Beata Golacik
Człowiek człowiekowi lansem
Niedawno jeden z czytelników pozostawił pod moim felietonem komentarz, a w nim, odmieniwszy uprzednio przez wybrane przypadki zaimek osobowy „ja”, zarzucił mi jedno wielkie parcie na szkło. Dla wzmocnienia efektu słuszności własnego przekonania, posiłkował się cytatem „z autorytetu”. Wyjątkowe to dla mnie szczęście, że chodziło tylko o jedno parcie, a nie dwa, czy – nie daj Panie – trzy, albowiem i z tym jednym wielkim psychika moja radzić sobie musiała długo i uporczywie. W pierwszym odruchu jęłam się zamaszyście i z determinacją uderzać w pierś, w akcie strzelistym wykrzykując: mea culpa!Jednakowoż, zauważywszy po jakimś czasie niepokojące wgłębienie w okolicach mostka, pomyślałam, że chyba jednak nie tędy droga. Nie przez eksterminację biologiczną organizmu wiedzie droga nawrócenia pisarczyny na poprawność. Podjęłam zatem próby poszukiwania takich form zadośćuczynienia czytelnikowi i jego – Bogu ducha winnemu – autorytetowi, które nie tyle pozbawią mnie życia, co pełnię życia czytelnikowi przywrócą i satysfakcji przysporzą. Pierwszą z form miało być zadośćuczynienie poprzez zwrócenie baczniejszej uwagi na wypowiadającego się, indywidualizację oceny jego poczynań oraz dostrzeżenie ważkości jego czytelniczego istnienia. Przystąpiłam więc do analizy.
Trudność miałam jednakże niebagatelną już na wstępie, gdyż czytelnik wykazał się odwagą cywilną niekonwencjonalną – zaledwie połowiczną – podpisując się samym imieniem. Męskim wprawdzie (co mogłoby wystąpienie męża nietrwożliwego zapowiadać), ale sugerującym ostatecznie tylko płeć i polskość. Za to skromnie i wielce dyskretnie, jak przystało na prawdziwego arbitra elegantiarum. W kontraście – rzecz jasna – do mnie, która to pełną gębą obwieszczam na piśmie już w samym nagłówku swoje autentyczne dane osobowe (A, fuj!) Niechybnie ku próżnej chwale, czyniąc z nich tarczę strzelniczą dla „kryptopiewców” szczerej prawdy obyczajowej oraz dla próżnej chwały zapewne – cwanie to sobie wykombinowawszy – wystawiając własne imię i nazwisko na męczeńskie napiętnowanie (Apage, Satanas!). Nie wiedziałam więc, komu właściwie dziękować za to pouczenie moralne najwyższej próby, zakończone przestrogą o daremności wszelkich wypowiedzi autora na temat jego własnego pisarstwa. Nie wiedziałam również, komu zaproponować w akcie ekspiacyjnym, by przesłał mi próbkę własnej twórczości (jeśli takową posiada, a chyba posiada, gdyż się wypowiada tonem praktyka). Komu ze swej strony solennie obiecać, iż będę miała jedno wielkie parcie wyłącznie na jego twórczość, przez co najmniej trzy felietony z rzędu, gwoli złagodzenia dotychczasowego czytelniczego dyskomfortu tudzież absmaku. No, zwyczajnie nie miałam komu do nóg paść i o wybaczenie prosić. Poszło mi tedy w refleksję, czyli w tę drugą – jak mi się zdawało – formę zadośćuczynienia. Teoretyczną nad wyraz i niestety piętrzącą się niemiłosiernie, co – znając mnie – prędzej czy później musiało skończyć się kolejnym parciem na szkło. I tak, miast ułaskawienie zyskać, dosypuję sobie chrustu na stosik, dostarczając dowodu na stan permanentnego grzechu ciężkiego, w jaki popadło moje zepsute do szpiku, indywidualistyczne „ja”. Oto przed wami jawnogrzesznica, apologetka parcia, publicystka-recydywistka. Skujcie mnie, zakneblujcie, wrzućcie do lochu ze szczurami albo przeczytajcie, co mam na obronę.
Parcie nie do odparcia
Są takie chwile w życiu kobiety, że powstrzymać się od parcia nie może, a nawet nie powinna. Rzecz się tyczy fizjologii. Ludzkość zna ten typ doświadczeń aż nazbyt dobrze, żeby mieć jakąkolwiek wątpliwość, iż unikanie parcia w określonych sytuacjach grozi zaparciem, a bardziej dalekosiężne skutki zdrowotne tego uniku mogą być wręcz zgubne dla całego rodzaju ludzkiego. Kobiety mają wszelako w tym względzie zadania dodatkowe, na polu rozrodczości uprzywilejowane. Przez to tworzy się między nimi więź pokoleniowa, porównywalna chyba jedynie do męskiej komitywy między „kumplami z woja”. Ale wiadomym jest, że obu tych „wspólnot losu” do końca nie pojmą nawzajem przedstawiciele odmiennych płci. Opowieści kobiet o rodzeniu są zawsze niezwykle frapujące i zazwyczaj zmierzają do punktu kulminacyjnego, jakim jest opis nieuchronnego parcia. Po drodze jednak – jakiegoś przypadkowego lub upatrzonego słuchacza (słuchaczkę zwłaszcza) – uraczą niepospolitą narracją opartą na faktach. Mama mojej koleżanki np. miała silne bóle przedporodowe, które ustępowały jedynie, gdy stała na końcu korytarza przy kaloryferze, z którego zwisała ścierka. Żaden inny grzejnik nie wywoływał tego błogostanu. Ja w to wierzę, nie mam najmniejszych powodów do niewiary. Inna, znana mi historia dotyczyła młodej, nowoczesnej przyszłej mamusi, która cieszyła się pełnym zdrowiem własnym i dojrzewającego w jej łonie dziecięcia, co pozwoliło jej wieść życie aktywne zawodowo i niefrasobliwe aż do końca, kiedy to trafiła do szpitala, gdyż nadszedł jej czas. Gdy pojawiły się pierwsze symptomy bólowe, dziarska mamuśka wstała z łóżka, ubrała się, w co miała i – zdumionemu personelowi oświadczając stanowczo, że się tak nie bawi, z rodzenia rezygnuje – udała się w kierunku wyjścia. W drzwiach holu głównego zatrzymali ją sanitariusze i łagodnie ująwszy pod rączki, podali do wypicia kieliszeczek syropku, który czyni cuda. Po czym zaczęli perswadować niewieście, iż najmniejszego sensu nie ma wadzenie się z naturą. Natura bowiem wpisała w organizm kobiecy konieczność parcia bezdyskusyjnego, gdy nadejdzie czas. Otóż to! Kobieta, gdy jej czas nadejdzie, słyszy wokół siebie nieznoszące sprzeciwu okrzyki: Przyj! Przyj! Jedna zaś, co również znam z wiarygodnej opowieści, usłyszała wersję oryginalniejszą nawoływań: Popieraj! Popieraj! I była tym tak rozbawiona, że nijak przeć nie mogła, choć ideę prokreacji – ma się rozumieć – popierała w całej rozciągłości. Ale po cóż mi ten rozbudowany wstęp historyczno-fizjologiczny? Otóż po to, by przejść po nim zgrabnie do tezy przewodniej niniejszego felietonu, streszczającej się w twierdzeniu, iż czym innym jest parcie a czym innym poparcie.
Parcie jak grawitacja
Dziwić się, że piszący ciążą ku czytającym to jak dziwić się, że przedmioty na ziemi swoje ważą. To jakby dziwić się wszechobecnej grawitacji i oczekiwać zachwytu dla tego zadziwienia. No cóż, nie każdemu jest dane pojąć oczywistość w lot i ją bez nerwów za oczywistość uznać. Dlatego przypomnę (niechaj mi, co bardziej rozgarnięci, wybaczą): literatura jest jednym wielkim systemem parcia. Najpierw idea, pomysł twórczy napiera na umysł przyszłego autora. To się czasem określa natchnieniem, a czasem manią prześladowczą (na niwie literackiej grafomanią), w zależności od efektu końcowego oraz reakcji psychosomatycznych człowieka. Następnie twórca (pisarz powiedzmy) napiera na papier lub klawisze maszyny piszącej – w sensie fizycznym, a na słowa w sensie przenośnym. Wypiera z siebie twór, dziełko, dzieło. Bywa, że wiekopomne, o czym nigdy by się nikt nie dowiedział, gdyby nie potrzeba dalszego parcia. Pod jej wpływem, piszący napiera na świat w sensie szerokim – szuka odbiorcy. Jeden szuka w kręgach najbliższych (przynajmniej początkowo), inny w jak najrozleglejszych. Przecież to jest jasne jak słońce. W każdej dziedzinie życia, nie tylko sztuki. Piszący chcą być czytani, muzykujący słuchani, malujący oglądani. Pisarz, który tworzy z zamiarem trzymania swojego dzieła wyłącznie w ukryciu jest istotą zaburzoną lub obłudną. Osoba nawołująca twórcę do ukrywania swojego dzieła jest istotą równie zaburzoną lub wietrzącą w tym ukryciu jakiś interes dla siebie – eliminację konkurencji lub ewentualnie ochronę świata, w tym siebie samego, przed szkodliwymi wpływami ewidentnie bezwartościowych płodów intelektu czy artyzmu. To jest dla mnie jasne jak słońce. Jak sto słońc. W dobie Internetu i wszelakich innych mediów ekranowych, parcie na szkło jest naturalną formą rozpowszechniania treści, z której – delikatnie rzecz ujmując – nierozsądnym byłoby nie korzystać ile wlezie. Jestem zwolenniczką parcia na szkło! Parcia na papier, parcia na eter! Jestem apologetką nieskrępowanego parcia twórczego lub tylko komunikacyjnego w każdej dziedzinie. Dzięki temu mam co czytać, czego słuchać, co oglądać. Mam po prostu, z czego wybierać. Wszystkich twórców nawołuję do parcia na szkło bez umiaru. Wszystkich, bo wtedy wiem, że będę miała szansę dostępu do tych najlepszych, dla mnie najciekawszych. Narzekanie na jedno wielkie parcie na szkło (papier, eter) jest zwykle przejawem jakiegoś przeżywanego utrapienia, frustracji przemożnej, niespełnienia dojmującego, zazdrości jełczejącej, czy czego tam jeszcze epitetem by nie okrasić. Jest goryczą wypieraną z siebie na innych. Żółcią, która zalewa nie tylko wątrobę, ale i oczy, mózgu nie oszczędzając, co w konsekwencji prowadzi do tego, iż się nie dostrzega własnego, komentatorskiego parcia na szkło. Belki w oku. Chęci zaistnienia, jeśli nie w roli adwersarza czytanego (oglądanego, słuchanego) dzieła – bo wówczas trzeba by było jednak parę słów z sensem i merytorycznie wypowiedzieć – to choćby tylko, a może tym bardziej, zaistnienia w roli krytyka zachowania twórcy. Zatem wychodzi na to, że nie tylko literatura, lecz w ogóle, panosząca się wszędy, egzystencja ludzka jest jednym wielkim systemem parcia. No, w tym momencie przekonałam już chyba nawet samą siebie i to po raz wtóry. Koniec i bomba, a kto czytał ten trąba. (Błogosław, duszo ma, parcie herolda – Gombrowicza Witolda)
Przyj dziecię, ja cię uczyć każę!
Może i nie to miał na myśli sędzia dobry z wiersza Marii Konopnickiej, ale niewykluczone, że mógłby mieć, gdyby się to miało do czegoś Marii przydać. Mnie się przydaje do ilustracji słownej wspomnianej wyżej tezy. Do pouczenia o różnicach między napieraniem a popieraniem. Autor napiera swoim tekstem, utworem literackim, rękodziełem na zmysły i rozum odbiorcy. Takie jego prawo, niekiedy wręcz obowiązek, choć to zawsze dyskusyjne. Niechaj prze kędy chce! Niech się lansuje wte i wewte! Takie nasze czytelników (odbiorców sztuki, informacji) szczęście albo udręczenie. Autor nie ma jednak, i Bogu dzięki, władzy napierania na wolę czytelnika (odbiorcy), który podejmuje decyzję w miarę autonomiczną, czy popiera przedmiot lansu, czy też wręcz przeciwnie, przedmiot ów obmierzłym mu jest i basta! Czytelnik może mieć wszakże wolną wolę nie czytania nudów, bzdur, banałów, komunałów, idiotyzmów, „chamizmów”, „zgnilizmów”, „itepeizmów”, czyli parć różnorakich. Dlaczegóż czytelnik tego nie czyni, skoro może? Dlaczegóż się zżyma na zastany lans autorski, na jedno wielkie parcie? Otóż chodzi o rewers. Drugą stronę medalu – o potrzebę parcia w celu natarcia, o autolans czytelniczo-odbiorczy, o pokazanie się, wyartykułowanie własnego widzimisię, o poparcie lub odparcie cudzego naporu. I tak koło się zamyka. To jest przecież jasne jak słońce. Jak tysiąc słońc. W tym powszechnym parciu, nie chodzi jednakże o sam fakt napierania twórczością na ekran czy papier, lecz o styl, w jakim się to robi i czym się na szkło napiera. Chodzi o ocenianie nie faktu, że ktoś coś stworzył i upublicznia wszem i wobec, lecz o to, jakie to dzieło jest, co wnosi do życia odbiorcy. Czy wartość wielką doczesną, czy ponadczasowe olśnienie paraliżujące umysł, czy przemyślenia wnikliwe, czy też tylko chwile czczej, acz błogosławionej przyjemności, czy śmiech, czy łzy, czy karaluchy… Ale i owszem, zdarza się – powiedzieć, że tylko niekiedy to zabrnąć w ślepą uliczkę – zdarza się bowiem, że sam autor myli parcie z poparciem i przekracza tym granicę śmieszności. Kiedy np. odczynia lans nachalnie lub staje się żałosnym wyznawcą własnej chwały. „Moja poezja głębi” – przeczytałam kiedyś wypowiedź poety o jego własnych utworach. A gdy się ze zgrozą zorientowałam, że nie ironizuje, czym prędzej sięgnęłam do tych dzieł, napierających na zmysły me ułomne i rozum niewystarczający. Jak można zgadnąć, poparcia im nie dałam, choć miałam przez chwilę ubaw po pachy (zdawałoby się zjawisko pozytywne). Był to jednakże śmiech złowróżbny – śmiech przez łzy – śmiech zapowiadający szaleństwo. Mimo to, nie miałam za złe dziełom, iż są ogłoszone we wszechświecie, ani też za złe autorowi, że miał parcie na szkło. Wszak ja, to nie świat cały (stwierdzam ze smutkiem). Może kto inny tę głębię zgłębi. A mnie przyjdzie po raz kolejny zrobić unik przed parciem – cóż za problem? Nie rozświetlę więcej ekranu z tekstem, w którym nie znajduję upodobania – po prostu. Taka oto żem jest: mądra, śliczna, krystaliczna – cud natury – rady na to nie ma. A jeśli tylko czasem, tak ze zwykłej, ludzkiej ułomności, moje „ja” podejmie szturm na ekran, by zaistnieć albo odwinąć się jakimś komentarzem na blogu, tekstem półotwartym na spolegliwość, felietonem wyzutym z uczuć, to zaraz następnego dnia wychłostam się rózgą po łapach i będę klęczeć na grochu przez godzinę i czterdzieści minut. Obiecuję!
W obronie „jaizmu”
Nie wiem, skąd u ludzi niechęć do wypowiedzi w pierwszej osobie liczby pojedynczej. Ba! Skąd w nich awersja do osób otwarcie wyrażających swoje „ja”, mówiących o sobie i za siebie. Być może jest to dudniące echo kolektywizmu, jakim szczepiono naród przez lata. Może to jakieś kolejne wcielenie homo sovieticusa łomoce ludziom w czaszkach? Dla mnie – admiratorki indywidualizmu – jest to sprawa niepokojąca i podejrzana. Otóż bowiem, podejrzewam większość krytykantów „jaizmu” o hipokryzję, o zakamuflowany lans własnego „ja” przy użyciu osób trzecich, niekiedy nawet nadużyciu. Przecież tajemnicą poliszynela jest np. to, że autorzy (artyści, producenci) w wielkiej masie sami piszą swoje biogramy, redagują „zajawki” o własnych książkach, reklamy, plakaty, anonse, zabiegają o spotkania autorskie, jeden drugiemu nawzajem siebie podszeptując do promocji, bo też oni najlepiej się orientują w swoim gospodarstwie i lepiej lub gorzej, ale zarządzają nim jak każdy zdrowy człowiek swoim osobistym dobrem. I tylko, gdy puszczają informację w obieg we własnym imieniu, otwarcie, wtedy usteczka opinii publicznej wydymają się z niesmakiem. Że to przecie nie uchodzi, no jak to tak samemu mówić, że się napisało, wydało, że się chce to teraz sprzedać, rozpropagować, zaanonsować, że się coś na ten temat wie i ma do powiedzenia? No i jak tak w ogóle można eksponować swoje „ja”, mówiąc: wiem, uważam, nie wiem, nie lubię, nie znoszę albo wręcz uwielbiam, napisałem, namalowałem, zbudowałem. Bardzo często spotykam się z negatywną reakcją na eksponowanie własnego „ja”. Zarzuca się takiej postawie pychę, wyniosłość, zarozumialstwo, obrzydliwy egocentryzm i inne wszeteczeństwa – z góry, bez odniesienia do treści. Do tego, co owo „ja” ma do powiedzenia. Taka reakcja wynika w dużej mierze z przyjęcia jakichś negatywnych założeń wstępnych – niechętnego stosunku do indywidualnej formy wyrazu, jakichś uprzedzeń nabytych w wyniku pierwotnej lub wtórnej socjalizacji. Nie ukrywam, że zdecydowanie wolę słuchać ludzi, mówiących we własnym imieniu. Wypowiedzi w imieniu jakiegoś nieokreślonego „my”: We People, my Naród, my Polacy, my Poeci, my Ludzie kultury, my Misjonarze literatury, my Artyści i w końcu my Czytelnicy, my Odbiorcy informacji, my Kobiety, Mężczyźni itp., budzą we mnie odruchowy opór. Jakie my? – Pytam. Mów za siebie, człowiecze! Kimże ty jesteś, żeby się wypowiadać za innych? No chyba, że w grę wchodzi pluralis maiestaticus. Wtedy rozumiem, że mam do czynienia z przypadkiem medycznym i wycofuję się w ukłonach. Wypowiedź „my” rzadko jest wiarygodna, najczęściej uzurpuje sobie prawo do reprezentacji ludzkości, choćby tylko częściowej i nią się podpiera. Poza Konstytucją, delegacją z kwiatami, reprezentacją oficjalną: branżową, państwową, polityczną itp. należy jej unikać jak ognia. Tak uważam – ja, wyżej podpisana. Ja, ale tylko ja, a nie, aż ja. Proszę tego znów nie interpretować pejoratywnie. Wyniosłość nie wynika z samej artykulacji własnego „ja”, lecz ze sposobu traktowania ludzi – jak własną służbę. A to się rzadko daje trafnie rozpoznać na podstawie słowa pisanego. Uzmysławia nam to najczęściej dopiero real – obserwacja na żywo, kontakt interpersonalny. Niezdrowe, przerośnięte „ego” nie ujawnia się poprzez wypowiedź w imieniu własnym, eksponowanie własnego „ja”, ale poprzez reakcję na odrzucenie przez innych racji tego „ja”. Poprzez oburzanie się, obrażanie na inne „ja”, atak i deprecjonowanie innego „ja” z tej racji, że ośmieliło się z moim nie zgodzić, mojego nie uszanować, mojego nie chcieć lub haniebnie wręcz nie zauważyć czy nie docenić. Nie boję się „jaizmu”, przeciwnie – jestem jego fanką. Jestem ciekawa, co ludzie mają do powiedzenia, ale w swoim imieniu, a nie ukryci w cytatach, obleczeni w autorytety, w tiulach i brokatach swoich idoli. Nawet, jeśli nie mają do powiedzenia niczego ciekawego, niechże nie mają niczego do powiedzenia wyłącznie we własnym imieniu! Niech opowiadają „z siebie” i o sobie, nawet, gdyby miała to być opowieść o pustostanie. Każde „ja” jest przecież niepowtarzalne, nawet jeśli jest nudne jak flaki z olejem lub głupie jak but. I – co ważniejsze – żadne „my” nie istnieje bez poszczególnych „ja”. Dlatego proszę was, mówcie i piszcie w swoim imieniu, eksponujcie własne „ja” na każdym kroku. Błagam was, zaklinam, przekupuję landrynkami! Uff! Rzekłam! Najwyższa pora wyhamować już te moje frazy kwieciste, żeby nie zużyć całego szkła, a i cierpliwości czytelników tym bardziej.
Zatem dziękuję i pozdrawiam.
Dziękuje się i pozdrawia. (Wersja dla „antyjaistów”)