religię, choć zarazem każdy ma inny obraz Boga. Inny wizerunek Jezusa, na co wpływa wiele czynników. Zajmijmy się jednak tylko obrazem Jezusa i to póki co tylko w kulturze polskiej, polskiego katolicyzmu, który chlubił się niegdyś wielkimi postaciami, konwersjami (Edyta Stein, Janusz Korczak, Siostra Faustyna), a potem KIK-ami czy z drugiej strony środowiskiem Tygodnika Powszechnego czy Znaku.

 

Jest silna maryjność polskiego katolicyzmu. Od razu nasuwają się takie wątki, jak Sanktuarium na Jasnej Górze, miejsca prywatnych objawień, głównie maryjnych, jak wątki patriotyczne, martyrologiczne. Patriotyzm łączył się z ofiarą, a mesjanizm polski niósł nadzieję, że zaborca odejdzie z naszego kraju pokonany. Kryją się tu liczne pułapki – wymieszanie patriotyzmu z religią, pewna zewnętrzność liturgii i obrzędów, ale zarazem pewne bezpieczeństwo stałych dogmatów, świąt czy uroczystości. Maryjność to emocje – matka broni dziecko przed zagniewanym, a obecnie coraz częściej nieobecnym Ojcem. Tak rodzi się pewne rozszczepienie między sprawiedliwością (domena męska) i miłością (domena kobieca), pewien niepokój o to, czy Bóg, który de facto jest Ojcem ludzkości, zawsze wybacza? Czy wybaczy tym razem? Czy rzeczywiście po tylu latach mam szansę na zbawienie? I wtedy ucieka się wierzący do Maryi, która jest „ucieczką grzesznych”, „uzdrowieniem chorych”. Gdzie tutaj jednak w takim razie osoba Jezusa z Nazaretu?

I tu można przywołać chrystocentryzm polski – objawienia Chrystusa jako Króla czy orędzie miłości miłosiernej Siostry Faustyny. Ta niezwykła historia, spisana w Dzienniczku do dziś inspiruje – pamiętamy jeszcze film z Dorotą Segdą w roli głównej czy filmy o Janie Pawle II. Jezus Faustyny jest realny, żywy, namacalny. Obdarzony cielesnością uduchowioną, zwaną w teologii „ciałem chwalebnym”, pojawia się, objawia miłosierdzie, którego centralne słowa są takie: „Nie znajdzie ludzkość uspokojenia dopóki nie zwróci się z ufnością do źródła Miłosierdzia Mojego”. Niby to znamy. Mówiono też Siostrze, że święto miłosierdzia już jest. Lecz kto o nim wiedział wtedy? Nikt. Lecz wszystko ostatecznie wiodło do odrodzenia ewangelii – sednem jej jest „Emmanuel”, czyli Bóg bliski, Bóg z nami, z naszymi kłopotami.

 

Czy jednak tak jest? Chcielibyśmy, ale wiemy, że świat dzisiejszy nie chce zasadniczo Boga, ani Jezusa z Nazaretu, a tym bardziej nie są modne żywoty świętych czy dawne wzorce etyczne. Świętość kojarzy się ludziom jedynie z życiem bez przyjemności, seksu, radości i tego, co doczesne. To niesłuszne stanowisko trzeba zmienić. Różne są drogi ludzkie. Różne historie życia. I tak, jak różni są ludzie, to słowa Nazarejczyka brzmią od dwu tysiącleci: „Byłem głodny, a daliście mi jeść”. To jedyne kryterium zbawienia z naszej strony. Nie ma innego. Wiara bez uczynków nie jest żadną wiarą. Lecz czy dobre uczynki są dziś w modzie? Wstydzimy się być dobrzy. Trzeba się przebić, żyć hitowo, na topie, lansować się nieustannie. Nie tego uczył Jezus.

 

Zamykając powoli ten szkic, ten esej można powiedzieć tak: w XX wieku odzyskaliśmy Jezusa historii, konkretnego, wybitnego Człowieka. Obyśmy w XXI wieku odzyskali Jezusa, który zmartwychwstał także w historii, jeden raz, konkretnie nieopodal Góry Czaszki i który żyje i króluje, jest blisko i kiedyś powróci. On nie mógł się pomylić.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko