Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego

0
106

Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego

 

Piszę pamiętnik artystki…

Kiedy 11 listopada 1918 roku wybuchła Polska, Nina Andrycz ukończyła 3 lata życia. I właśnie „przed chwilą”, jesienią 2012 opublikowała kolejną książkę. Czy piszący te słowa jest źle wychowany, że dotyka metryki tej Wielkiej Damy Polskiej Sceny? W naszej obyczajowości, w której ciągle żyją resztki starorycerskiej galanterii wobec Dam może to uchodzić za faux pas? Tym bardziej, że Autorka poświęca piszącemu te słowa dwie ciepłe wzmianki jako jej dziennikarskiemu interlokutorowi sprzed – bez mała – dekady. Wszakże sama Autorka już na pierwszych stronach napisała o swoich przedwojennych studiach aktorskich, debiucie w 1937 roku i ówczesnych miłościach.„Patrzę i wspominam”, bo tak brzmi tytuł kolejnego tomu pamiętników Niny Andrycz, czyta się znakomicie, jako autoportret wybitnej artyski teatru, kobiety o przebogatej osobowości, na swój sposób monumentalnej, choć nie wolnej od śmiesznostek, jako fragmentaryczną z konieczności kronikę dziejów polskiej Melpomeny, ale także polskiej historii. Nina Andrycz wytworzyła swój charakterystyczny styl pisania, niepodrabialny, nieco egotyczny, rzadkimi momentami z lekka, stylizowany na staromodną egzaltację, choć poza tym rzeczowy i konkretny, a jednocześnie czarująco bezpretensjonalny, barwny, soczysty, pełny życzliwości dla ludzi, pozbawiony jadu. Wiele miejsca poświęciła artystka mężczyznom swojego życia, między innymi Aleksandrowi Węgierce czy Józefowi Cyrankiewiczowi, swoim artystycznym spotkaniom i podróżom, politycznemu tłu zdarzeń. I to co zazwyczaj najciekawsze w pamiętnikach – charaktery, charaktery, charaktery – tych, z którymi los ją zetknął, rysowane przez Ninę Andrycz z taktem, spostrzegawczością i humorem. Pyszna lektura.

Nina Andrycz – „Patrzę i wspominam”, Książka i Wiedza, Warszawa 2012

 

 

Ten drugi Różewicz

Talenty artystyczne w rodzeństwie Różewiczów rozwinęły się równoważnie, symetrycznie. Brat wielkiego poety i dramaturga Tadeusza, zmarły przed czterema laty Stanisław Różewicz należał do najwybitniejszych polskich reżyserów filmowych, choć nigdy nie osiągnął (inna spraw, że prawdopodobnie nigdy o to nie zabiegał) celebryckiej sławy takich twórców jak Andrzej Wajda. Należał jednak niewątpliwie do największej dziesiątki mistrzów polskiej X Muzy, a domenie kameralnego psychologicznego był oryginalnym arcymistrzem. Różewicz był twórcą tak znakomitych dzieł, jak „Świadectwo urodzenia”, „Miejsce na ziemi” „Wolne miasto”, „Głos z tamtego świata”, „Westerplatte”, „Piekło i niebo”, „Samotność we dwoje”, „Echo”, „Pasja”. Był twórcą wyciszonego tonu, unikającym nadekspresji, finezyjnym autorem koronkowych artystycznie kameralnych koncertów filmowych, w których ponad historią dominują wnikliwe portrety ludzkie.

Właśnie nakładem „Iskier” ukazał się niewielki tom jego wspomnień z całego niemal okresu twórczego życia, zatytułowany „Było, minęło… W kuchni i na salonach X Muzy”, który jest tytułem o tyle odrobinę paradoksalnym, że Różewicz unikał jak ognia salonów, a całe swoje życie spędził w kuchniach X Muzy. Książka naznaczona jest mądrością, skromnością, bezpretensjonalnością i antyegotyzmem Stanisława Różewicza, a także jego finezyjnym poczuciem humoru, który należał do jego charakterystycznych cech. Książka jest kopalnią szczegółów i anegdot z historii polskiego kina, zbiorem kapitalnych mini-portretów ludzi X Muzy, lekturą znakomitą i smakowitą.

Stanisław Różewicz – „Było, minęło… W kuchni i salonach X Muzy”, Wyd. Iskry, Warszawa 2012

 

 

Powrót Tennessee Williamsa

Nakładem „Znaku” krakowskiego ukazał się wybór pięciu dramatów Tennessee Williamsa (1911-1983) – „Szklanej menażerii”, „Tramwaju zwanego pożądaniem”, „Kotki na gorącym blaszanym dachu”, „Słodkiego ptaka młodości” oraz „Nocy iguany”. Nie jest to pierwszy polski przekład, niektórych przynajmniej, dramatów Tennessee Williamsa, jednego z mistrzów amerykańskiego dramatu naturalistycznego. Na przykład tłumaczenie „Szklanej menażerii” dokonane przez Kazimierza Piotrowskiego, znalazło się w dwutomowym wyborze „Dramatu amerykańskiego”, który ukazał się nakładem PIW w 1964 roku. To na jego podstawie znakomitą inscenizację „Menażerii” zrealizował w Teatrze Telewizji w 1963 roku Jerzy Antczak, z udziałem Jadwigi Barańskiej, Barbary Ludwiżanki, Władysława Kowalskiego i Ignacego Gogolewskiego. Mimo to, po upływie tylu lat, można śmiało zgodzić się z nowym tłumaczem dramatów Williamsa, znakomitym aktorem Jackiem Poniedziałkiem, że jest to de facto pierwsze przybliżenie twórczości tego twórcy polskiemu czytelnikowi. Powodów dla których warto było to uczynić, jest co najmniej kilka. Po pierwsze, Tennessee Williams jako artysta-dramaturg najwyraźniej nie zestarzał się. Czuje się w nim świeżą siłę dramatyczną, teatr doskonale konstruowany, a przy tym niepozbawiony elementów prozatorskich. Kontrowersyjne obyczajowo w latach 50-tych sztuki Williamsa i dziś uderzają ostrością, nie nabrały wraz z upływem lat łagodzącej patyny. Te problemy są wiecznie żywe – niestety chciało by się rzec. Problematyka ludzkich namiętności, frustracji, lęków, dramatów rodzinnych, okrucieństwa, podszyta przy tym pulsującym erotyzmem, brzmi i dziś uderzająco świeżo. Oglądane w archiwalnych amerykańskich wersjach filmowych z udziałem Marlona Brando, Elizabeth Taylor, Richarda czy Paula Newmana mogą dziś robić co prawda wrażenie nieco akademickie i staroświeckie wrażenie, ale ich lektura w przekładzie Jacka Poniedziałka rozprasza to wrażenie. Jest jeszcze jeden powód, dla którego warto było ponownie przetłumaczyć dramaty T. Williamsa. Nie posiadam kompetencji do oceny przekładu, ale porównanie np. „Szklanej menażerii” w translacji Piotrowskiego sprzed pół wieku i nowej – Poniedziałka, pokazuje wyraźnie, że ten ostatni wydobył pewne znaczenia, znaki i emocje, które słabiej są widoczne w starym tłumaczeniu. Translacja Piotrowskiego jest stonowana, wyciszona, łagodząca i uklasyczniająca Williamsa, co wynikało zapewne z ówczesnych konwencji językowych i obyczajowych. Poniedziałek wydobył całą jaskrawą drapieżność Williamsa, przybliżył polszczyznę przekładu do współczesności i w ten sposób – jak przypuszczam – otworzył tym dramatom drogę do renesansu na polskich scenach i być może – oby – w Teatrze Telewizji. Wielkie uznanie dla tłumacza.

Tennessee Williams – „Tramwaj zwany pożądaniem i inne utwory”, przekład Jacek Poniedziałek, Wyd. Znak, Kraków 2012

 

Don Juan w stanie spoczynku

Moja ulubiona rola Jana Nowickiego, to Józef w „Sanatorium pod Klepsydrą” Wojciecha Jerzego Hasa, jego genialnym, wizjonerskim arcydziele według prozy Brunona Schulza. Ów młodzieniec krąży po mitologicznym, żydowskim Drohobyczu jak po Wszechświecie, ciągle ulegając nowym fascynacjom i zdziwieniom, a także doznaje osobliwej przygody z Czasem w onirycznym niemal Sanatorium. I widzę go też jako zagubionego w egzystencji bohatera „Bariery” Jerzego Skolimowskiego Zawsze widzę tego aktora poprzez te role. Neutralizują one w mojej wyobraźni jego popkulturowy wizerunek cynicznego Don Juana. Dlatego tych, którzy skłonni byli by lekceważąco uważać, że Nowickiego wynurzenia o kobietach, to kolorówkowo-tabloidowa konfekcja, pragnę wyprowadzić z błędu. Jeden z czołowych amantów polskiego kina (i teatru) uważany za znawcę kobiet (od czego się odżegnuje) jest człowiekiem, który ma na ten temat do powiedzenia naprawdę wiele ciekawych rzeczy. Inaczej poważna krakowska dziennikarka Katarzyna Zimmerer nie przeprowadziła by z nim długiej rozmowy o naturze miłości i relacjach między kobietą a mężczyzną. W drugiej części książki Nowicki sam dialoguje kobietami, które pisały do niego listy jako do felietonisty dwóch czasopism. Nowicki jest po prostu utalentowanym piórem i mądrym człowiekiem, a swych niedostatków mądrości jako mężczyzna (któż jest tu doskonały!) jest świadomy i ma do nich racjonalny, autoironiczny dystans. Ja jednak czytałem książkę Jana Nowickiego przede wszystkim jako bogatą kronikę współczesności, pełną sarkazmów, ironii, złośliwości, ale i dobroci, a nade wszystko owoców spostrzegawczości. Jako jego prywatny rozrachunek z epoką, w której stał się jednocześnie jedną z ikon tandetnej popkultury, ale także jednym z ważnych znaków Kultury przez duże „K”, jako twórca wspaniałych kreacji wajdowskich Stawrogina w legendarnych „Biesach” w Starym Teatrze w Krakowie, Rogożyna w „Nastazji Filipownej” czy księcia Konstantego w „Nocy Listopadowej” tamże. Ktoś, kto wniósł do dziejów teatru takie dokonania, nie może być choć trochę mądry. Czytanie i granie wielkiej literatury musi się jakoś udzielić.

Jan Nowicki – Mężczyzna i one”, Wyd. Bellona, Warszawa 2012

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko