Krzysztof Lubczyński w rozmowie z Bogusławem Kiercem
BOGUSŁAW KIERC, aktor Teatru Współczesnego we Wrocławiu, reżyser, poeta, profesor Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. L. Solskiego we Wrocławiu.
Pana monodram „Mój trup”, złożony z wczesnej poezji Mickiewicza pokazuje tego poetę inaczej niż często jest postrzegany i prezentowany jako poeta narodowy a jednocześnie peta promiennych opisów przyrody z „Pana Tadeusza”…
– Bohaterem tego przedstawienia – powinienem to powiedzieć – jestem ja. I nie idzie tu o żaden solipsyzm ani rodzaj szlachetnego egoizmu teatralnego czy aktorskiego, ale o to, że Mickiewicz wypowiadał to, co dzięki osmozie duchowej, wspólnocie melodii losu jest mi bliskie. To są sytuacje spoza siebie, żeby nie powiedzieć – spoza ciała. To było odzwyczajanie się od Mickiewicza i odzwyczajanie się od siebie, w ścisłym tego słowa znaczeniu. Mickiewicz mimo chwalebnej zwyczajności nie jest zwyczajny. To co mnie niesie w doświadczeniu intymnym czy – choć nie chcę wchodzić w zbyt wysoki ton – eschatologicznym, jest niezwyczajne, czyli nieoczywiste. Poza wszystkimi innymi powodami, dla których zająłem się Mickiewiczem był i ten, wcale niemały, żeby jego wiersze istotnie przeczytać. Nie jako wieszcza, jako coś gotowego, jako coś co mniej więcej znamy, Bo prawie niczego nie wiemy i dopiero musimy być wobec Mickiewicza i z nim cierpliwi. Dopiero wtedy wiedzę, którą on nam daje, możemy przenieść dalej.
Użył Pan słowa „cierpliwość”. Wystąpienie dziś z takim monodramem poetyckim to akt ryzyka, bo obecny widz, zwłaszcza młody, jest na ogół niecierpliwy. A poza tym wielki Mickiewicz nie jest dziś nazwiskiem snobistycznym…
– U początków pracy nad „Moim trupem”, zanim pokazałem to przedstawienie w pełni oficjalnie, pokazałem je roboczo młodej, szkolnej publiczności w Przemyślu, grupie licealistów. W czasie przedstawienia z hałasem przejechała ulica karetka pogotowia. Młodzież się obruszyła: że tu Mickiewicz, a tu odgłosy karetki. Dla mnie była to próba prawdy. Pomyślałem, że jeśli nie wpiszę odgłosu karetki i ich zachowania do tego, co się tutaj dzieje, to będziemy sami sobie, pozostaniemy odrębni. Młodzi ludzie, pewnie bezwiednie, w czymś mocno mnie utwierdzili. Powiedzieli mi jakby, że jeśli to przedstawienie ma się spełnić, nie wolno mi ani na chwilę odejść od bezpośredniej relacji z widzami. Że nie mogę sobie pozwolić na zwykłą prezentację poezji. Że to musi być bardzo bliska, intymna rozmowa między mną a widzami. Że problemy, które przedstawiam nie przestają być dla mnie takie, jak wtedy, kiedy je przedstawiam. Czyli to nie tak, że otrzepię się po przedstawieniu, wejdę pod prysznic i wszystko spłynie ze mnie. Że to z czym przyszedłem, naprawdę jest tym, z czym przyszedłem. I nie jest to substytut.
W dwóch szkicach o Pana poezji, autorstwa Piotra Kuncewicza i Piotra Matywieckiego, obaj napisali zgodnie, że istota Pana poezji zawiera się w połączeniu kwestii ciała i metafizyki, że jest „liryką ciała”. Zgadza się to z Pana intencjami?
– Tak, to jest metafizyka ciała. Doświadczenie przez ciało jest dla mnie pierwszorzędne. Związanie duszy z ciałem jest zbliżony, a fragmentami tożsamy z wizję w Starym Testamencie. Czyli nie jest to pogląd dualistyczny. Dla mnie człowiek pozostaje dusza żyjącą. Nie traktuję ciała jako więzienia duszy ani duszy jako substancji, w której rozpuszczone jest ciało. Ani ciało nie ma nigdy urlopu od duszy, ani odwrotnie.
Czy to metafizyka czysto religijna czy wychodząca poza religię?
– Religijna, związana z faktem mojej wiary, choć zdarza się, że moja poezja bywa odbierana jako blasfemia, czyli bluźnierstwo. Jestem człowiekiem religijnym i to nie kulturalnie, ale realnie, w Boga osobowego. Krytycy podkreślają też występujące u mnie spojenie religii i seksualności. I też mają rację. Bliska jest mi w tym wymiarze erotyka mistyczna zawarta w biblijnej „Pieśni na pieśniami”.
Napisano o Pana poezji, że obecna jest w nich „ przybosiowska mistyka słowa i genezyjska pasja oraz drastyczność erotyki i eschatologii Wojaczka”, że to „ to wszechobecne konteksty” Pana poezji…
– Ja mogę tylko pochylić głowę przed takimi sformułowaniami i powiedzieć, że to są rzeczywiście najbliżsi mi z poetów współczesnych.
Jest Pan na scenie już prawie pół wieku. A jednocześnie jest Pan poetą, który wydał kilkanaście tomów wierszy. I to poetą mającym swoje miejsce w syntezach poezji polskiej ostatnich kilkudziesięciu lat. Jak Pan połączył poezję, która jest owocem wrażliwości, z tak „atletycznym” zawodem jak aktorstwo?
– Wydaje mi się, że to głęboko sięga w moją historię osobistą. Od dzieciństwa odczuwałem pęd do poezji, aktorstwa, malarstwa, scenografii. Sporo grałem jako młodzieniec, szyłem lalki, kostiumy, pisałem dla siebie sztuki. Zdałem też do Liceum Plastycznego, gdzie swój zainteresowania rozwinąłem. Wtedy też napisałem swój pierwszy wiersz: „Płyną chmury, poprzez lasy i góry, poprzez wąskie ścieżynki, gdzie się bawią dziewczynki”. (śmiech). Czyli mój instynkt poetycki i teatralny był związany ze zmysłowym łakomstwem świata. Wpadałem jednocześnie w dziecięce ekstazy religijne. Bardzo mocno przeżywałem procesje Bożego Ciała.
Zajmuje się Pan pracą pedagogiczną, ma Pan swoich studentów. Czym jest dla Pana to doświadczenie? I czy stosuje Pan jakąś metodę uczenia aktorstwa?
– Obserwuję stawanie się ludzi teatru, którzy szukają dla siebie formy. Najważniejsze jest dla mnie to, czego nie wie moje ciało, czego nie wie mój duch. Staram się prowadzić moich studentów indywidualnie. Dwadzieścia indywidualnych, jednostkowych fenomenów stających wobec czegoś, wobec literatury, wobec konwencji, wobec tego wszystkiego, co dzieje się z teatrem w każdej chwili. Równolegle do klasycznej metody Stanisławskiego powstało wiele równie atrakcyjnych czy ważnych metod uczenia się aktorstwa. Wielokrotnie byłem namawiany do skodyfikowania mojej wiedzy o aktorstwie poprzez napisanie książki, traktatu o aktorstwie. Nie zdecydowałem się, ponieważ wiem, że dużo bym stracił i ich skazywał na utratę tego, co za każdym razem objawia się inaczej. Inna sprawa, że swoje poglądy na aktorstwo wyraziłem w wielu rozproszonych artykułach prasowych i wywiadach. Jedyność, czyli to co mnie w danej chwili czeka jest dla mnie najważniejsza.
Czy mógłby Pan wskazać najważniejszą dla Pana, przełomową, najistotniejszą jakiegoś powodu rolę teatralną?
– Cenię sobie role Gustawa w mickiewiczowskich „Dziadach”, Fiora w „Operetce” Gombrowicza czy tytułowego, szekspirowskiego króla Leara. Jednak najważniejsza jest rola w przedstawieniu „Trzema krzyżykami”, na podstawie sztuki i w reżyserii Helmuta Kajzara, twórcy koncepcji teatru codzienności, czy teatru metadziennego. Bohater tej sztuki domagał się ode mnie innej, szczególnej dzielności aktorskiej, zawierał w sobie moje dotychczasowe doświadczenie człowiecze. Kajzar stopniowo dochodził do tajemnicy przedstawienia. Jego tkanka była grzybnią życia. Dzięki teatrowi wszedłem w takie swoje przestrzenie, do których bez niego bym nie dotarł. Dał mi wigor nadziei.
Jest Pan aktorem niemal wyłącznie teatralnym, poza kilkoma epizodami, ale dane było Panu wziąć udział w legendarnej ekranizacji „Popiołów” Andrzeja Wajdy, w roli Krzysztofa Cedro, w duecie z Danielem Olbrychskim jako Rafałem Olbromskim. Co Pan zapamiętał z pracy nad tym filmem?
– Praca z moim udziałem trwał równo rok. Zacząłem zdjęcia 10 czerwca 1964 roku, a skończyłem je 10 czerwca 1965. Było to wejście w rzeczywistość, której sobie nie wywróżyłem, bo planowałem poświęcić się wyłącznie teatrowi. Pewnego dnia z zajęć w szkole teatralnej wywołał mnie Andrzej Żuławski, II reżyser w „Popiołach” i zaproponował udział w zdjęciach próbnych do roli Cedry. Uczyłem się pracy przed kamera na planie, bo szkoła tego nie uczyła. Najważniejsze doświadczenia z tego okresu to spotkania z ludźmi. Serdeczne zżycie się z Danielem Olbrychskim. Możliwość poznania i pracy m.in. z panem Zbigniewem Sawanem, aktorem jeszcze z rodowodem przedwojennym, który zagrał starego pana Cedro, Piotra Wysockiego, który grał księcia Gintułta. Także Arkadiusza Bazaka, Krzysztofa Litwina, Stanisława Zaczyka, Tomasza Zaliwskiego i innych świetnych aktorów, uczestników zdjęć do sceny w Pałacu pod Blachą, kręconej we wnętrzach pałacu w Nieborowie. Pamiętam też scenę przed oblężeniem Saragossy, z Bogusławem Sochnackim, Stanisławem Mikulskim, z Napoleonem w wykonaniu Janusza Zakrzeńskiego. No i wiele przemyśleń na temat powieści Żeromskiego. Dzięki „Popiołom” czytałem Mickiewicza po bułgarsku, jako że w Bułgarii kręciliśmy sceny hiszpańskie. Nawet nauczyłem się po bułgarsku. Doświadczenie „Popiołów” było dla mnie wszechstronnie inicjacyjne.
A jak Pan odbiera własną rolę?
– Do samej roli niechętnie się odnoszę. Patrzę na siebie w tej roli bez sentymentu. Dziś inaczej grałbym tego Krzysia.
Dziękuję za rozmowę.
Bogusław Kierc – ur. 22 stycznia 1943 w Bielsku-Białej – aktor, reżyser, poeta, krytyk literacki, aktor, pedagog. Ukończył studia na Wydziale Aktorskim w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Krakowie. Debiutował jako poeta w 1961 r. na łamach prasy. Jako aktor związany jest Wrocławskim Teatrem Współczesnym, jako reżyser – z Teatrem Banialuka w Bielsku-Białej. Wykładowca na Wydziale Lalkarskim Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im L. Solskiego we Wrocławiu. Naucza tam wiersza i elementarnych zadań aktorskich w planie żywym. Autor ponad dwudziestu tomów wierszy, m.in. „Nagość stokrotna” (1971), „Ciemny chleb” (1973), „Przyboś i” (1976), „Teatr daremny” (1980), „Niewinność” (1981), „Rezurekcja” (1982), „Boże cielę albo dziurka wesołości” (1994), „Tyber z piaskiem” (1997), „Czary” (1999), „Szewski poniedziałek” (2005), „Rtęć” (2010). Ceniony m.in. za „harmonię dźwiękową wiersza i sensualne wartości słowa”, jego „muzyczność”. Poeta „erotyki wszystkich epok ludzkiego życia – od dziecięcej do późnej”. Poza tym autor wyboru tekstów Juliana Przybosia, „Wiosny dziejowe”, (1969) i książki o poezji Rafała Wojaczka, „Rafał Wojaczek. Prawdziwe życie bohatera” (2007). W 2010 roku otrzymał Medal Zasłużonego Kulturze Gloria Artis.