Sławomir Majewski – ROMANCA O SASZEŃCE

0
310

Sławomir Majewski

 

ROMANCA O SASZEŃCE

 

– Słuchaj, mam dosyć. Nieodwołalnie, bezapelacyjnie wypierdalam z Polski!

Tak powiedział do żony pewnego kwietniowego poranka, przynosząc ze sklepu kajzerki, butelkę mleka i gazetę. A ponieważ jego słowa były nieodwołalne i bezapelacyjne, kobieta usiadła na kuchennym blacie, głęboko zaciągnęła się papierosem i marszcząc intensywnie brwi kiwała bosą nogą w rozdeptanych plastikowych laczkach. Wspomniała jednego takiego Romana z biura, potem zamigotały jej w oczach jakieś tataraki, pijane śpiewy przy ognisku i noc nad Jeziorakiem ale nie z tamtym Romanem, tylko z tym drugim, z księgowości. No i perspektywy absolutnie nieograniczonej swobody. Odłożyła papierosa, popatrzyła na męża i puściła go z dymem.

– Jak tak, to wypierdalaj!

 

Nie podzielili między siebie finansowych wartości kawalerki, której okno wychodziło na nieodległe wysypisko śmieci, ani starej odrapanej meblościanki z paździerzy krytej unilamem czy dwóch setek samizdatów trzaskanych na sitkach. Wspólnych pieniędzy też nie podzielili, bo nie mieli. Wprawdzie on dysponował dwoma tysiącami dolarów ale była to zaliczka którą dostał od amerykańskiego wydawcy. Jego talent żyrowało kilku prominentnych działaczy dawnego podziemia, w tym była kochanka mająca teraz nowych, ważniejszych od niego kochanków. Komunizm właśnie umarł i teraz rządzili jego wpływowi koledzy; jeszcze nie tak dawno za cały majątek mieli jedynie solidarność w walce o nowe wspaniałe jutra dla wszystkich ale fotografując się w odpowiednim czasie z kimś, z kim opłacało się sfotografować, doszli do władzy na czas jak dochodzą nasiona buraków posadzone w odpowiedniej chwili przewidującą ręką skrzętnego gospodarza. Wymarzone ongi nowe, wspaniałe jutra dla wszystkich, teraz pracowicie obracały żarna wyłącznie dla nich.

   Kiedy wyszedł z domu ostatecznie zamykając za sobą rozdział wspólnego pożycia, miał w kieszeni list z dalekiej Syberii od Zachara i Amfisy; zapraszali go serdecznie, pisząc że wszystko załatwili po jego myśli. Autobusem dojechał na lotnisko żeby stamtąd prościutko jak w mordę strzelił polecieć Aeroflotem do Moskwy; wizę miał od dawna.

   Więc kiedy on wyszedł z domu ostatecznie zamykając za sobą rozdział wspólnego pożycia, ona najpierw wypaliła lufkę a potem podniosła się z materaca i popatrzyła w lustro na swoje nagie ciało; w obu rękach uniosła cycki i z wahaniem powiedziała

   – Noż kurwa, chyba nie jest aż tak źle.

I dodała, zupełnie jak ta Scarlett O’Hara na ruinach Tary, że jutro też jest dzień a potem usiadła na krześle i płakała, przemijając z wiatrem.

Szeremietiewo powitał bejzbolówką z odwróconym daszkiem i parcianym, zielonym plecakiem harcerza. Co do reszty jego bagaży, to nim wyszedł poprosił

– Doślesz mi resztę rzeczy, kochanie jak tylko osiądę gdzieś na dłużej. Wiesz, na razie sam jeszcze niczego nie wiem.

Patrząc z okien trolejbusu na secesyjne kamienice Moskwy i na potoki szarych, źle odprasowanych ludzi czuł, że już mu brakuje żony i zapachu jej ciała. Brakowało mu też rodzimego języka bo tutaj nawet psy szczekały po rusku. Po drodze kupił dla pani domu kwiaty, słodycze dla dzieciaków i kilka butelek Stolicznej dla wszystkich, szczerze ciesząc się z tego spotkania. Odwlekając radość powitań, olał windę i wolniutko wchodził odrapaną klatką schodową na czwarte piętro jedenastopiętrowca. Dotarł, zapukał i otwarły się drzwi i serca jego starych przyjaciół-opozycjonistów: Saszy, Jegora, Iriny, Zofii, Wiktora i innych. Wycałowali się z dubeltówki a potem przez tydzień chlali wódkę i bimber, jedli kwaszone ogórki i puszki byczków w tomacie. Śpiewając Wysockiego, Kaczmarskiego i Brela gadali o życiu, polityce i literaturze. We czwartek spakował, co rozpakował i powiedział

   – Nu chwatit rebiata, poka!

 

Leciał samolotem, jechał rozklekotanymi Ziłami i Gazikami, szedł przez zakomarzone mokradła i wypalony słońcem step żeby zdobyć Syberię tak, jak przed nim Dybowski czy fikcyjni ale jakże prawdziwi Smuga i Wilimowski z powieści Szklarskiego. W historii tych dwu narodów, polskiego i rosyjskiego, nienawidzących się serdecznie i bez przebaczenia, chyba tylko on jeden zesłał się sam.

No w końcu dotarł pod dobrze znane opłotki a jak dotarł, popił z Zacharem i Amfisą od których teraz dzielić go miało głupie dwadzieścia pięć wiorst, bo za tysiąc dolarów z tej amerykańskiej zaliczki kupił od nich najprawdziwszą syberyjską chałupę stojącą pośrodku lasu. Chałupę zostawiła ich córka wyjeżdżając za robotą do Sankt-Petersburga; kupił ją z ulami, jabłonkami i gruszami w sadzie, futrzatym psem i myszowatym konikiem do furmanki czy sań.

   Po tygodniu Zachar przyprowadził mu nadrdzewiałego Gazika o niespożytych siłach i przedstawił siedzącego w drugim pojeździe towarzysza Majora zarządzającego niedalekim obozem pracy z którego wywieziono Gazik. Zapłacił śmiesznie małą sumę ot, tyle co nic a potem popili okrutnie i zadzierzgnęli więzy śpiewając i płacząc i wygrażając niewidocznym hitlerowcom. Jak to Słowianie.

   Późnym wieczorem szofer Majora Witalij dostarczył kolejną blaszankę bimbru i Saszeńkę-więźniarkę; małego cycatego rudzielca o zadartym nosku, bławatkowych oczach a dupie szerokiej i twardej jak T-34.

   – Haroszo! Ucieszył się na widok prezentu i wycałowali się z Majorem z dubeltówki.

   – A diengi za Saszeńku tolka mienia!

Przykazał Major surowo.

   – Konieczna, towariszcz major! Zapewnił Majora biorąc Saszeńkę na kolana; od razu wiedział że będzie im ze sobą tak dobrze, że strach. Chodził teraz na polowania, łowił w strumieniach, zbierał grzyby, jagody i zioła, pędził bimber, pił i kochał się z Saszeńką której o przeszłość nie rozpytywał a wieczorami trzaskał na starej walizkowej maszynie do pisania; pisząc o drzewach, Saszetce i wilczych tropach na śniegu. Nie pisał o ludziach i wydarzeniach z okresu Podziemia. Nie pisał nic o martyrologii i cierpieniach duszy; w dupie miał Podziemie i cierpienia duszy z martyrologią włącznie, bo przez lata konspiracji namartyrologował się tyle, że na samo wspomnienie chciało mu się rzygać a poza tym czuł, że przeszłość została hen, daleko a przed nim jeno wspaniale niewiadoma przyszłość. I tylko tego chciał.

Jeździł sobie zardzewiałym Gazikiem daleko w step i siedząc w bezruchu żeby nie płoszyć chwili, gapił się na nieskończoność przestrzeni łączącej się w jedno z błękitem.

   – Co teraz mogę?

Zapytywał ptaki i chmury.

   – Teraz mogę wszystko, bo wreszcie nie muszę niczego. Jak doktor Żiwago w zamrożonym Warykino.

Pewnego jesiennego popołudnia z tamtej strony Cieśniny Beringa otrzymał list w którym zapytywano go bardzo uprzejmie. Jako człowiek starannie wychowany, równie uprzejmie odpowiedział odwrotnym listem że potrzebuje jeszcze pół roku, no góra rok i wyproszony czas podarowano mu depeszą. Co było niezwykle uprzejme z ich strony.

   Odetchnął i zabrał się do roboty, bo jakby się do roboty nie zabrał to by nie miał z czego oddać tych dwóch tysięcy zielonych. Pisał teraz od gęstych wieczorów po siwe poranki; pijąc bimber wspominał nazwiska, adresy i fakty. Cudzysłowów nie szczędząc, stawiał rozliczne pytajniki i wykrzykniki a szukając zbieżności, bezwzględną dłonią skreślał tu i ówdzie fakty. Nie miał rozterek w postaci pytań czy to co napisał, napisał rzetelnie; miało być sensacyjnie, więc było sensacyjnie.

   Kiedy skończył, wpakował maszynopis i Saszeńkę do gazika i pojechali do miasta. Na poczcie nadał przesyłkę, w magazynie kupił dziewczynie sukienkę a potem poszli do restauracji, gdzie orkiestrze nakazał grać dla niej Oczi cziornyje i inne cygańskie romanse, szczególnie te z akcentem na ech, raz, jeszczio raz! bo uwielbiał Saszeńkę i uwielbiał, jak ona patrzyła na niego z uwielbieniem; było im ze sobą dobrze, że strach.

Wrócili i znowu łowił ryby, dumając w stepie zapatrzony na chmury i ptaki, albo chlał bimber z Zacharem, Majorem i wędrownymi myśliwymi, zakąszając kwaszonymi ogórkami i dziczyzną. Ma się rozumieć, kochał się z Saszeńką, cały czas wypatrując wieści z tamtej strony Cieśniny. Depesza przyszła mroźnym popołudniem pod koniec listopada

 

Czekam 16-go bm. na JFK. w Nowym Jorku. Rusty

 

No nie, nie zabrał Saszeńki! Do końca odsiadki brakowało jej trzech lat, więc cóż? Ucałował ją serdecznie, uściskał gorąco i obiecał zaraz wracać. A potem ruszył do Moskwy.

   Z Szeremietiewa zadzwonił do starych przyjaciół-opozycjonistów; pojechał trolejbusem, wysiadł i zakupił po drodze kwiaty dla pani domu, słodycze dla dzieciaków i kilka butelek Stolicznej dla wszystkich. Patrząc na moskiewskie secesyjne kamienice i barwne, dobrze odprasowane tłumy czuł, że już mu brakuje Saszeńki i zapachu jej miękkiego, łagodnego ciała. Ani spostrzegł, że nie brakowało mu ojczystego języka.

   Wjechał windą i zapukał do drzwi; wycałował się z dubeltówki z Saszą, Jegorem, Iriną, Zofią, Wiktorem i kilkorgiem innych, a potem przez trzy dni pili, gadali o życiu, polityce i literaturze, śpiewając Wysockiego, Kaczmarskiego i Brela. W piątek spakował, co rozpakował i powiedział śpiewnie

   – Praszczajtie, druzja; swobodnyje pticy!

 

Lotnisko J. F. K. powitał skórzaną kurtką na baranku; na głowie miał karakułową papachę. Pogryzając fistaszki, rozglądał się w holu za kimś z tabliczką z jego nazwiskiem. Dostrzegł ktosia, pomachał a wtedy podszedł do niego Rusty, wysoki blondyn z asystentką chudą jak suka charta. Wsiedli do limuzyny i pojechali na Manhattan.

   – Ty jesteś teraz w Ameryce big star, powiedział Rusty wręczając mu cygaro. Doskonale się sprzedałeś.

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko