Krystyna Habrat
LISTOPADOWA URODA ŻYCIA
Utarło się, że listopad to paskudny czas. Ciemności nocy zapadają wcześnie i niewiele mamy z jasnego dnia, a i ten jakiś szary, zamglony, przewiany wiatrem, odstraszający deszczem.
Grudzień niby taki sam, nawet gorszy, bo dzień krótszy, ale jest w nim radość nachodzących świąt i barwność świątecznych atrybutów. Mieszają się ze sobą kolorowe światła z nadzieją na wzruszające przeżycia wśród bliskich a nawet obcych, dotyk kłującej choinki, zapachy potraw, smaki, śpiewy, anioły…
Ale na razie mamy początek listopada. Piszę to już po ciemku. Nie tak późno jeszcze, a już ze siedem godzin nieprzyjemnie wystawić nosa za próg domu, bo ciemno, zimno i na ulicach bezludno. Czasem tak przykro, że jak to się mówi: psa by nie wygnał. Nawiasem mówiąc, co to za powiedzenie? Nieraz, gdy deszcz siecze w parapet, a wietrzysko świszczy i niemal wgniata szyby, a ciemno, że oko wykol, widzę jak wyprowadzają swoje psiny… nie, to one wyciągają na taki ziąb skulone z zimna postacie swoich panów… całkiem wbrew porzekadłu.
Jednak i listopad ma swoje uroki.
W ciepłe miesiące roku chce się więcej przebywać na powietrzu, w słońcu, pośród zieleni czy gdzieś na plaży blisko wody. Wiosną trzeba zobaczyć, jak drzewa wypuszczają liście, co zakwita? Przekwita? wykluwa się? Rośnie? Latem opanowuje nas leniwe gorąco. Czasem gna do dalekich krajów, żeby jak najwięcej zobaczyć, poznać, przeżyć, zapamiętać na całe życie.
Dopiero, kiedy przychodzi jesień, więcej siedzimy w domu. Za oknem ciemno, zimno, a w domu jasno, ciepło, miło. Nastaje czas domowy. Ja rok dzielę na dwie połowy- pierwsza: jasna – w plenerze; druga: w domowym zaciszu.
Można teraz czytać dużo książek, oddawać się ulubionemu hobby, nadrabiać domowe zaległości albo prowadzić życie towarzyskie. Ale przede wszystkim kultywować życie w cieple domowego ogniska, gdy w zaciszu mieszkania błogo, przytulnie i bezpiecznie. Gdy nikt tutaj nie zagraża, nie dokucza, a jest miło. Wszystko, co złe, daleko za progiem domu. W świetle lampy – tamto prawie nierzeczywiste.
Jednak lubię jesienią popatrzeć przez okno, jak spadają liście i tworzą na ziemi żółte, czasem czerwone dywany. Bezlistne gałęzie odsłaniają dalsze perspektywy, a cieniuje je niekiedy uroczysta mgła. Uroczysta, bo mnie kojarzy się z czymś niezwykłym, a magicznym, jak dymy kadzidła, wieczornego ogniska, może nawet przyziemnego, a przyjemnego grilla. Uroczysta mgła, bo jakże pięknie wykańcza obrazy za oknem, gdy cieniuje bliższe i dalsze plany, odsłaniając misterne rysunki nagich gałązek, które bez niej giną w jednolitym tle. Tej scenerii dopełniają żółte światła okien i latarń. A okna, są jak szklanki herbaty, jak kiedyś zatytułowałam opowiadanie, gdzie dwoje starych, trochę niemrawych ludzi śledzi wieczorami zapalające się okna.
W taki wieczór listopadowy można wyciągnąć książkę, nawet najgrubszą i zatonąć w niej, zapominając o Bożym świecie. Jakże się na to cieszę! Czytam akurat biografię Wallis Simpson, tej, dla której król porzucił tron. No, ciekawe. Na Dyskusyjny Klub Książki przy bibliotece mamy w tym miesiącu lekką powieść. Nic wcześniej o niej nie słyszałam i zabieram się do niej z pewnym niepokojem, żeby się nie okazała lekkim romansem, czytadłem dla niewybrednych gustów, za jakimi nie przepadam. Zaczęłam jeszcze „Życie codzienne w przedwojennej Polsce”. Nie znam tych czasów. Tylko z książek, filmów, opowieści i starych zdjęć w albumie. Ludzie tam wyglądają podobnie do tych ze zdjęć w książce, nawet tak samo ustawiają się do pozowania. Kończę, czytany długo, bo z przerwami, II tom Jana Białostockiego „Sztuka cenniejsza niż życie”. W kolejce czekają trzy pozycje sensacyjne od syna i jeden horror Kinga. Sama takich nie wybieram, ale skoro je dostałam, trzeba przeczytać, choćby po to, by nie popadać w jednostajność lekturową. Za to ponowne przeczytanie „Józefa i jego braci” Manna czy trzeciego i następnych tomów Prousta (ponownie! ponownie!) ciągle odkładam na później. I kilka jeszcze innych lektur z mojej półki, bo te z biblioteki zawsze pilniejsze.
Listopad może jest i ponury, ale pod koniec przynosi bardzo ciekawe dni: 26- rocznica śmierci Mickiewicza, co skłania mnie do sięgnięcia po „Pana Tadeusza” czy „Ballad i romansów”, a stamtąd ulubioną mojej mamy „To lubię”. Opowiadała mi, że w szkole czytywały ją głośno z koleżankami na początek odrabiania lekcji, bo lubiły się trochę postraszyć. Potem nocą zwidywały się im duchy. A 29 listopada dzień szczególny: rocznica wybuchu Powstania Listopadowego, a także wieczór andrzejkowych wróżb i uciech. I moje urodziny. Jak dziś, bo to już po północy – urodziny mojego śp. taty. Mama zawsze na obiad robiła jego ulubione uszka z barszczem czerwonym. Imienin nie obchodził, bo długo nie było w kalendarzu Bolesława. A kilka dni wcześniej, na imieniny mamy, zwykł kupować fiołki alpejskie.
Właściwie to nie powinnam pisać o sobie. Więc nie przyznam się, czy to jest o mnie, czy nie. Ale, jeśli by było o mnie, to raczej szczerze, bez upiększeń. Fantazjuję tylko przy moich postaciach z opowiadań i powieści. Czasem jednak można się zagubić, gdzie życie, gdzie powieść? Gdyby więc bohaterka tego felietonu wydawała się nazbyt ładna, to niekoniecznie ja. Chociaż ja sama brzydka nie jestem. Ale ona – może?
Oprócz czytania w wieczory listopadowe można jeszcze robić dużo innych wspaniałych rzeczy. Chociażby coś, co ciągnie, pasjonuje, męczy. Własnie. Dopiero co wspomniałam o opowiadaniu, jakie kiedyś napisałam „Okna, jak szklanki herbaty”. Było drukowane w miesięczniku Opole, potem weszło, jako motyw do ostatniej mojej powieści. A więc piszę. Nie tylko czytam. Sama też grzeszę pisaniem.
Jednak prawdziwym pisarzem nie jestem, choć wydałam cztery książki – opowiadania i powieści. Nie jestem, bo kto tam o nich wie, kto kupuje? Toną w otchłaniach internetowego oceanu. Nawet te papierowe. Tak, nie czuję się pisarzem. Ja tylko piszę. To znaczy, to już przeszłość.
Rzucam pisanie! Od zaraz! Papierosów nie palę, to mogę sobie przynajmniej ten nałóg porzucać. I rzucam go często. Na całe miesiące. Potem wracam, bo znowu koniecznie muszę coś zapisać, obmyślać i tak wpadam.
Ale tym razem wydaje mi się, że już nie mam po co pisać. Straciłam motywację.
Co za ulga porzucać to coś, co niewoli do określonej pracy, co ciągnie do biurka, komputera, co każe przed zaśnięciem zapisać pomysł, jaki się wykluł w stanie półjawy – półsnu. Co zmusza do szukania wrażeń i przerabiania ich na pomysły, a te ubierania w słowa, zaczerniania kolejnych stron. Człowiek dla takiego czegoś gotów marnować dużo czasu. A lepiej byłoby porozmawiać z ludźmi, więcej poczytać. Tylko rozmowy i przebywanie z ludźmi prowadzą do zdobywania kolejnych bohaterów opowieści, książki – do … nowych pomysłów i znajdowania nowych sposobów ujmowania rzeczy pisanych. Albo szukania. Pomysłów, bohaterów, sposobów.
Na szczęście wszystkim można się znudzić. Pisaniem też. Nawet szczególnie pisaniem. Gdy pomysłów nie staje, albo czytelników. Gdy już brakuje ochoty na powtarzanie procedury wydawniczej, na korektę, a przedtem na szukanie dobrego wydawcy, który wypromuje… Nie znajdę takiego. Więc po co dalej to robić? Mam już dość zaczerniania kolejnych stron słowami. I marnowania tak życia…
I zaraz jaka ulga! Tej i tamtej książki nie muszę już czytać, bo to taka cegła, jaką każdy piszący powinien znać. Już nie piszę, więc nie muszę. Jak przyjemnie można spędzić teraz popołudnie! Trzeba tylko szybko zaciągnąć zasłony, by odgrodzić się od zagrożeń świata, potem ogarnąć dom z jego wymaganiami i zaraz można robić to, co się lubi, co sprawia przyjemność. Ustawiam wokół siebie sterty książek. Będę czytać, rozmawiać z mężem, jeść dobre rzeczy. I te zakazane. Oczywiście – słodycze. Najpierw kawa… Mocna, aromatyczna…
A za oknem tak brzydko. Ciemno, ale latarnie podświetlają misterne koronki gałązek. Jak to ująć słowami? Napisać tak, by nie wyszło banalnie, nie powtarzać siebie samej, a już wyżej to – zdaje się – opisałam. Przecież ja już nie piszę. Prawda!
No to kończę.
Krystyna Habrat