Stanisław Stanik
Jestem otwarty na każdą (dobrą) literaturę
(Rozmowa z krytykiem literackim, Januszem Termerem)
– Kiedy stał się Pan krytykiem literackim?
– Zaczęło się od studiów polonistycznych na Uniwersytecie Warszawskim, na pierwszym roku na ankietę z pytaniem: kim chcę być po studiach odpowiedziałem – sam nie wiem dlaczego, a pewnie nie miałem wtedy innego pomysłu na odpowiedź – że krytykiem literackim (większość kolegów chciała pisać wiersze). Toteż na zajęciach z analizy dzieł literackich, które prowadził ówczesny magister, a dzisiejszy profesor Józef Rurawski, autor wielu książek o literaturze współczesnej, zlecił mi napisanie rozprawki o jednej z nowości ówczesnej młodej prozy. Była nią Histeryczka Magdy Lei, powieść psychologiczno-obyczajowa, z tzw. “kluczem” towarzysko-warszawskim (o czym zresztą dowiedziałem się znacznie później…). Były to początek lat 60-tych. Józek Rurawski (z którym się po latach zaprzyjaźniłem) sam przyjaźnił wówczas się z wieloma rówieśnymi pisarzami z pokolenia „Współczesności”.A ja wkrótce, zachęcony przez niego, zacząłem pisywać recenzje do różnych pism, takich jak właśnie „Współczesność”, “Nowe Książki”, „Kierunki”, potem „Polonistyka”, “Miesięcznik Literacki” oraz innych gazet oraz czasopism – i tak się zaczęła ta moja działalność recenzencka… Szybko zostałem przyjęty do Koła Młodych ZLP, a tam poznałem poetów z pokolenia Orientacji „Hybrydy” – Macieja Zenona Bordowicza, Krzysztofa Gąsiorowskiego, Jerzego Górzańskiego, Zbigniewa Jerzynę, Edwarda Stachurę, Andrzeja Jastrzębca-Kozłowskiego, Andrzeja Zaniewskiego, Janusza Żernickiego i wielu innych (większość z nich przebywa już niestety w tzw. lepszym świecie). W połowie lat 60. redagowaliśmy wspólnie w klubie studenckim Hybrydy, pod organizacyjną egidą Jerzego Leszina-Koperskiego, pismo pt. „Orientacje”, a obok działał studencki kabaret Hybrydy, z którego wyszli m. in. Wojtek Młynarski, Jonasz Kofta, Adam Kreczmar, Jan Pietrzak… To Jerzy Leszin umiał “załatwiać” sponsorów, papier, druk, i nawet niewielkie honoraria autorskie; był zdolnym organizatorem. Pewnego razu, gdy wyjechał na urlop, postanowiliśmy zrobić normalne pismo literackie, bez żadnych organizacyjnych serwitutów, czyli materiałów od ZSP, informacji o np. dniach leninowskich czy innych oficjalnych rocznicach, konkursach itp. Ale Leszin zdążył wrócić, i “się wkurzył”, a gotowy numer poszedł na przemiał, otrzymaliśmy za to ostrą reprymendę od decydentów kultury z ZSP, a Leszin powrócił z tym jeszcze numerem pisma do dawnych zwyczajów… Mnie to już nie bawiło…
– Czy uprawiał Pan inne dziedziny literackie poza krytyką?
– Bardzo sporadycznie, choć fragment swojej powieści opublikowałem kilkanaście lat temu w gdańskim kwartalniku “Autograf”, redagowanym przez Andrzeja K. Waśkiewicza. Miał to być pisany “dla chleba” utwór romansowo-psychologiczny, ale zrezygnowałem widząc wokół tyle literackiej tandety… Wcześniej natomiast dłuższy był mój romans i alians z… poezją. Pisywałem bowiem wiersze, właściwie to wierszyki satyryczne, ale jeszcze w szkole średniej; tych jednak nigdy nie drukowałem oczywiście…
– Wiąże się Pana osobę z pokoleniem “nowej fali”, przynajmniej przez laików. Dlaczego to ugrupowanie jest Panu bliskie?
– To małe nieporozumienie… Moim pokoleniem literackim, z którym czułem się związany literacko i towarzysko, było pokolenie i ugrupowanie zwane Poetycką Orientacją „Hybrydy”, powstałe na początku lat 60-tych, jak wspomniałem wcześniej, w klubie studenckim Hybrydy (tym jeszcze na ulicy Mokotowskiej w Warszawie, w dawnym pałacyku Józefa Ignacego Kraszewskiego). Z “nową falą” nie miałem wiele wspólnego. Owszem, byłem redaktorem naczelnym „Nowego Wyrazu”, ale dopiero wtedy, gdy pismo stało się – zgodnie z jego podtytułem – “pismem literackim młodych”, i nie wyłącznie drukowało autorów jednej poetyki. Poza prekursorami tej generacji publikowaliśmy w “NW” teksty i innych autorów wówczas debiutujących: m. in. przedstawicieli grupy krakowskiej „Tylicz” (m. in. Józef Baran i Adam Ziemianin), poetów z gdańskiego nurtu tzw. „nowej prywatności” czy autorów z “Agory” grupy wrocławskiej ze “stajni” Lothara Herbsta. Kryterium “drukowalności” polegało przede wszystkim na wartości literackiej materiału. Na początku swego istnienia „Nowy Wyraz” był rzeczywiście związany głównie z “nową falą”, lecz gdy ja zostałem jego redaktorem w 1974 roku, „Nowy Wyraz” stał się pismem jeszcze bardziej otwartym na inne, wszystkie właściwie ówczesne, młodo pokoleniowe nurty i zjawiska literackie…
– Jak przebiegała Pana praca w „Nowym Wyrazie”?
– Zaczynałem z zespołem w składzie: Jerzy Górzański, Krzysztof Karasek, Adam Komorowski, Józef Łoziński, Krzysztof Mrozowski, Jerzy Niemczuk, Adam Myjak (dział plastyczny, bardzo ważna część pisma). Uznaliśmy, że pismo, jako jedyny wówczas organ młodej literatury, powinno być dostępne dla wszystkich debiutantów, że nie będzie wyłącznie jednopokoleniowe. Co najbardziej, moim zdaniem, charakterystyczne, to dziwaczna i doskwierająca nam wówczas wszystkim pozycja redakcji; jej usytuowanie – ze względów politycznowychowawczych – między młotem ówczesnych decydentów, a kowadłem oczekiwań młodych środowisk literackich. Od samego początku dochodziło do wielu spięć z cenzurą, bo zezwalałem na druk w piśmie wszystkim co ciekawszych literacko autorów, niezależnie od ich światopoglądów. Oczywiście cenzura interweniowała bardzo często. Gdy usuwano nam jakiś tekst, czy kilka tekstów z numeru (nie tylko polskich pisarzy, ale i obcych, np. fragment prozy Henry Millera Zwrotnik Raka w przekładzie młodego tłumacza), to aby został ślad ingerencji wydawaliśmy cieńszy objętościowo numer. Znaleźliśmy się, chcą nie chcąc, na jednym z pierwszych miejsc ingerencji cenzuralnych w pismach polskich. Dochodziło do tak paradoksalnych sytuacji, że cenzura nie oszczędzała nawet członków partii. Na przykład zarówno Stanisław Barańczak, jak i Adam Zagajewski czy Julian Kornhauser należeli wówczas do podstawowych organizacji uczelnianych, na których pracowali etatowo, lecz partia nie umiała czy nie chciała z nimi rozmawiać i sama „spychała” ich w pozycje opozycyjne wobec tamtego ustroju. Nie chcę by ktoś mógł odnieść wrażenie, że stroję się dziś w nie swoje piórka; nie byłem wówczas jakimś wojującym “opozycjonistą”, ile raczej “realistą” i pragmatykiem kierującym się zasadą common sensu – podobnie jak, nie przymierzając, sam “Zbig” Brzeziński, który jeszcze wiosną 1989 roku (słyszałem na własne uszy) mówił o potencjale rozwojowym “starszego brata” ze Wschodu na “parę stuleci”!
Przetrzymałem prowadzenie „Nowego Wyrazu” do 1979 roku, czyli przez prawie pięć lat pracy w zespole redakcyjnym, a z funkcji naczelnego zostałem odwołany przez tak zwanych wtedy partyjnych decydentów „za brak czujności politycznej wobec młodych pisarzy”. Stałem się bezrobotnym redaktorem…
– A co dalej?
– Nie miałem stałego, poza dorywczymi zajęciami pisarskimi, źródła dochodów, aż do 1982 roku, kiedy dostałem etat kierownika działu kultury w nieistniejącej już dziś agencji prasowej (KAR). Trochę później powołano mnie (w 1985 roku) na naczelnego „Nowych Książek” – z poręki dyrektora PIW, Andrzeja Wasilewskiego, dla którego pisywałem tzw. wewnętrzne recenzje wydawnicze. Prowadziłem tu znowu politykę otwartości wobec autorów, ale musiałem odejść z tego miesięcznika, o paradoksie!, w 1991 roku, niby na fali przemian ustrojowych (a właściwie to przy okazji personalnych intryg pewnych osób w redakcji, nagle i czujnie “nawróconych” na nową wiarę). Wziąłem po tym wszystkim – jak zalecał to wtedy pewien trybun ludowy – “sprawy w swoje ręce” i prowadziłem swoistą “usługową” działalność krytycznoliteracką, pisząc i wydając rozmaite poradniki literackie oraz leksykony lektur szkolnych, początkowo wraz z Tomaszem Miłkowskim, a po paru latach już samodzielnie: m. in. w „Iskrach” opublikowałem Leksykon poetów (dwa wydania) i Leksykon prozaików, do tego doszedł w „Książce i Wiedzy” – Słownik dzieł i tematów literatury polskiej dla szkół średnich (jest to prekursorskie na polskim gruncie omówienie lektur i ich głównych motywów; podobne pojawiło się wcześniej tylko w literaturze francuskiej – pióra Michela Booty). Potem jeszcze wydałem słownik 155 najważniejszych książek świata w wydawnictwie Adama Marszałka (2009) oraz zbiór krytycznoliteracki pt. Z przełomu wieków, czyli literatury dzień powszedni 1990-2008 u tegoż toruńskiego wydawcy (2009). Ta druga pozycja jest wyborem moich szkiców i recenzji drukowanych, przy okazji innych prac, w różnych pismach w tamtych latach…
– Pracował Pan niejako na zamówienie rynku… Czy zbił Pan kapitał?
– Najtrudniej u nas mówić na ten temat, mimo że niby żyjemy w systemie kapitalistycznej gospodarki wolnorynkowej! Ale niestety, nie… Początkowo, gdy książka edukacyjna była jeszcze towarem “chodliwym”, szło nawet całkiem nieźle. Ale nie miałbym dziś z czego żyć, mimo ciężkiej pracy pisarskiej, ponieważ dzisiaj książka – wszelka książka – w dobie internetu przestała być, jak niegdyś, czymś poszukiwanym przez odbiorców, nawet ta edukacyjna. A jak wiadomo państwo zrezygnowało obecnie niemal całkowicie z pomocy dla literatów, zaś wolny rynek nie wypracował jak dotąd żadnych nowych mechanizmów wspierania twórczości i rozwoju działalności kulturalnej, z literacką w szczególności na czele. Żyję więc głównie, jak wszyscy literaci w pewnym wieku, ze skromnej emeryturki…
– Zaczął Pan ocenę sytuacji kultury od położenia materialnego literata, rzutującą na jego rzeczywistość. A jak ma się, ogólnie rzecz ujmując, kultura naszego czasu?
– Zależy o czym mówimy. Kultura masowa ma się u nas całkiem dobrze i panoszy się wszędzie. Ale kultura symboliczna, kultura artystyczna, która była naszą chlubą i dumą narodową jeszcze czasach nieodległych, czym imponowaliśmy sytym powojennym społeczeństwom zachodnim (muzyka poważna, teatr, plastyka czy film), jest dzisiaj łącznie z tym, co nazywamy kulturą literacką, w stanie permanentnych trudności, bliskich zapaści. Składa się na to wiele rozmaitej natury przyczyn. Natury, by tak rzec, ogólnocywilizacyjnej, jak i czysto wewnętrznych zaniedbań i zaniechań w tzw. polityce kulturalnej państwa. Brak dziś choćby czasopism ogólnopolskich, kulturalno-literackich, jakie były kiedyś. Brak też zainteresowania kulturą ze strony opiniotwórczych mediów, w tym i telewizji publicznej oraz radia, które tylko wtedy mówią o “misji”, gdy zabiegają o abonament. Zachowały się wprawdzie dotowane przez Ministerstwo Kultury, ale niszowe obecnie niestety czasopisma, takie jak “Twórczość”, “Dialog” czy lubelski “Akcent” oraz nawet dość liczne w wielu większych i nawet mniejszych ośrodkach miejskich pisma, jak wspierany tylko przez lokalne czynniki znakomity gdański „Autograf” czy krakowskie “Zdanie”, którym jednak, jak i wielu innym, nie starcza środków nawet na honoraria autorskie ani utrzymanie zespołu redakcyjnego. Wszystkim tym pismom, co gorsza, zaczyna dziś brakować też czytelników, ludzi zainteresowanych niegdyś ogromnie sprawami kultury i literatury. Bowiem żyją najczęściej czymś innym, zajmują się głównie – zgodnie z dominującą “ideologią” – walką o tzw. kasę lub dorobkiewiczowski blichtr posiadania. W ten sposób, pozbawiona dopingu intelektualnego i bodźców materialnych. wygasa też powoli twórczość literacka (albo staje się domeną popularnej grafomanii), a i krytyczno-recenzencka także.
– Niech Pan spojrzy teraz na literaturę piękną…
– Krytyka literacka jest cząstką literatury, a sytuacja taka jak w krytyce jest podobna do tej w prozie, dramacie, poezji… Krytyki otwartej na wartości ogólne, artystyczne i poznawcze, praktycznie dziś nie ma. To znaczy nie istnieje w szerszym obiegu poza niszami uniwersyteckimi czy poza odbiorcami co najwyżej kilkuset nakładowych czasopism. Bo albo nie ma dla niej miejsca w mediach publicznych, albo – jeśli już – poszczególni krytycy uznają za wartych zainteresowania zazwyczaj tylko (cokolwiek by to nie miało w określonych kontekstach znaczyć) “swoich” pisarzy (sam tu pewnie powinienem nie raz uderzyć się we własne piersi). W przeciwieństwie do praktykowanej kiedyś przez wielu niezależnych krytyków, mimo wszystkie niesprzyjające okoliczności czasu, owej i wcale nie rzadkiej otwartości, wieloopcyjności artystycznej, politycznej i światopoglądowej (Jan Błoński, Artur Sandauer, Kazimierz Wyka…). Tak zwany i postulowany przez dawną opozycję ustrojową pluralizm (w literaturze, prasie, telewizji) okazał się fikcją, bo przywoływane hasła pluralistycznej wielokulturowości i wolności wypowiedzi są obecnie bez pokrycia, a i bez tego niestety znaczenia co dawniej… Lansowana i wspierana przez środowiska czy organizacje zajmujące się sprawami kultury i sztuki, jest tylko ta konkretna opcja polityczna, do której należy na przykład działacz czy krytyk. Na ogólnej kondycji literatury odbija się to, szkoda gadać, fatalnie…
A na to wszystko nakłada się obecnie wielka i rzeczywiście prawdziwie rewolucyjna, jak powiadają uczeni socjologowie, zmiana paradygmatu kulturowego. Książka dawna i nowa (ta wartościowa oczywiście) powoli ginie w szumie informacyjnym; żyje popkultura, żyje Internet, jako nowoczesny i atrakcyjny środek przekazu (ale ze swoim zsypowo “śmietnikowym” charakterem, bo przecież i każdy, nawet zwyczajny dureń może tu mieć dostęp). To w sumie stwarza sytuację podobną trochę (zachowując wszelkie proporcje skali) do wczesnej fazy rewolucji Gutenbergowskiej. Do czego to doprowadzi, nie wiadomo do końca, nikt tego jeszcze nie wie… Wkrótce jednak już nikogo chyba nie będzie dziwić brak książki w księgarniach (!), będzie ona mieć zapewne wyłącznie formę e-booka i e-informacji. I nie byłoby o co kruszyć kopii, sam od lat korzystam z internetu i komputerowej (po)mocy. Jest to – może być – jednak nie tylko zmiana formy podawczej, nie darmo i dawno już temu MacLuhan zauważył, że “forma przekazu” jest też “treścią”. Choć tak naprawdę to nadal jedna wielka niewiadoma: co z tego wyniknie dla kultury i literatury w nieodległej przyszłości, dla pisarzy i czytelników? Czy w ogóle kultura się otrząśnie z tych niedobrych, ujemnych stron internetowej papki? Przyszłość literatury polskiej (jak i całej światowej), kierunki jej rozwoju są dziś jeszcze niepewne… Czy jest dla niej szansa na przetrwanie tych zmian? Uniezależnienia się od gustów i kaprysów internetowych zanudzeńców…? Przy czym nie chodzi już tylko o takie czy inne działania centralnych urządów “od kultury”, nawet gdyby ktoś umiał obudzić je z wielkiej dwudziestoparoletniej drzemki… Ponadto rzecz cała rozgrywa się – w naszym kraju – na poziomie rozbicia organizacyjnego tradycyjnych instytucji kulturalnych; na przykład w dziedzinie literatury istnieją niekontaktujące się ze sobą, a i wewnętrznie rozdarte niepewnością i słabością swego działania organizacje i stowarzyszenia twórcze, w tym i pisarskie (SPP, ZLP, SAP, PEN Club). Co oczywiście dodatkowo osłabia te dychawiczne resztki “życia literackiego”…
To wszystko są zjawiska ciekawe, wręcz fascynujące; co to się z tej kulturowej magmy może już wkrótce narodzić przy kolejnej zmianie pokoleniowej warty… Już ją trochę widać i słychać, ale najmłodsi nie mają jeszcze właściwej siły przebicia. Dziś zresztą najgorsze jest to, że brakuje nam wszystkim jakiejś ogólnodostępnej płaszczyzny wymiany informacji i koordynacji działań praktycznych, co prowadzi do wspomnianego wyżej rozproszenia inicjatyw. Do zaniku siły, znaczenia i oddziaływania wielu pojawiających się od czasu do czasu cennych dokonań twórczych, jak i pomysłów organizacyjnych (także internetowych), marnowania wysiłków jednostkowych inicjatyw…