Leszek Żuliński
Śmiech przez łzy
No, trzeba znać Rysia Ulickiego, żeby wiedzieć, że tylko on mógł tę książkę napisać. Dawnymi czasy może by jeszcze musiał konkurować z Nowakowskim czy Himilsbachem, ale dziś to już nie. Bo trzeba mieć ucho na „szumy, zlepy, ciągi” i cały ten folklor przyziemności, w jakiej toczy się „prawdziwe życie”. Trzeba wiedzieć, że sól ziemi czarnej to jest ferajna i batiarstwo, nygusy i andrusy, obiboki i easy-riderzy. Taki, weźmy, Tomasz Mann nic z tego nie rozumiał, ale Rysiu tak! I w tym otóż momencie geniusz niekwestionowany byłego posła Ulickiego wyleciał jak dżin z butelki.
Piję to do najnowszej książki wyżej wymienionego, która nosi tytuł „Opowiadania spod parasola”, a którą sam autor w swoim elokwentnym (bo z innymi językami ma on poważne problemy) przedsłowiu nazywa „opowieściami zawłaszczonymi”, nie ukrywając przy okazji, że napisał je (a może tylko zapisał?) z podłej chęci zysku. Widzę jako krytyk-profeta, że to się może udać!
Ulicki podkreśla, też we wstępie, że jest zafascynowany „językami niszowymi”. Wymienia jakieś narzecza zuluskie, tybetańskie i wszelkie, które go kręcą, a mnie nic nie mówią, ale to ważny trop. I nim właśnie, tym tropem, poszedł! Widać gołym okiem, że żona autora, Maria ze Szczepańskich, musiała często wysyłać Rysia na bazarki i różne mety, gdzie język niszowy ma swoją nadwiślańską oranżerię i menażerię, a typy tubylcze, zwane w języku socjologii stosowanej menelami stanowią kwiat tej ziemi.
Ach, jakże on rozkwita pod ręką botanika Ulickiego! Wrodzona skromność autora wymyśliła taką figurę, że niby to sami bohaterowie opowiadają siebie i szlak bojowy, jaki nieustannie przemierzają po bezdrożach życia, ale zwieść się nie dajmy; ostatecznie można by przyjąć tezę, że Ulicki chodzi za nimi z dyktafonem albo uprawia model tzw. „literatury uczestniczącej”. Lecz o co się tutaj spierać? Jedno jest pewne: Ulicki to Kolberg Menelstwa Polskiego, Znaniecki naszego plemiona, Lévi-Strauss struktur mentalno-subkulturowych.
Ten tytułowy parasol, to naprawdę parasol! Stojący pod jakimś wiejskim lub małomiasteczkowym sklepem. Taki „duży, z ciężką podstawą, tak, że nawet silny wiatr mu nie zaszkodzi”. Chłopaki spotykają się pod nim codziennie i urzędują. A po kolejną butelkę piwa tyle, co do lady; no, byle kasa była, a z tym wieczny kłopot… Ale dzięki Rysiowi poznajemy ich codzienny znój, ból egzystencjalny i niezrównaną inteligencję przeżycia dnia od rana aż do wieczora. Tę nieznośną lekkość bytu tyleż survivalowego, co hedonistycznego. Tę potrzebę zachrypniętego gardła, które musi byle czym spłukać do trzewi dolorosę existentię. To szybowanie niebieskich ptaków, wolnych i pięknych w swym umiłowaniu życia franciszkańskiego, pozbawionego uciech kosztownych i ambicji nadludzkich. Tych grasantów i birbantów, powsinogów i „drżącychrączek”, „dreszczy” i połamańców. Ciurów sutener, powsinogów zadupia i wiecznych obszczymurów. Maestrów w odklapslowywaniu piwa zębami i odkorkowywania wina dłonią.
Myślicie, że są bez duszy, bez serca? Mylicie się! Przeczytajcie np. opowiadanie „Halina, kurwa jedna” – tam Stachu Baran zwierza się ze swego pożądania do sklepowej. Albo opowiadanie starego kawalera, Staśka Zelmera, o wyższości kobitek miastowych nad wsiowymi, albo zwierzenia Wilczyńskiego, syna starego Wilczyńskiego znad Buga, jak cierpiał, gdy mu stara pojechała na roboty do Niemiec… Ale powoli, powoli to niebieskie ptactwo zaczyna wyłaniać się w zupełnie innej perspektywie. Ten parasol bowiem jest nie na warszawskich Szmulkach, lecz gdzieś na popegieerowskiej prowincji. A Ryszard Ulicki jak mało kto w pierwszych latach transformacji walczył o utrzymanie tamtego rynku pracy i tamtej społeczności, mającej swój stabilny, choć nędzny ład, zanim ona pod takie jak tu parasole trafiła. Zanim się nie zmeneliła. Utrata pracy znalazła swoje wyjście tylko w dorywczym kombinowaniu i drobnym geszefciarstwie. Oto niejaki Romanik opowiada jak razem z kumplami kupił sto zdezelowanych do cna rowerów, porozkładali je na części i zmajstrowali z nich trzydzieści sztuk sprawnych, a jak je sprzedali, to gówno z tego mieli, bo zaraz przepili. A szwagier wyżej wymienionego Wilczyńskiego, któremu żona też z arbajtu przysłała trochę kasy, kupił „elegancki” samochód z przebiegiem 380 tys. km i w celu pomnożenia kasy chciał go podrasować. Jednak koleś-mechanik schrzanił ten lifting – Wilczyński stracił forsę, a auto rdzewieje na podwórku. Natomiast Zenka Szultza poniosła zazdrość. Mówi: „Przez trzy miechy na czarno zarobiłem u Niemca dziesięć razy więcej niż tu u nas w mleczarni”. Dowiedział się wszakże, że on tu tyra, a tam mu żonę obraca jakiś facet. Pojechał, wszedł nocą do domu i przywalił gachowi, którego nogi wystawały z łóżka. A to się okazał jego szwagier z żoną, bo własna spała w drugim pokoju, i to sama. I jak tu wytrwać w robocie, jak cokolwiek utrzymać przy sobie, a zwłaszcza pracę?
Ulicki – jak to on! – zgrywus i facecjonista. Ale lektura tych opowiadań szybko zamienia się w smutną, interwencyjną prozę obyczajowo-socjologiczną. Ta książka jest galerią postaci, które nie same siebie wyrzuciły poza nawias, jest obrazem całej warstwy społecznej, charakterystycznej zwłaszcza dla głębokiej prowincji, która w okresie transformacji została skazana na samą siebie, radząc sobie lepiej lub gorzej, zawsze dorywczo, zawsze bez pewności jutra. „Śmiech przez łzy” to metoda pisarska pasująca jak ulał do Ulickiego i potrafi on robić z niej majstersztyki. Ten znakomity obserwator szczególnie czuje prowincję, a w swym realizmie potrafi całkowicie powściągnąć moralizatorski dydaktyzm. Nazwałbym to „metodą zolowską”, która – niestety! – wciąż pasuje do opisu świata. Z tym, że konwencja humoresek przydaje tej prozie osobliwy wymiar: łez tu tak naprawdę nie ma, a jednak one pojawiają się pod naszymi, czytelników, powiekami…
Ryszard Ulicki Opowiadania spod parasola (ilustracje: Tomasz Rogowski), Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 2012, s. 104