Maciej Merkel
SZCZURY
Dziwna to była kamienica, z inkrustowaną schizofrenicznie fasadą, zniekształconymi kamiennymi głowami, rzeźbionymi balkonowymi rantami, których nieprzyzwoicie, w pierwotnych uściskach poskręcane esy-floresy spływały w dół, raniąc ostrymi szpicami kolejne piętra; ornamentowe dziwadła brały te mury w posiadanie. Wbiwszy się w tynk, przenikały do krwiobiegu, zastępując zdrową ceglaną tkankę metalowymi wtrętami. Wydrążone w cegle Maszkarony, wykrzywione bólem i wojennymi bliznami, trwały na posterunku, nie czekając na nic. Po prostu – trwały. Surowy, poraniony fronton wieńczył, zdobiony wydłubanymi falbankami akoterion, równie posępny, jak i cała reszta, umyślnie wepchnięty między budynek a niebo, zabraniający słońcu wstęp na wiecznie zacienione podwórze. Całość, z zewnątrz przypominała trolla: znieruchomiałego nieodwoływalnym zaklęciem, wbitego w zieleniejącą latem, zimą zaś – rozbłyskującą światłem zniczy cmentarną dzielnicę, tu – nieśmiertelność bywała jedynie udziałem drzew – buków, klonów i niezliczonych wierzb, kołyszących się w takt funeralnych marszy, niemych towarzyszek ostatnich dróg, odgrywanych na babcinej ulicy.
Kochałem się w jesieni – gdy – cała babcina ulica płynęła, klonami, różnokolorowo wybuchającymi, raz po raz, jako zwiastun rychłej śmierci wszystkiego żywego stworzenia. Ponad wszystkim – ponuro królował mdły zapach nadchodzącego końca, przywiany gdzieś zza muru żydowskiego cmentarza – wraz z kończyną odjętego przybyłkowego raju. Można było chwilami odnieść wrażenie, że Kostucha urządziła sobie w tym rejonie geometryczny festiwal, z matematyczną dokładnością celebrując, odmierzane cyrklem, wektory swojego działania. Nasza kuchnia bowiem, stanowiła dokładny środek trójkąta, wyznaczanego przez dwa okoliczne cmentarze – starozakonny i miejski, trójkąta zwieńczonego prosektorium. Prosektorium doklejonym do szpitala, wyglądem swym do złudzenia przypominającym leninowskie Mauzoleum.
Codziennie niemal, gdy z oddali rozbrzmiewać poczęły pierwsze takty orkiestrowych żałobnych marszów, siadaliśmy z babcią przy oknie, porzucając wszystkie dotychczasowe zajęcia. Siadaliśmy, chłonąc głębokimi wdechami przepływający obok nas korowód zapachów, dźwięków – cmentarnych, zawodzących: naprzód kościelny, niosący krzyż, za nim strzelisty Ksiądz Dziekan – powłóczysty czernią, z oczami wzniesionymi ku niebu, nieobecny w tym swoim pochodzie, dalej orkiestra – napędzająca muzykę stężałym od wódki i piwa powietrzem, napędzająca tragicznie, a na samym końcu, tuż za trumną, wiezioną na dyżurnym, parafialnym katafalku – żałobnicy.
Patrzyłem na nich, odgadywałem ich myśli – wiedzieli o tym, neurastenicznymi spojrzeniami obdarzając przegładką taflę babcinego okna – weneckie lustro, przez które, jak radar, wysyłałem badawczy impuls. Chłonąłem: pijane takty rozpadały się na błyszczące czerwienią i złotem, mieniące się w słońcu nuty, a te – wirowały, coraz to szybciej, by, po chwili opaść na bruk żółcią i brązem liści. I wówczas – znów słyszałem anielskie chóry, modlitwy tych, którzy modlić się już nie mogli, polifoniczną dostojność; odpływałem, przestawałem istnieć, każde takie swoje nieistnienie kończąc przeciągłym, wyrzuconym z trzewi krzykiem.
Mieszkaliśmy podówczas na parterze. Suterenę zajmował zdegradowany amputacją Przybyłek – były król żydowski, jednonożny ormowiec, który, pozbawiony przez los (przy wybitnym współudziale mściwego chirurga) kończyny, przekwalifikował się na proszalnego dziada, w krótkim czasie stając się w swoim nowym fachu arcymistrzem. Mieszkanie po drugiej stronie korytarza zajmowała pani Irma – wraz ze swoimi psami – dwoma owczarkami niemieckimi (obdarzona takim imieniem nie mogła hodować innej rasy).Dziadek mawiał, że stanowiły one substytut męża, którego swego czasu zamieniła na prezesurę oddziału Związku Kynologicznego, zresztą – nikt nie wiedział jak było naprawdę, nikt nie pytał, a ona sama – przedłożyła działalność społeczną nad dobro osobiste. Psia nacja, w owym czasie, znaczyła swoje terytoria odchodami setek wałęsających się po ulicach bezpańskich kundli.
– Naród ten, zwierzęcy, jest znacznie lepiej zorganizowany, niż społeczeństwo socjalistyczne – nie robi pod siebie. – mawiała pani Irma, a dziadek kiwał wówczas głową, wzdychał i, ściszając głos, intonował Żeby Polska była Polską. Znaczyło to dla mnie wtedy tyle samo, co masło maślane, ale cóż ja tam znałem się na psach.
Kiedyś (było to w trakcie rodzinnych wczasów, spędzanych w jednym z przyplażowych nadbałtyckich hotelików), spacerując po deptaku, pięcioletni gówniarz, nuciłem tą piosenkę (rzecz jasna jedynymi jej słowami, jakie wtedy znałem były tytułowe). Zaczepił mnie wówczas starszy mężczyzna i, posławszy mamie znaczący uśmiech, odparł:
– Wie pani, będzie z niego przyzwoity człowiek. Tylko niech nie śpiewa tego głośno.
Nie rozumiałem, dlaczego mam nie śpiewać, nie pojmowałem, co takiego moje mamrotanie miałoby mieć wspólnego z przyzwoitością, zachęcony jednak obcym przyzwoleniem – postanowiłem, że drzeć się będę w każdy następny wieczór, aż do końca wakacji. Trzy dni później pod pensjonat zajechał milicyjny radiowóz, a następnego ranka, tato zabrał mnie do domu.
Pierwsze piętro zajmowała dentystka. Opanowawszy klatkę schodową za pomocą zapachowej, gabinetowo – kuchennej mieszanki i wrzasku okaleczanych szczękowo nieszczęśników, wciąż domagała się anschlussu piętra trzeciego, prowadząc ciągłą podjazdową wojnę z, mieszkającą tam wraz z córką – Szczagielską. Przysparzało to tej ostatniej dodatkowych zmarszczek na – i tak już pooranej tragediami starczej twarzy. Jej córka – magister ekonomii – piła (bijąc na głowę osiągnięcia w tej dziedzinie sąsiada z czwartego – doktora Stacha), co boleśniejsze upadki odwzorowując z sadystyczną pieczołowitością na matczynym ciele. Podczas, gdy doktor Stach pił na tym swoim najwyższym pięterku w ciszy (kontemplując zapewne nieuprawnioną bliskość Stwórcy), gasł powoli i niepostrzeżenie, młoda Szczagielska oznaczała każdą opróżnioną butelkę zwierzęcym wrzaskiem, dziką orgią urządzaną przez zdefragmentowane, przeżarte etanolem synapsy.
I dentystka i dziadek i nawet jednonogi Golem, wraz z chórem irmowych psów, wychodzili na klatkę schodową. Wszyscy zaczynali ujadać, szczekać, kąsać, plątać się w tańcu. Dziwaczny był ten taniec – z metrum wybijanym przybyłkowymi laskami – przyozdobiony krzykiem, zawodzeniem i wyciem, nakrapiany kunsztownymi przekleństwami, zaimpregnowany wściekłością różaniec, którego paciorkami były klatkowe schody, a wiązaniem – zawiść ludzka, pieczołowicie pielęgnowana w domach, przenoszona z pokolenia na pokolenie, niezniszczalna, niczym Partia.
Szaleństwo to kończyło się, wraz z pierwszym womitem niedoszłej księgowej, zazwyczaj krwistym, wystrzelonym na którąś z sąsiedzkich wycieraczek, po którym to – zalegała cisza, a uczestnicy owego misterium, nie odkrywszy przyczyn swoich nienawiści, szczepieni w morderczych uściskach, bezkształtni, zaczynali warczeć. I gdy początkowa izometria wrzasku przeradzała się w rytm ataktyczny, nierównomierny, coraz to szybszy, nieczysty – wracali do siebie, by móc spokojnie, w domowych zaciszach, wyczekiwać kolejnego, szczagielskiego, dramatycznie szklanego dna. Często jednak nic więcej się nie działo – bolesna ekonomia nie pozwalała ekonomistce chlać w nieskończoność, i wtedy kamienica zasypiała. Światła gasły wraz z oddechami, ustępując pola prawdziwym właścicielom murów: szczurom.
How now? a rat? dead, for a ducat, dead! Szczur zalęgły podziemny. Twarda, śmierdząca wołowina, ciemnoczerwona, mdła, o czterech odnóżach i ogonie, ot – szczur.
Każda noc rozpoczynała się piwnicznymi popiskiwaniami. Zrazu delikatnymi, cichymi skomleniami, a te – stopniowo przeradzały się w przeciągły stukot, tupanie, coraz to głośniejsze, bardziej intensywne. Piski tężały, przechodząc w wycie, nie takie zwyczajne, lecz chrapliwe. I owo chrobotanie, chrapanie, wstrząsało wieczorem. Drżały ściany, podłogi i sufity, a babcine firany, dopiero co wykrochmalone, falowały zgodnie z nadanym im pędem.
– To szczury – szeptał dziadek. – Pod miastem są ich miliony.
Miliony bezimiennych członków podziemnego państwa, szeregowych członków, mas – pracujących nad utrwaleniem tego, co pozostanie po uderzeniu atomowym, czekających na chwilę, gdy wreszcie big bang wyrwie murom zęby krat, stropy zapadną się jednym westchnieniem, a słoneczne światło, dotąd reglamentowane, przestanie w mgnieniu szczurzego oka być peweksowo deficytowym produktem.
Fascynowało mnie to oddolne królestwo, świat ukryty pod powierzchnią tego, którego nie byłem tak bardzo ciekaw, był oczywisty, akuratny, pozbawiony emocji, a telewizyjny generał w śmiesznych, wielkich okularach, wygłaszający wciąż to samo przemówienie, martwą fizjonomią uprawomocniał przekonanie, że nic godnego uwagi zdarzyć się nie może. I, pewnie, nie zdarzyło by się, gdyby nie owe fiszki, wsunięte między żurnalowe strony, chronione przez bezgłowych modeli, które – raz po raz – znajdowałem w czeluściach babcinej spiżarni. Na jednej z nich odkryłem taki oto tekst:
Zielona wrona,
dziób w wężyk wyszamerowany,
kto nie da drapaka,
kto nie chce zakrakać,
ten będzie internowany.
Przeszło mi przez myśl, że owo internowanie – musi być równie okrutne, co, dokonywana przeze mnie, z sadystyczną dokładnością, papierowa dekapitacja, postanowiłem więc podzielić się tym straszliwym przeczuciem z kimś, kto, w mojej ocenie, zawsze wiedział wszystko.
– Internowanie to nie taka straszna rzecz, są gorsze – powiedział dziadek. – Mnie bolszewicy godzinę trzymali przed plutonem egzekucyjnym, zanim mnie puścili.
– Puścili? – zdziwiłem się.
– Tak – westchnął. – I skazali na prawie czterdzieści lat życia w Polsce Ludowej.
– Nie przesadzaj – zza drzwi wychyliła głowę babcia. – A bo ci źle? Masz co jeść? Dom masz? Walki ci się zachciewa? Co?
Dziadek machnął ręką.
– Gdzie teraz są bolszewicy? – zapytałem.
– Pokażę ci. Jutro, z samego rana.
Następnego dnia, postawił mnie dziadek przed ogromnym budynkiem – odgrodzonym od świata posępną szarością tynków, grubymi kratami strzelającymi rdzawą poświatą w oknach, gmachem odstraszającym nieproszonych; wydało mi się, że w tym miejscu wszyscy są nieproszeni, że ten dom, w samym środku wielkiego miasta, istnieje jedynie dla siebie, żyje swoim własnym życiem, oddycha do wewnątrz, niczym mityczny potwór, który, zrządzeniem losu, znalazł się w miejscu obcym, nieprzyjaznym i tak samo obcy i nieprzyjazny, z bramnej ciemności paszczy co chwilę wypluwał: ludzi, samochody, wyrzygiwał – niczym upodlona Szczagielska.
– To jest komitet miejski – oznajmił. – Gniazdo bolszewików, centrum wszelkiego złego.
Zabrzmiało to dziwacznie – w zestawieniu z obrazem śmiesznego faceta w okularach przetranspondowanych z kreskówki o pszczółce Mai, gościa, z którego śmiała się i babcia, i tato (mimo iż należał do partii), i dziadek wreszcie. Za każdym razem, gdy ów oficer pojawił się na ekranie babcinego Rubina, dziadek doprawiał mu kwadratowego wąsa i nazywał go Hitlerem, co spotykało się z żywą reakcją – jak zawsze na posterunku – Przybyłka, który natychmiast wtrącał, że Hitler był jedynym w swoim rodzaju i do tego abstynent, a generał – zwłaszcza ten – po kacapowemu wychowany – pić musi, inaczej nie świeciłby lampasami.
Gdyby tak można było mieć trochę trotylu – ciągnął dziadek, wpatrzony we framugową szarość posępnego dostojeństwa komitetu miejskiego. – Gdyby człowiek był młodszy I miał trochę tego trotylu…
– Co to takiego? – zapytałem, skąd kilkunastoletni gówniarz mógł wiedzieć cóż to takiego ten trotyl, a raczej, co naturalne – chciał wiedzieć? W ustach dziadka wszystko brzmiało jak pewnik, niezrównany aksjomat i oczywistość nad oczywistości; niezrozumiałe frazy bezwzględnie wymagały potwierdzenia, wyjaśnienia, wyłuszczenia. Dziadek był w tym mistrzem: nikt, tak jak on, nie potrafił objaśnić, pokazać, wytłumaczyć.
– Za pomocą tego trotylu niszczyliśmy kiedyś niemieckie pociągi…
Niszczyliśmy. Nie – ja niszczyłem, zwyciężałem, moja chwała niezmierzona – ale my. My. O tempora! O mores! Za młodzieńczych czasów dziadka wszystko zdarzało się kolektywnie – I małe zwycięstwa nad faszystami. I niezapowiedziane porażki. I nawet wspólne dziewczyny: ogromny Zeppelin wzlatywał na wysokość chmur i szybował.
Pokolenie mamy było niczym stado balonów, puszczonych wolno przez pijanego sprzedawcę, siłą oczywistą wzbitych nad głowy postronnych widzów i pękających daleko pod stratosferą. Czas dziadkowy był bezimienny, oznaczony tysiącami grobów nieznanych żołnierzy, mamine lata zaś – okraszone michnikowo, kuroniowo, wałęsowo – różnokształtną tęczą mydlanych baniek, znikających prawie natychmiast po urodzeniu, bezwolnych – pięknych jedynie.
Cóż wspólnego z hitlerowskimi składami miał partyjny gmach – wiedział jedynie dziadek – nie zapytałem. Może powinienem, choć pewnie i tak wówczas nie zrozumiałbym. Była w tym jakaś myśl, idea – niedostępna, niedojrzałemu kojarzeniowo, nastoletniemu umysłowi. Dziadek wiedział doskonale, o czym mówi – i ja wiedziałem, że wieczorem będę musiał opowiedzieć wszystko babci – o porannym spacerze, o lokomotywie, która wjechała na tor do zabicia, wreszcie – o tym trotylu…
– Po co trotyl? Wystarczy im trochę święconej wody!
Na nocnej szafce, przy babcinym łóżku, stała Panienka z Lourdes, onegdaj wyłowiona przeze mnie z zapaczkowanej austriackiej przepastnicy, niewielki bukłak o przenajświętszym kształcie, wypełniony przezroczystym liquidum po sam czubek madonnowej korony, co wieczór adorowanym przez babcię, lustrowanym, wymemłanym wymodleniem, o ile tylko cokolwiek płynnego może zostać wymemłane; stała i kryształowo nieruchomymi oczyma uświęcała, błogosławiła, płynęła razem z babcinymi modlitwami, posuwała się wraz z opuszczanymi w dół, zużytymi paciorkami różańca. Otworzyć – było nie sposób. By wydobyć wnętrze, trzeba by było ukręcić Dziewicy głowę, co – z przyczyn chrześcijańsko oczywistych – było czynnością niewykonalną. Jedynie schizmatyk, lub – samobójca mógłby poważyć się na takie świętokradztwo – bukłaczna woda więc trwała, nie niepokojona przez nikogo, trwała jako narzędzie babcinych, przedsennych polsko – łacińskich tortur, Ave Maria, Dominus tecum, benedicat tui in mulieribus et benedictus fructus ventris tui...
– A jeśli się wyleje? – postanowiłem zasięgnąć opinii bezpośrednio związanej z płynnym wiedeńskim prezentem.
– Tobie się nic nie stanie, kochanie, jesteś dobry. Ale ci, co szerzą zło, rozpłyną się, spalą w ogniu, który ta woda wznieci.
– Amen! – zza uchylonych sypialnianych drzwi dobiegł głos dziadka – Przestań już temu chłopakowi w głowie mącić, woda jak woda, ale trotyl, pamiętaj synku – trotyl!
– Głupi – żachnęła się babcia – stary dziad a głupi. Lepiej dopilnuj, żeby trutkę na szczury wreszcie położyli!
Dorośli nazywali nocne popiskiwania plagą. Osobliwa to była plaga: niezwyczajna. Walka raczej; ucho przyklejone do poduszki skrzętnie wyławiało odgłosy walki, krzyki śmiertelnie rannych, nawoływania do odwrotu. Podziemne życie stanowiło nieustającą wojnę. Konkurujące ze sobą klany, frakcje, partyjki, ścierały się ze sobą wśród chłodu kamienicznych rur, czyniąc wiatr, targający bezwładnie obwisłe, konopne sznury uszczelniające mosiężne złącza.
Cały ten świat rozgrywał się kilkanaście metrów pod podłogą. Słyszałem, jak niknął w ciszy, by po chwili znów wystrzelić salwą przedśmiertnych kwileń. Tak to właśnie gryzoniowa demokracja tężała, dojrzewała do ostatecznego zrywu, którego, przy braku rozdrobnionej, papkowatej strychniny, wszyscyśmy bali się, jak ognia, jak gdyby owo podziemne państwo miało, dnia któregoś, zastąpić nasze, zgnuśniałe, znieruchomiałe, skażone hipomimią gęby kaprawej, robotniczo – chłopskiej, przaśnej i nieruchawej; wytatuowanej sierpem I młotem.
– Szczury, to inteligentna nacja, znacznie inteligentniejsza od nas, ludzi – mawiał doktor Stach. Czasem wpadał na herbatkę, zalaną w szklance do połowy, uzupełnianą przez babcię – do wypukłego menisku – domowym spirytusem. – Zobaczycie, kiedyś zeżrą nas wszystkich.
Gdy, kilka lat później, dowiedziałem się, że tak właściwie, to rozdziobią nas kruki i wrony, przyznam, poczułem się nieswojo. Żyjąc w samym środku cmentarnego trójkąta nie przypuszczałem, nie miałem pojęcia o zagrożeniu, czyhającym na każdym kroku. Bo co stworzenie – okazywało się być groźniejszym, bardziej łakomym, krwiożerczym. Lupus. Rattus. Commune.
– W społeczeństwie szczurów nie ma miejsca na indywidualności – opowiadał rozanielony ognistym napojem chirurg – a rządzi tam jedynie prawo ogółu: dobrostan całego narodu. Powinniśmy się od nich uczyć, a nie tępić. Ja wiem – kiwał głową – że niby choroby przenoszą, dżumę i inne cholery, ale czy my sami nie zarażamy? Gruźlica? A syfilis?
– Dałby pan już spokój, doktorze – krzywiła się babcia – gdzie tu u nas, spokojnych ludzi syfilis?
– Na szczęście – ciągnął Stach – gryzonie nie są tak pruderyjne, choć żyją w podobnej jak my, niewiedzy. Lecz, gdy któregoś dnia wyjdą na ulice, wiem to, stracą swój pierwotny ryt, popadną w bezwład, pchane osobistymi ambicjami przywódców, zagryzą nas, a potem siebie wzajem. Ot co, kochani moi. Siebie wzajem zagryzą, zniszczą to, co przez lata komunistycznej nędzy budowali w podziemiu, zniwelują swoją sprawczą moc.
– Jak bolszewicy. – wtrącał dziadek. Nie wiedzieć czemu, używał tego słowa we wszystkich znanych zapewne sobie kontekstach, okolicznościach i przypadkach.
– Niezupełnie. Bolszewicy są jak obcy, ci, z Wojny Światów: przybywszy, zdobywszy, okopawszy się, czekają na to, co zdarzyć się musi.
– Tylko kiedy? I, czy naprawdę musi? – powiedziała babcia uzupełniając szklankę doktora etanolową porcją z iście zegarmistrzowską dokładnością.
– Musi. Taka jest kolej rzeczy.