Maria Kościuszko – Wiesz, Koks

0
312

Maria Kościuszko


Wiesz, Koks


Henryk WaniekStara kobieta nerwowo krążyła po mieszkaniu, wyraźnie czegoś szukając. Podchodziła do regału, przekładała papiery na półkach z książkami, po raz kolejny przeglądała gazetę leżącą na wersalce, spoglądała na okienny parapet. Wyszła do kuchni. Tam zapewne też nic nie znalazła, bo kiedy wróciła do pokoju, bezradnie przysiadła na brzeżku fotela.
– Co ja zrobiłam? Gdzie są te kartki? Miałam je dziś przepisywać… Chciałam przecież… wreszcie… Ruda… Ciągle ją pamiętam, choć było to tak dawno i wiele się później zdarzyło. Wczoraj… Co ja robiłam wczoraj?
Po twarzy starej kobiety przebiegł skurcz. Coś sobie chyba przypomniała.
– Prawda! Wyrzucałam makulaturę, tyle mi się jej nagromadziło. Już nie dawałam rady. I właśnie wczoraj zachciało mi się porządków. Tak, bo kto by to potem po mnie… Uczniowskie zeszyty, wypracowania sprzed lat, gazety… Ale te kartki… miałam je zatrzymać… Gubię się.
Przez chwilę siedziała z opuszczonymi ramionami. W końcu wstała i poczłapała w głąb mieszkania.
– Koks, wstawaj! Idziemy na spacer.
Założyła kurtkę i sięgnęła po smycz. Obok niej pojawił się czarny kudłaty pies. Poruszał się leniwie.
– No, chodź, chodź! Wiem, ciężko ci się ruszać. Oboje jesteśmy starzy, wiem, co to znaczy. Ale musimy wyjść.
Pociągnęła psa do drzwi. Na dworze skierowała kroki do stojących w pobliżu pojemników na różnego rodzaju odpady. Stanęła przed tym z napisem „makulatura”. Zajrzała do środka.
– No tak… Już wywieźli. Żeby zawsze byli tacy szybcy, to nie. Akurat teraz. Gdzie oni to wywożą?
Pies lekko pociągnął smycz.
– Tak, Koks, już idziemy. Zaraz cię uwolnię.
Na łące pod lasem stara kobieta i pies dreptali to w tę, to w tę stronę. Pies obwąchiwał swoje miejsca i znaczył teren. Kobieta czasem mówiła coś jakby do siebie, czasem zagadywała psa.
– Wiesz, Koks, zawiodłam… nie sprostałam… Dawno temu, ale pamięć powraca… Czasem się tak zdarza… Czegoś w porę nie zrobimy albo zrobimy coś źle i już się biegu spraw nie da odwrócić.

***

Jeszcze tylko jeden dzień. Jutro mam zajęcia. Dość już tej głupiej roboty. Schylić się, podnieść, wrzucić na wagę. No, może trochę krzepy złapałem. Papier jest ciężki. Garba można dostać – jak mówi taki jeden starszy, co też tu ze mną pracuje. Nie ma go w tej chwili. Skoczył po piwo. Szef też gdzieś wybył. Chwila oddechu. Nie muszę się śpieszyć. Rzuciłem okiem na stos makulatury i luzem rozsypany szmelc.
– Co to?
Wśród brudnych gazet i kolorowych ulotek zobaczyłem jakieś luźne kartki, jak wyrwane z zeszytu. Zapisane odręcznym pismem. Zatrzymałem wzrok.
Dlaczego zacząłem czytać, sam nie wiem. Fragment jakiegoś pamiętnika? Próby pisarskie?
Dlaczego człowieka zawsze interesują cudze tajemnice?

***
W dzieciństwie bardzo chciałam mieć psa, ale… Wszystkie moje psy to te, których nie miałam. Puc i Bursztyn, Lassie, potem jeszcze inne… Zaczytywałam się w opowiadaniach o zwierzętach. Najwcześniej zachwyciłam się „Najmilszymi” Ewy Szelburg-Zarębiny. Te opowiadania czytała nam pani w „ochronce”, tak wtedy jeszcze mówiono. Ile miałam lat? Trzy, może cztery… Potem nauczyłam się czytać sama.
Gdzieś wokół mnie zawsze były psy, najczęściej te podwórkowe. Ale nie moje. Jedne łagodne, inne złe. Na łańcuchu lub biegające luzem, bez kagańca. Niektórych się bałam. Jeden ugryzł mnie boleśnie. Poszła fama, że być wściekły. Musiałam brać zastrzyki. Nie wiem, czy były potrzebne, bo chyba nie poddano psa badaniu, nie dał się złapać. Zastrzyki w brzuch, bałam się okropnie. Ale pan doktor mnie chwalił, że byłam dzielna. A tatuś woził do niego na sankach, bo właśnie spadł śnieg. Wkrótce przedszkole się skończyło, poszłam do pierwszej klasy.

***
Też lubię psy. Żaden na szczęście mnie nie ugryzł. Słyszałem niedawno w telewizji o wściekłych lisach. No, dobra, zastrzyków bym się może bał. Ciągle mówią, że komuś tam grozi „seria bolesnych…”.
Lassie – znam, film i serial w telewizji oglądałem, chyba powtarzali. A w trzeciej klasie była taka lektura „Pies, który jeździł koleją”. Podobała mi się. Wolę jednak żywe zwierzaki. Moja cocker spanielka jest super.
Tekst na kartce się urywał. Szukałem dalszego ciągu. Chyba z nudów. Bo nie zapowiadało się nic szczególnego, może poza wzmianką o „ochronce”. Ochronka? Kiedy to było? Jakaś stara historia…
Ładny charakter pisma. Ale kto teraz pisze odręcznie, jak są komputery. Ktoś pewnie wyrzucił papiery po zmarłym, porządkując mieszkanie, znaczy, po zmarłej, bo to kobieta. Trochę niesamowite, trzymać w ręku zapiski kogoś, kogo już nie ma.

***
Rozległy leśny teren, na uboczu miasta. A pośród wysokich sosen drewniane parterowe pawilony. Można by je nazwać barakami, bo zewnętrznie bardzo je przypominały, ale wewnątrz były dobrze urządzone, jasne, przestronne, funkcjonalne, wyposażone w wygodne sprzęty. Dla młodszych i starszych dzieci, dla dziewczynek i chłopców. Chorych na gruźlicę. Zabudowania tworzyły zamknięty świat. Wszystko tu było, co miało służyć małym pacjentom. Obiekty niezbędne dla funkcjonowania sanatorium i ludzie, którzy tu pracowali.
W tym świecie co jakiś czas pojawiały się bezdomne psy. Pojawiały się i znikały, wędrowały gdzieś dalej. Niektóre zostawały dłużej, bo znajdowały tutaj swoje przytulisko. Dzieci je hołubiły.
Królem przybłędów był Misiek. Jego historia toczyła się szczęśliwą ścieżką. Podobnie jak bywa z ludźmi, zawdzięczał to swemu wdziękowi i inteligencji. Ruda była inna. Musiała już od urodzenia niezłe cięgi od życia odebrać. Trzymała dystans. Kryła się po krzakach, warczała groźnie na przechodzących. Wszyscy się jej bali. Była tak wychudzona, że zdawało się, iż z trudem utrzymuje się na nogach. Jednak żyła. Jak sobie radziła na początku, nie wiadomo. Inne bezpańskie psy, które pojawiały się tu i znikały, umiały się podlizać, wkraść w łaski tego lub owego, w ten sposób zdobywały byle kąsek. Ruda nie zbliżała się do nikogo. Być może udawało się jej skraść porzucony ochłap, gdy nikt nie widział, bo ciągle istniała. Jej płowa sierść błyskała w gąszczu krzaków.

***
No tak, psy – pomyślałem i rozejrzałem się, czy szef się czasem nie wychyla zza węgła. Nie. Mogłem czytać dalej. Sprawdziłem tylko, czy mam w ręku wszystkie już kartki. Chyba tak. Wyrwane z jakiegoś starego zeszytu wyróżniały się pośród kolorowych folderów i starych gazet.
Po chwili wstałem, rozprostowałem nogi, musiałem się wysikać.
Potem pokręciłem się po placu, żeby z daleka było widać, że ktoś tu urzęduje. I wróciłem do moich kartek. Nie były numerowane, ale łatwo dopasowywałem kolejne. Na wszelki wypadek pogrzebałem jeszcze w stosie makulatury. Jakbym spodziewał się, że znajdę skarb.

***
W części drewnianych pawilonów mieszkali pracownicy. Tymczasowe miejsce pobytu, hotel po prostu. Pokoiki były małe, sześciometrowe „pojedynki” i dziewięciometrowe „półtoraki”. W tych ostatnich kwaterowano po dwie osoby. Samotnym żyło się tu dość wygodnie, gdy pojawiały się rodziny, było trudniej. Ograniczona przestrzeń, wspólna łazienka i toalety na korytarzu. Każdy chciał się stąd wyrwać. Ale na mieszkania spółdzielcze wtedy czekało się długo. Byli szczęściarze, którym się udawało wyprowadzić „do bloków” albo do nowo wybudowanego własnego domku, inni pozostawali wiecznymi rezydentami. W tym miejscu trudno było rozwinąć skrzydła, trzeba się liczyć z innymi, bardziej niż gdzie indziej.
Tylko jedna pani Irenka, stara, samotna emerytka, pozwoliła sobie na luksus posiadania psa. Ba! Nawet dwóch. Bezdomne, nieduże zwierzaki, które przyhołubiła, spały na dworze, pod jej oknem, w dzień brała je do domu. Współmieszkańcy się buntowali. Bo pchły, brud, może jakieś choroby. W dodatku jeden bywał agresywny. Ale na pokątne sarkania pani Irenka była głucha.
Pani Irenka… Tak właśnie, mimo jej wieku, wszyscy – dorośli i dzieci – na nią mówili. Uważali za dziwaczkę, ale jakoś to do niej nie docierało. Kiedy wynurzała się ze swego zagraconego pokoiku na boży świat, psy ciągnęły za nią, nie odstępowały ani na krok. Wstrząsnęła mną jednak kiedyś wiadomość, że gdy jej suczka przypadkiem się oszczeniła, pani Irena sama zajęła się unicestwieniem miotu.
Gdy na terenie ośrodka pojawiła się Ruda, była nieznanym anonimowym psem. W dodatku złym. Głuchym warczeniem ostrzegała, żeby się do niej nie zbliżać. Chowała się po krzakach, rzadko wychodziła na otwartą przestrzeń. Wszyscy uważali, że zagraża dzieciom i dorosłym. Niejeden raz organizowano obławy, próbując ją złapać,. Ale jej udawało się jakoś wymykać z opresji. Mężczyźni spluwali ze złością. Nikt jej nie lubił. A mnie było jej żal.
Nie miałam jednak zamiaru się nią zajmować. Ani czasu, ani możliwości. Pewnego razu, mijając krzaki, w których się kryła, powiedziałam o niej „Ruda”. Przestała być anonimowa i coraz częściej o niej myślałam. Ruda! Ktoś bardzo musiał ją skrzywdzić. Czułam, że potrzebuje tylko dobroci, ciepłej ręki opiekuna. Ale jak mogłam jej pomóc, sama trochę bezdomna? Ledwie mieściłam się na swoich sześciu metrach powierzchni. Poza tym absorbowała mnie praca.

***
Ciekawe. Kim była ta kobieta? Bezdomna? Różnie się ludziom wiedzie. Ale pracowała, to znaczy nie była pacjentką. Kim więc była? Lekarką? Chyba nie. Pielęgniarką? Może. Ciekawe, czy znajdę odpowiedź na to pytanie.

***
Nie miałam sprecyzowanego planu, ale zaczęłam Rudej systematycznie podrzucać jedzenie. Kiedy widziałam ją gdzieś w krzakach za oknem, wychylałam się i rzucałam smakowity kąsek. Dopóki okno było otwarte, udawała, że jej nie ma. Zamykałam je więc i patrzyłam zza firanki. Wtedy dopiero wysuwała się ostrożnie, łapała pośpiesznie, co było, i chowała się z powrotem w bezpieczny cień. Nawet pracowicie obgryzając kość, czujnie rozglądała się wokół, ciągle niepewna tego, co ją może spotkać.
Z biegiem czasu moja stołowniczka przestała się mnie bać. Mogłam już nie zamykać okna, wychylałam się do niej. Przyzwyczajała się do mojego głosu i do tego, jak ją wołam. Ale gdy wychodziłam na zewnątrz, ciągle jeszcze nie pozwalała się zbliżyć, chroniła za drzewem albo nieopodal w kępach bzu. Mimo wszystko o określonym czasie zawsze była w pobliżu i już tak bardzo nie straszyła wszystkich w innych miejscach.
Miała gdzieś swoje legowisko, którego nie znałam. Bezdomne psy same sobie organizowały życie. Sanatoryjny teren był rozległy, były tu różne zakamarki. Skądś do mnie przybiegała i gdzieś wieczorem znikała.
Pewnego razu pozwoliła do siebie podejść i dała się pogłaskać. Czujna i drżąca poddawała się pieszczocie. Spotykałyśmy się pod moim oknem. Miska stała zawsze w tym samym miejscu, pod krzakiem bzu. Dawałam jedzenie i głaskałam, a ona, szczęśliwa, machała ogonem i lizała moją rękę. Stawała mi się coraz bliższa. Spotkały się dwie samotności. Do domu nie zapraszałam, na to była zbyt „dzika”. I ja za mało odważna. Mieszkańcy pawilonu niechętnym wzrokiem obserwowali moje zabiegi. Jednak brnęłam w to dalej. Oswoiłam ją. Czy to był kolejny mój błąd?
Dni mijały. Robiło się zimno. Któregoś dnia Ruda przydreptała z trudem wlokąc nogi, skomlała z bólu. Pomyślałam – jest już stara, od spania na zimnej ziemi dopadł ją pewnie reumatyzm. Miałam w domu jakieś swoje leki, zaczęłam więc kombinować, jak jej to podać. Wciskałam połówki tabletek w kawałki kiełbasy lub kaszanki, z płynnego żarcia łatwo je wyłuskiwała i wypluwała. Szły na marne. W końcu udało się, leki zaczęły działać. Przestała cierpieć i poruszała się z dawną sprawnością. Chyba była mi wdzięczna.

***
Dziwna to jednak kobieta. Co to, dawniej weterynarzy nie było? Z tym reumatyzmem może i miała rację. Psy chorują podobnie jak ludzie. Moja babcia też ma reumatyzm. Ta, co to pisała, też chyba nie była już młoda.

***
Przyszła wiosna, a Ruda gdzieś znikła. Rozglądałam się tu i tam. Wołałam. Nic z tego. Było mi smutno, ale sprawy zawodowe zajęły mnie w tym czasie bardziej niż zwykle. Zaproponowano mi wykłady. Wyjeżdżałam na zajęcia, wracałam późno. Dopiero, gdy kurs się skończył, znów miałam trochę więcej wolnego.
Pewnego dnia, nieoczekiwanie, usłyszałam za oknem jakieś znajome dźwięki. To Ruda wołała mnie do siebie. Znalazła się! Przyszła. Nie sama! Przyprowadziła ze sobą… troje swoich dzieci. Znowu była wychudzona, ale jakaś taka dumna i szczęśliwa. Jednak potrzebowała pomocy i w swoim psim rozumie znalazła rozwiązanie. Miała nadzieję, że jej pomogę. Była wspaniałą matką, karmiła swoje szczeniaki, ale pokarmu miała coraz mniej. Cicho popiskiwała, gdy ją ssały.
Znów miałam stołowniczkę i nowe mordki do żywienia. Musiałam odkarmić Rudą i zaopiekować się jej dziećmi. Szczeniaki były śliczne, każdy innej maści, ale z jakiegoś powodu strasznie cierpiały. Gdy wzięłam je na ręce i uważnie obejrzałam brzuszki, okazało się, że zaatakowane są przez jakieś pasożyty. To wszoły. Pobiegłam do apteki po szampon owadobójczy. Przemyciłam pieski do łazienki i po kolei wykąpałam. Owinięte w ręczniki suszyłam suszarką do włosów. Bałam się, że mogą tej kąpieli nie przeżyć. Brzuszek jednego smarowałam oxycortem, bo miał brzydko wyglądające czyraki. W końcu wyratowałam je z opresji i odkarmiłam. Radosne bawiły się ze mną. Ciepłe i przytulne nosiłam na rękach. I nie mogłam się z nimi rozstać.

***
Heh… Ta kobieta, choć trochę dziwna, na swój sposób wydała mi się sympatyczna. Chyba nie miała swoich dzieci ani wnuków. Tak myśląc, przełożyłem kolejną kartkę. Może to już koniec? Mimo wszystko ciekaw byłem dalszego ciągu.

***
Powinnam coś zdecydować. Wiedziałam. Docierały do mnie coraz głośniejsze echa niezadowolenia, że hołubię te psy, a w tych warunkach i w tym miejscu nie powinnam.
W końcu ktoś podjął decyzję zamiast mnie.
Tego dnia znów wyjechałam na jakąś konferencję. Kiedy późnym popołudniem wróciłam do domu ani Rudej, ani jej szczeniaków w pobliżu nie było. Nie było ich nigdzie. Poczułam niepokój i pustkę.
Gdy stałam bezradna, rozglądając się wokół, jedna z mieszkających obok pań usłużnie zakomunikowała, co się stało. Wydawało mi się, że słyszę w jej głosie cień mściwej satysfakcji…
– Te psy nie mogły tu być i się rozmnażać! Szczeniaki zostały wywiezione do schroniska.
– A Ruda?
Na to pytanie nie od razu dostałam odpowiedź. Oczy rozmówczyni uciekły gdzieś w bok. Wzruszyła ramionami. Dopiero jakiś czas później poznałam prawdę.
– Pani przecież wie, jaka była… Zła. Nie dawała dojść do szczeniaków. Szczerzyła zęby i rzucała się na wszystkich. Wreszcie robotnicy zapędzili ja w krzaki, zarzucili jakąś płachtę, a potem…
– ???
– Pani…, rzucała się, szamotała, gryzła… Nie mogli sobie poradzić. Wściekli się i… łopatami… zatłukli… Wyrzucili gdzieś do lasu.
Patrząc na mnie dodała jeszcze.
– Przecież to tylko pies.

***
Ups. Tego nie przewidziałem… Ciarki przebiegły mi po plecach, gdy pomyślałem o mojej suni. Że ktoś mógłby jej coś tak strasznego zrobić. Na szczęście jest bezpieczna, w domu, mama się nią opiekuje. Jest zdrowa i zadbana. Jak tylko wrócę, wyjdę z nią na spacer.
Doszedłem więc do końca historii i jak w kryminale rozwiązanie było zaskakujące. Smutne. Żal mi było i tego psa, i tej kobiety. Poznałem trochę jej myśli, choć nadal nie wiedziałem, kim była. Nagle dokonałem odkrycia, że właściwie to nigdy nie wie się wszystkiego o drugim człowieku.
Na ostatniej kartce, którą trzymałem w ręce, było już tylko kilka zdań.

***
Długo nie mogłam przyjść do siebie. Tak bardzo przywiązałam się do Rudej i jej dzieci. Te zwierzaki… To one oswoiły mnie. Dotkliwie przeżywałam stratę. Nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Nawet praca nie dawała zapomnienia. Ciężar legł mi na sercu i nie dawał się usunąć. Ruda mi zaufała, a ja ją zawiodłam.

***
Heh… To już koniec… Otrząsnąłem się. O rany, szef!
Wcisnąłem kartki do kieszeni i złapałem za związany sznurkiem pakiet.
– Tak jest, szefie! Robi się!

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko