Marek Jastrząb – Projekt opowiadania

0
301

Marek Jastrząb


Projekt opowiadania

 

 

Franciszek MaśluszczakOpowiadanie, które chciałbym napisać, byłoby następnym nieporozumieniem: zamiast jednoznacznego potępienia czynów bohatera, dobrotliwie pozwalam uwierzyć w jego niewinność. Przedstawiam go w roli moralnego czyścioszka, niezawodnego uczciwca wyprowadzonego w pole.


Mój bohater powołuje się na wołające o pomstę do nieba kafkowskie dzieciństwo polegające na braku ciepłej wody; przysięga, że to jej nieobecności zawdzięcza garowanie pod celą i niesprawiedliwe pobyty w penitencjarnych gabinetach biologicznej odnowy.


Wyrzeka na okoliczności, na partackie warunki przeszkadzające mu w prawidłowym odfajkowaniu pokuty. Do tej czarnej listy dochodzą źli koledzy ze swoimi przebrzydłymi narowami oraz niepojęty skandal z niesprawiedliwym występowaniem plam na słońcu.


Tkwiący w opowiadaniu Niezłomny Człowiek, uwolniony od udręki zwykłych uczuć, stanowi sobą zaczyn, jeszcze nie uformowaną plazmę, dodatkowo płynną i tylko teoretycznie twardą bryłę, materię oczekującą na nowego rzeźbiarza.


Sadystyczni koledzy i okrutne siły przyrody depcząc mu po życiorysie powodują, że wyswobadza się spod inspekcyjnego oka rodziny i zakłada własną. Obiecuje sobie, że będzie inna od poprzedniej, w której był szóstym kołem u woza.


Po roku przygnębiających rozmyślań na swój niepocieszny temat, idzie do pracy. Idzie do pracy, ponieważ jeszcze nienarodzone maleństwo już domaga się papu, a ślubna, którą godziwie zaniedbuje w porze na lunch, uwielbia natomiast podczas kolacji ze świecami, puszcza się jego humorzastych gaci, ma go powyżej lub poniżej i wkracza na wojenną ścieżkę zdrady. Coraz częściej, żwawiej i na cały rozdzierający głos, narzeka mu na wycieraczkę pod drzwiami. Wreszcie przenosi się do słoniowatej zołzy – matuli, zabiera ze sobą dzieciątko płci męskiej i, nie mówiąc, czy i kiedy oraz z kim wróci, pozostawia go w dygotliwych rozterkach, on zaś stwierdza z przestrachem, że jego lotny, dotychczas niezawodny umysł, który pozwalał mu na człapanie po cudzych przeżyciach, odmawia mu posłuszeństwa.        


Razem z jej odejściem, na fabularnym horyzoncie pojawia się imię bohatera: dotąd pętał się po opowiadaniu jako anonimowy kiep, mikrus bez wyraźnie zaznaczonych, charakterologicznych konturów, teraz okazuje się, że ma nie tylko problemy, ale posiada twarz, którą można nazwać, przybliżyć do rzeczywistości, że na chrzcie dano mu gromkie i ochrypłe Benek.


Benek, osobistość niekonwencjonalna, Benio, odstawiający Wielkie Przeżywanie z powodu swojego wzrostu, po pijaku startujący z witkami do każdego, kto nie chciał mu na słowo uwierzyć, że w głębi duszy jest wysoki, a po ciemku, to wprost brak słów, nie pragnie być ograbiony z wałkowania przyczyn swoich potknięć, chce cierpieć sam, bez współczującej asysty; karmi się przekonaniem, że wystarcza sobie w zupełności.


Minął mu przedwczesny i spontaniczny okres dreptania po gadulstwie, prawienia o rzeczach zrozumiałych i oczywistych, wpadł więc w depresję, a uczucie krzywdy zaczęło mu przesłaniać rzeczywistość do tego stopnia, że wszystko, co stawało się pożywką jego myśli, musiało zostać przetworzone przez filtr przygnębienia, czarnowidztwa i beznadziei.        


Ubolewa nad sobą; jest mu teraz z tym mazgajeniem się tak landrynkowo, tak   dobrze, że ani chce, ani może wyzwolić się ze zdziwienia, iż niegdyś potrafił żyć bez rozczarowań.


Z początku sądzi, że jest to przejściowy, banalny prodrom wyniszczenia, że wystarczy odpocząć, by mu zapobiec, lecz gdy zauważył, że podczas nocy i dni spędzonych na nieczytaniu, niesłuchaniu i leżeniu w abnegackiej ciszy, w izolacji od zewnętrznych sygnałów, nie nadciąga do niego z odsieczą żaden zwiastun poprawy, a dotychczasowe życie traci poprzedni sens, rozpoczynają się w nim przedwcześnie spóźnione konstatacje, pojawiają się eschatologiczne pytania, które mógłby sobie zadać na początku drogi przez potłuczony świat, a nie na jej końcu, nie w decydującym momencie osiągania mety i dobiegania do Tartaru; nie w trakcie przepływania przez Styks!     


Wszystkimi zmysłami boleśnie   w i e , że jego własne życie przetrwania mu się przez cudze palce, ma więc nieustanne wrażenie tkwiącej w nim obcości, poczucie rozwarstwienia tego, co było w nim przedtem i odseparowania od tego, co spotyka go teraz. Rodzi się w nim zazdrosny gniew, sprzeciw tak gwałtowny, że gdy przybiera niekontrolowane rozmiary, woli nie wychodzić z domu, nie widzieć nikogo, trząść się na własną rękę.


Z początku jest zafascynowany samotnością, tym, że omija go zrzędliwa krzątanina przyziemnych sensacji, lecz już niebawem przyczepia się do jego świadomości znękana myśl: gdy powraca do swoich czterech kątów, od progu wita go ta sama, monotonnie gadatliwa pustka.           


Po okresach wsłuchiwania się w echa szelestów jej sukien, pogłosów rozgaworzonego, nieobecnego śmiechu potomka, krwi ze swojej krwi, zaczyna przestawać wierzyć spadającym gwiazdom; traci zainteresowanie dla tego, co pod podłogą, za oknem, za ścianą, za torami; to, co przed utratą zasługiwało na potępienie, zamykało jeden i otwierało drugi etap.


W jego teraźniejszej egzystencji można znaleźć sporo miejsca na zwątpienia, cynizmy i sarkazmy. Tu i ówdzie pojawiają się w nim złośliwe ogniki, personalne wycieczki, nieszkodliwe aluzje. Odgrywa przed sobą pokrzywdzone bobo, lecz tylko wtedy, gdy nikt go nie nawiedza.


Jak wówczas, gdy w skrywanym oburzeniu przyznawał jej rację, że byli niedobraną parą. Lecz że było to oburzenie farbowane arogancją, podkreślaniem swoich zalet i obniżaniem rangi swoich wad, przyznawał jej rację wyłącznie wtedy, gdy była za daleko, by go słyszeć, by mogła mieć nieodparte wrażenie, iż, bez wydatnej pomocy nastrojowych świec, zebrało mu się na szczerość.


*

Opowiadanie byłoby następnym nieporozumieniem. Z nieczytelnych powodów, w połowie tekstu, przeszedłbym od ciemnych, przeładowanych westchnieniami tonacji i przestroiłbym się na rozrzutne, zamaszyste pacykowanie jaśniejącymi barwami, co pozwoliłoby mi zrezygnować z krwawego patosu, przeniknąć przez drwiące, myślowe palisady, ostrokoły, zapory nie do przezwyciężenia.        


Siedzi w jednym miejscu, na tapczanie, burkliwy, niekomunikatywny, pogrążony we wspomnieniach i jałowych kontemplacjach. Nic nie może skłonić go do wyrwania się z melancholii. Jeżeli na początku tapczanowych refleksji wydawało mu się, że jest w stanie zapanować nad swoją wolą i wrócić z dalekiej podróży, to w miarę emocjonalnej zapaści, wola, pragnienie otrząśnięcia się z bezczynności, te zracjonalizowane i jakże wygodne metody zabijania czasu, zaczęły mu odpowiadać, zaczęły go usprawiedliwiać, wyjaśniać go bez jego udziału.


Starczy, że spogląda w przeciwną ścianę, a jego wzrok już przejmuje inicjatywę, wyręcza go i podejmuje się wytłumaczenia, dlaczego tkwi na tapczanie. Uzmysławia wszystkim świadkom degrengolady, że oto Benek oddaje się cierpieniu; dzieje się to jakby poza nim, bez wysiłku mówienia, za wstawiennictwem wyrazu oczu, które za niego odwalają czarną robotę spowiedzi, przyznaje się do jego pomyłek i do grzechu jego naiwności.


Ale po psychicznej kwarantannie, po przetrawieniu swojej porażki, niewydarzone myśli przestały go dręczyć i stupor zmienia się w konieczność walki, w potrzebę podejmowania nowych wyzwań, sprostania teraz już spokojniejszej i świadomej aktywności: ponownie zaczyna interesować się życiem. Lecz zaczyna nie tym, co przedtem, zewnętrznym, widzianym potocznym, gołym okiem, a tym, co nie dawało się wtłoczyć w jednoznaczne słowa, podać na tacy, co przebiegało w środku: mechanizmy, ukryte sprężyny, motywy i namiętności nakazujące ludziom podjąć się działania lub z niego zrezygnować.          


Poprzednie, które go zniszczyło i rozczarowało, które zmusiło go do lawirowania wśród zastrzeżeń, było nie jego. Jego nie było pozoranckie i zagonione do kąta, zaszczute otępiałym siedzeniem na tapczanie, ale tym, w którym wolno mu było poruszać się w swoim rytmie, bez obawy, że znowu zostanie sam, zdradzony. Porzuca dotychczasową bierność; wchodzi w świat gwarantujący mu własne przeżycia. Jednak spóźnione powroty do przeżyć uważanych za własne, nie należą do uspokajających decyzji, przeciwnie; im głębiej w nich się zanurza, tym więcej narasta w nim obiekcji.


Tak czy siak, gdzie nie spojrzy i czego nie zrobi odtąd, już widzi się w dwójnasób. Jeszcze przed chwilą, jeden z wielu wierutnie przegranych, a tuż po niej, ma do wszystkiego i wszystkich podniosły stosunek; bawi się dostrzeganiem nieskrępowanego życia. Dawniej pospiesznie mijany świat, teraz przykuwa jego uwagę: wart jest odkrywczego poznania, a dzisiejsze słońce świeci mu bez wczorajszego memento mori.

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko