Janusz Termer – Mniejszość pisarska w Polsce

0
231

Janusz Termer

Mniejszość pisarska w Polsce

 

Bogumiła WrocławskaWedle Słownika języka polskiego (PWN, 1992) rzeczownik mniejszość to „mniejsza ilość czegoś, mniejsza liczba kogoś, czegoś; mniejsza część, grupa w porównaniu z inną częścią lub grupą: „Być w mniejszości. Stanowić mniejszość”. Ale też i wywodzący się stąd odrzeczownikowy przymiotnik – mniejszy w tymże słowniku, to jednak zarazem „stopień wyższy od mały”.

 

Jakże to więc jest z tą „mniejszością” pisarską? Duża ona czy mała? I jak ten stopień jej „mniejszości” mierzyć: ilością pasujących do tego określenia „osobników” czy rolą i znaczeniem, jakie każdy z nich z osobna lub jako pewna zbiorowość (grupa) pełnią lub pełnić mogą w grupie „większościowej”, czyli całym społeczeństwie? Uprawiający literaturę ludzie to bowiem niewątpliwie „grupa” – tak jak inne grupy społeczno-zawodowe – „mniejsza” w porównaniu z „resztą” społeczeństwa. Lecz przecież owo „mniejszościowe” zbiorowisko (grupa) – nawet już w sensie czysto leksykograficznym – to zarazem stopień wyższy od słowa „mały”!

 

Zostawmy zatem te rozważania na temat „mniejszości” – skądinąd interesujące nie tylko jako problem logistyczno-teoretyczny – gdyż przypadki konkretne i szczególne, takie jak tutaj właśnie działalność pisarska (i jak wszelka inna działalność twórcza jednostek, generalnie nakierowana przecież na odbiór społeczny), mają także swój wieloaspektowy wymiar socjologiczny, choć bez badań empirycznych; jest on uchwytny tylko na podstawie wyrywkowych obserwacji i doświadczeń własnych lub czysto intuicyjnych domniemań. Literatura jednak (wszelka twórczość artystyczna) to też zawsze przecież coś więcej niż czysty zapisany w specyficznej formie obrazów przekaz, komunikat społeczny (interpersonalny), specyficznie zorganizowany językowo i w najlepszej wierze kierowany do „innych”, by wzbudzić w nich określone emocje czy przekonać do jakichś poglądów czy zachowań.

 

Literatura jak każda twórczość o charakterze odwołań

realistycznych i symbolicznych zarazem, zmienna w czasie

historycznym i ewoluująca strukturalnie, zawiera w sobie nie tylko aspekt perswazyjno-społeczny, ale również coś, co ten fenomen kulturowy badacze z różnych szkół filozoficznych czy tradycji myślowych w literaturoznawstwie światowym wysuwają na plan pierwszy dzieł sztuki pisarskiej. Mówią o ich wymiarze filozoficzno-metafizycznym (np. Roman Ingarden), psychologicznym (psychoanalitycznym) czy czysto estetycznym. Ale to w końcu nic innego jak kolejne pola – zaproszenia do prób budowania na tym tle tyleż mniej lub bardziej płodnych poznawczo koncepcji teoretycznych (interpretacyjnych), co i bardziej niejednokrotnie efektownych, dyletanckich dywagacji.

 

Dlatego, biorąc w wielki nawias wszystkie te sprawy

teoretycznoliterackie, chciałbym skupić uwagę na paru sprawach tylko, ogólnych problemach – może i „trywialnych i przyziemnych”, pewnych specyficznych osobliwościach związanych z sytuacją historyczną i dzisiejszą owej „mniejszościowej” grupy społecznej (bardzo przecież trzeba o tym nieustannie pamiętać – pod każdym względem wewnętrznie zróżnicowanej) jaką stanowią tak zwani potocznie „twórcy” dzieł literackich w Polsce. Kierując się przy tym przekonaniem, że dość specjalna rola i miejsce pisarza w społeczeństwie polskim – w porównaniu z innymi europejskimi społeczeństwami – oraz tradycyjnie przypisywane pisarzom znaczenie i zadania, jakie u nas pełnili przez kilka stuleci lub pełnić mogą (albo z jakichś tam powodów nie mogą) w grupie „większościowej” (społeczeństwie), wykracza w każdym bądź razie poza owo nieco pejoratywnie nacechowane pojęcie „mniejszośći”, która jednak, było nie było, jak wynika to z definicji przytoczonej wyżej za słownikiem języka polskiego, jest jednak jakimś tam (co w sumie i dziś pocieszające) – „stopniem wyższym od małości”!

 

 

W Polsce, jak wiadomo, literatura (poezja, proza, eseistyka)

miała „od zawsze” (a na pewno od czasów jej wielkich renesansowych początków, np. twórczość Mikołaja Reja czy Jana Kochanowskiego) do spełnienia misję szczególną. Mówi się nawet, nie bez racji przecież, że kultura polska zawsze miała przede wszystkim charakter „literacki”. To znaczy, że znaki, symbole i sygnały płynące z wybitnych dzieł, przekazów literackich – którymi się posługujemy często na co dzień (jak np. „czerep rubaszny” z wiersza Juliusza Słowackiego czy „Co tam, panie w polityce” z „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego) – dominują u nas nad innymi sposobami komunikacji społecznej. Oto pisarz polski zawsze, chcąc nie chcąc, brał na siebie ciężar obowiązków i powinności pozaliterackich właściwie. Literatura polska pełna była i jest odwołań, narodowych, społeczno-obywatelskich, patriotycznych przypomnień, pouczeń czy przykazów. Takich, jakie w krajach przez długie stulecia niepodległych, brały na siebie przede wszystkim specjalistyczne zakłady edukacyjno-wychowawcze, zsekularyzowane instytucje państwowe. To się chyba jednak u nas także powoli kończy, dosłownie na naszych oczach. I z wielu powodów – też chyba nieodwołalnie?

 

Wprawdzie już odzyskanie przez Polskę niepodległości w 1918 roku miało już tę sytuację – nazwijmy ją „uciążliwym uprzywilejowaniem” literatury polskiej radykalnie zmienić (taką nadzieję wyrażało wtedy wielu wybitnych pisarzy), ale tak się w ostateczności nie stało. Charakterystyczne jest tu choćby programowe zawołanie skamandryty Antoniego Słonimskiego: „Ojczyzna moja wolna, wolna

więc zrzucam z ramion płaszcz Konrada”. Rychło jednak okazało się, że ten ciężki płaszcz Konrada, ciężar obowiązków narzucony przez historię narodową na polskiego pisarza był w ówczesnej rzeczywistości międzywojnia praktycznie nie do „zrzucenia”. Sam Słonimski w wierszu „Dwie ojczyzny” pisał wkrótce potem: „W mojej ojczyźnie słowa poety / Oprawne w serce”…

 

Istotnie, w wolnej ojczyźnie po pierwszej wojnie światowej

istniał „rachunek krzywd”, o których pisał jak najniesłuszniej zapominany dziś poeta Władysław Broniewski, wobec których pisarz polski, nawet ten najbardziej awangardowy i zbuntowany przeciw serwitutom narodowych i obywatelskich powinności, nie mógł przejść obojętnie, nie wykonawszy choćby mniej lub bardziej symbolicznego gestu przekory (jak twórca pojęcia „wielości rzeczywistości w sztuce” Leon Chwistek, jak Stanisław Ignacy Witkiewicz czy Witold Gombrowicz). Cóż dopiero mówić o dominującej tradycyjnie większości pisarzy z klasycznie wielkim uczuleniem na problematykę narodową, polityczną i społeczną, jak Juliusz Kaden-Bandrowski czy Stefan Żeromski, jak Karol Irzykowski czy Jerzy Stempowski, jak wielki odbrązawiacz narodowych „mitów polskich” Tadeusz Żeleński-Boy.

 

Kadenowa ironiczna „radość z odzyskanego śmietnika” nierozwiązanych problemów oraz „odwiecznych” przywar narodowych, uosobionych między innymi w społecznikowskich „Czarnych skrzydłach”, jak i w postawie i zapędach dyktatorskich bohatera jego powieści politycznej „Generał Barcz”, znalazła swoje dopełnienie w geście Cezarego Baryki, „hamletyzującego” bohatera „Przedwiośnia”, przyłączającego się – w stanie wielkiego zatroskania o kraj ojczysty – do marszu na Belweder. Ale dziś najciekawsza byłaby odpowiedź na pytanie, czy współczesną literaturę polską stać dziś na nowe „Przedwiośnie”? (które notabene po latach nabrało nowych nieoczekiwanych aktualizacyjnych znaczeń, co widoczne było częściowo nawet w niedawnej filmowej adaptacji tej powieści Filipa Bajpona).

 

 

Odpowiedź na te pytania jest jednak niemożliwa bez skrótowego chociażby zarysowania sytuacji i pułapek, w jakie uwikłali się pisarze i cała niemal literatura polska po drugiej wojnie światowej. Stanu, w którym tkwiła po dziś dzień niemal, mimo diametralnie przecież odmiennych kontekstów ideologicznych, politycznych i społecznych w poszczególnych okresach powojennego ponad półwiecza.

 

Obecnie mało kto chce pamiętać, a jeszcze mniej mówić o tym, że po drugiej wojnie światowej, w końcu lat 40., znaczna cześć inteligencji polskiej, w tym większość pisarzy, uległa, z własnej nieprzymuszonej woli, urokowi nowej ideologii, owemu Miłoszowemu „ukąszeniu heglowskiemu”. Pokusie i wizji nowego lepszego świata – jakże skądinąd zrozumiałej po latach okrutnie wyniszczającej tkankę narodową i ludzką wojny i lat okupacji – pragnieniu odgrywania roli piewców i nadziei na nareszcie świetlaną, również społecznie, przyszłość nowego sprawiedliwego powojennego świata. I przyjęła z ulgą, z rozsądku lub ideowego wyboru wyznaczaną im przez nowe władze polityczne rolę „inżynierów dusz ludzkich”, tych ocalałych z pożogi mas skołatanych dodatkowo nadto rosnącym zamętem ideologicznym współczesnego podzielonego na różne i wrogie wzajem obozy.

 

Pisarz stał się po drugiej wojnie światowej w Polsce postacią

niesłychanie ważną, potrzebną, docenianą i dopieszczaną przez nowe władze. Posypały się wysokie nakłady książek, nagrody oraz inne splendory i wyznaczniki jego rangi i pozycji pisarskiej. A że tych wielkich dzieł jakoś raczej brakowało, nie miało istotnego znaczenia dla ówczesnych polityków. Najmarniejszy produkcyjniak machina propagandowa i wydawnicza państwa i tak mogła zawsze wywindować na pozycje najwyższe. Tak oto „zwycięstwo” osobiste pisarza obracało się w klęskę tamtej literatury (niezależnie od tego, że wiele dzieł literackich z tamtych lat byłoby i dziś godnych przypomnienia: np. książki Jana Parandowskiego, Jarosława Iwaszkiewicza, Adolfa Rudnickiego czy Stanisława Dygata). Miało odwagę mówić o tym po wielu latach – wprost niewielu ówczesnych pisarzy, jak sam zresztą zrobił Adolf Rudnicki w swym wspomnieniowym zbiorze „Krakowskie Przedmieście pełne deserów”.

 

Nie po raz pierwszy – i jak się to miało okazać jeszcze parokrotnie później – nie po raz ostatni – polityczne uwikłanie literatury i literatów fatalnie odbiło się na jej i ich czytelniczej wiarygodności i prestiżu. Doświadczyła tego literatura polska po przełomowym październiku 1956 r., gdy wielu z wywindowanych poprzednio na piedestał twórców próbowało – tyle, że z odmiennymi już teraz w ich utworach, „a rebours” znakami ideologicznymi i politycznymi – swe pozycje utrzymać. Bezskutecznie jednak, bo w tym nowym, sztucznym i na wyrost krojonym „płaszczu Konrada”, szytym na miarę nowej rewindykacyjnej postawy, nie było prawie nic („Nic w płaszczu Prospera”- Tadeusz Różewicz, “Nic albo nic” Tadeusz Konwicki). Główny nurt literatury tego czasu poszedł w inną stronę. Przez długi okres, prawie do końca lat siedemdziesiątych, wydawało się, że w stronę niemal całkowicie normalną i zwyczajną, jak w innych „normalnych” krajach europejskich, gdzie nie polityka, a „przeklęte problemy” egzystencjalne, społeczne uwikłania i psychologiczne dylematy życia jednostek zawsze były na pierwszym planie.

 

Oto, autorzy starszych generacji wrócili do swych wcześniejszych zainteresowań pisarskich (Jarosław Iwaszkiewicz, Jan Parandowski, Teodor Parnicki, Maria Dąbrowska, Zofia Nałkowska, Tadeusz Breza, Jerzy Andrzejewski, Jerzy Zawieyski, Kazimierz Tuchanowski, Maria Kuncewiczowa, Hanna Malewska…). Niedawni debiutanci z okresu tzn. „socrealizmu” Marian Brandys, Roman Bratny, Adolf Rudnicki, Witold Zalewski, Wilhelm Mach, Stanisław Lem, Kornel Filipowicz, Wisława Szymborska, Igor Newerly, Stanisław Zieliński, Bohdan Czeszko, Tadeusz Konwicki, Sławomir Mrożek…) pisali teraz swoje najlepsze utwory. Pojawiły się nowe generacje – „pokolenie Współczesności” i następni: od Zbigniewa Herberta, Marka Hłaski, Stanisława Grochowiaka, Władysława Lecha Terleckiego, Janusza Krasińskiego, Eugeniusza Kabatca, Marka Nowakowskiego, po Edwarda Stachurę, Wiesława Myśliwskiego, Janusza Głowackiego, Mariana Pilota, Edwarda Redlińskiego, Włodzimierza Kłaczyńskiego czy Bohdana Zadurę i Tadeusza Siejaka… Pojawiły się wówczas nowe prądy, nurty, tendencje, zjawiska w poezji i prozie historycznej, literaturze nurtu chłopskiego i wojennego, eksperymentalnego i psychologiczno-obyczajowego.

 

Tego dorobku, widać to szczególnie teraz, po latach nieco mniej łaskawych dla pisarzy i literatury, nie przekreśli nic i nikt. Żaden ukaz polityczny, zaklęcia „etapowych” szamanów od literatury czy uchwała jakiegokolwiek najbardziej nawet szacownego gremium. Pisarze stali się znowu potrzebni – tym razem jednak przede wszystkim czytelnikom. A to chyba najlepszy z możliwych dla literatury układów. Jednakże po stanie wojennym, znaczna część polskich pisarzy wdała się ponownie w nowy i czasami ostry romans z polityką. Jedni z obozem rządzącym, drudzy wręcz przeciwnie – z opozycją.

 

Dla jednych i drugich, nie mówiąc już o samej literaturze, skończyło się to raczej fatalnie. Owych dzieł wybitnych niespecjalnie przybyło, przyznają otwarcie przedstawiciele wszystkich stron. Obowiązywały – i tu i tam – polityczne, pozaliterackie w konsekwencji kryteria ocen. A co najtragiczniejsze, owo polityczne uwikłanie literatury i literatów odbiło się fatalnie na jej i ich wiarygodności i prestiżu u czytelników. Doszło do tego, że tylko naprawdę nieliczni z piszących dziś autorów tekstów poetyckich czy prozatorskich mogą dziś mieć szansę na wznowienia swojego dorobku, a i wręcz tylko niewielką nadzieję na publikację książkową swojej nowej twórczości! Polska literatura współczesna stała się dla wydawców, będących pod presją czytelników i ich gustów, w warunkach wolnego rynku wydawniczego, towarem niechcianym! Nowe zaś władze   polityczne, pełne wyniosłego zadufania oraz „desinteressment” wobec problemów kultury, pozostawiają dziś pisarzy samym sobie (słynne hasło „urynkowienia kultury”, rezygnacja z mecenatu państwowego, ale bez wprowadzenia jasnych zasad dla prywatnego mecenatu, jak w innych rozwiniętych ekonomicznie krajach!). Ta nowa sytuacja stała się dla wielu twórców szokiem. Radzą sobie jakoś tylko ci, których książki są wznawiane lub tłumaczone za granicą (rzadko) lub też ci, którzy z dawnych „inżynierów dusz” umieli przekształcić się w zwyczajnych wyrobników pióra, czyli dostarczycieli tekstów pokupnych i strawnych dla wydawców i nowej zdezorientowanej publiczności – taniej sensacji politycznej lub kryminalnej lub też niewybrednej w gustach erotyki (a i to wydawanych pod, najlepiej, anglosaskimi pseudonimami).

 

 

Istniejące dziś dwie organizacje pisarskie: Związek Literatów

Polskich (ZLP) i opozycyjne wobec dawnej „reżymowej” władzy Stowarzyszenia Pisarzy Polskich (SPP) jadą obecnie na jednym wózku. Ciągnie go zwykła, wcale nie metaforyczna, pospolita pisarska bieda, która jak ów przysłowiowy walec z piosenki Wojciecha Młynarskiego – „przyszła i wyrównała”.

 

Na pytanie zatem: komu jest dziś potrzebny pisarz? – nie ma jeszcze jasnej odpowiedzi. Bo, jak na razie nikomu jeszcze na nim specjalnie nie zależy. Ani politykowi (na szczęście, ale na jak długo?), ani wydawcy, który „musi wyjść na swoje”, ani tzw. przeciętnemu czytelnikowi, który szuka wciąż jeszcze – póki się nie nasyci i nie rozczaruje – książkowych smaków i owoców dotąd u nas zakazanych (nie było ich naprawdę aż tak wiele, jak się wielu krytykom zdawało) lub nieznanych z innych powodów. Ale już widać pierwsze jaskółki „nowego”; wydawcy i czytelnicy coraz śmielej zerkają w stronę pisarskich pracowni (metaforycznych oczywiście).

Trzeba jednak pamiętać o tym, że na owe problemy polityczne i ekonomiczne nakładają się dziś problemy cywilizacyjne i techniczne: następuje boleśnie widoczna coraz wyraźniej dla mniejszości pisarskiej, a także wydawców i odbiorców literatury – zmiana tak zwanego przez socjologów paradygmatu cywilizacyjno-kulturowego. Jak jednak rozwój nowych niekonwencjonalnych środków przekazu i komunikacji społecznej (na czele z rzeczywistym umasowieniem takiego medium jak internet) wpłynie na rozwój twórczości, sytuację pisarzy i postawy odbiorców – nie bardzo dziś jeszcze do końca wiadomo.

 

Sądzę jednak, że definitywna odpowiedź na powyższe pytania powinna paść już wkrótce. I będzie ona brzmieć przeraźliwie banalnie – pisarz (niezależnie od tego w jakiej formie przekazu dostępne będzie jego dzieło) potrzebny będzie znowu przede wszystkim czytelnikowi. Jak to teraz wpłynie w szczególności na literaturę polską przekonamy się zapewne już wkrótce, gdy opadnie także ostatecznie ta fala zainteresowania tandetą z kręgu wszechobecnej dziś zachodniej kultury masowej (nie tylko, choć głównie, amerykańskiej), i gdy zatęsknimy wszyscy za literaturą mówiącą o naszym prawdziwym „tu i teraz”. Być może będzie wreszcie miejsce i na nowe „Przedwiośnie” i nowego “generała Barcza”. Czyli na „banalną” (jak to gdzie indziej bywało i bywa) literacką normalność, a nie na liczne propagandowe i politycznie tendencyjne podróbki (a są takie, są już u nas – to coraz liczniejsze, zapewniam, choć nazwisk ich autorów nie podam (bo nie warto im robić reklamy!) dzieł, jakie tworzyli kiedyś wielcy – „gryzący sercem” – pisarze tacy jak Stefan Żeromski czy Juliusz Kaden-Bandrowski.

 

Skutki procesu politycznego i społecznego po 1989, zwanego dość eufemistycznie „transformacją ustrojową”, widzimy wszyscy gołym okiem, bo też i wszystkich nas one, choć w różnym stopniu, dotyczą. Jakie przyniosły one zyski, a jakie straty dla pisarzy i literatury? Innymi słowy, jaka jest nasza „cena wolności” i czy musiała ona być aż tak wysoka? Prywatyzacja w większości wydawnictw doprowadziła np. do powstania wielu małych firm, które nastawione są na szybki zysk i wydają tylko to, co sprzedaje się najlepiej, a więc najczęściej sensacje i szmirę, nie myśląc nawet o trudniejszych i złożonych zamierzeniach edytorskich. Gdyby tak chociaż część zysków przeznaczali na wsparcie współczesnej literatury polskiej… Na razie jednak „złota wolność”, czy raczej wolnoamerykanka na rynku wydawniczym, literaturze polskiej nie tylko nie służy, a wręcz przyczynia się także do upadku zasłużonych firm wydawniczych! Niewątpliwym zyskiem jest zniesienie cenzury, ale pojawiły się od razu inne formy nacisków na pisarzy i ukrytej cenzury wewnętrznej…

 

Władza państwowa zrezygnowała z prowadzenia polityki kulturalnej, zostawiając wszystko działaniu ekonomicznego prawa „niewidzialnej ręki rynku”, które w tej dziedzinie nie sprawdziło się nigdzie na świecie, a kultura wszędzie wymaga mądrego mecenatu, w tym także i prywatnego. Literaturze polskiej nie sprzyja także upadek wielu małych bibliotek na prowincji i spadek czytelnictwa oraz upadek kiedyś docenianych form popularyzacji książki, które tworzyły dobry klimat wokół literatury i pisarzy. Pisarz został opuszczony przez polityków, przez wydawców (którzy – z wyjątkami, nielicznymi – nie chcą inwestować w twórczość polską), i przez czytelników (którzy są zdezorientowani w tym zalewie kolorowej tandety w kioskach i księgarniach). Polski pisarz, nawet ten, który czynnie walczył o zmianę systemu politycznego, poczuł się w tej nowej rzeczywistości kimś zbędnym i często nie potrafiącym sobie poradzić z otaczającym go chaosem kulturowym i eksplozja postaw nuworyszowskich.

 

Dziś pisarze przestali być nie tylko „sumieniem narodu”, jak kiedyś, zwłaszcza w epokach zagrożonego politycznie czy społecznie bytu państwowego, przestali być nie tylko „inżynierami dusz ludzkich”, jak chcieli tego teoretycy socrealizmu, ale opuszczeni przez wszystkich, stają się powoli zacnymi i postaciami z gabinetu figur woskowych lub nazwiskami ze spisu lektur szkolnych… Albo w najlepszym razie dostarczycielami popularnych tekstów jednorazowej konsumpcji… Wydawcy goniąc za zyskiem i poklaskiem gawiedzi, nie inwestując w nowe talenty literackie, podcinają gałąź, na której sami usiłują się zadomowić.

Wkrótce minie czas kolorowej szmiry i tandety, a zaspokojona

ciekawość czytelnicza zwróci się w stronę tego, co rzeczywiście jest chlebem powszednim w każdej narodowej kulturze, czyli współczesnej literaturze, stanowiącej podstawę czytelnictwa, a często będącej również punktem wyjścia dla innych dziedzin kultury, jak np. film, teatr czy telewizja, które bez   autentycznych twórców obejść się nie mogą. Czytelnicy zdają sobie coraz powszechniej sprawę, że bezpowrotnie mija czas fascynacji kolorowym obrazkiem, zachłyśnięcie masową kultura (często jej opryskami tylko), a pisarz musi mieć swoją publiczność; do szuflady pisać mogą tylko grafomani. Sami zaś pisarze muszą w tej nowej rzeczywistości przemyśleć na nowo swój stosunek do twórczości, wyciągnąć wnioski z dokonujących się procesów społecznej i mentalnej transformacji i zacząć żyć w swych utworach tym wszystkim, czym żyjemy wszyscy – oto jest zadanie i zarazem szansa na nawiązanie przerywanych więzów łączących literaturę (sztukę w ogóle) i jej odbiorców. Powstanie, bo powstać musi, literatura nowa, nastawiona na wartości czysto estetyczne i poznawcze, wyzbyta dawnych póz i zaklęć wieszczych, ale i politycznej służby czy narodowej tromtadracji, mówiąca o tych wiecznie aktualnych „przeklętych problemach” (Fiodor Dostojewski) egzystencjalnych, o losie człowieczym i kondycji ludzkiej, o „garderobie duszy” (Karol Irzykowski) oraz wszelkich społecznych, jawnych i ukrytych sprężynach, tych ponadczasowych i tych aktualnych determinantach człowieczego bytu.


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko