Zdzisław Antolski
Lalka
Drogę do szkoły zagradzał mi stary, rozległy cmentarz. Mogłem go ominąć na dwa sposoby: albo od wschodu ulicą księdza Piotra Ściegiennego, albo od zachodu ulicą Mahometańską. Najpierw chodziłem ulicą zwariowanego trochę księdza, który wywołał chłopskie rozruchy. Ojciec, nauczyciel, który był fanatykiem twórczości Żeromskiego i historii regionu, opowiadał mi, że tą ulicą w 1863 r. , która wówczas oczywiście nazywała się inaczej, wyjeżdżał korpus generała rosyjskiego Czengierego, aby tłumić powstanie styczniowe. Po bitwie pod Małogoszczem, w której porażkę poniósł polski dowódca, Marian Langiewicz, witała ich orkiestra pułkowa, a na rynku wręczano medale najbardziej odważnym sołdatom. To o tej bitwie pisał Stefan Żeromski w powieści „Wierna rzeka”.
Potem, kilka lat przed wybuchem II wojny światowej, tą samą drogą wchodził do Kielc marszałek Rydz-Śmigły, witany przez wojewodę Dziadosza pod bramą tryumfalną z kwiatów, po uroczystościach na cześć hetmana Czarnieckiego, który leży pochowany w kościele w miejscowości Czarnca. W orszaku marszałka Śmigłego był też kawalerzysta i poeta (w Czarncy czytał swój wiersz na cześć hetmana) Bolesław Wieniawa-Długoszowski, który jako zwiadowca pierwszy wjechał na koniu do Kielc latem 1914, a dopiero potem wkroczył tu komendant Józef Piłsudski i za kwaterę obrał sobie były pałac biskupów, potem siedzibę gubernatorów rosyjskich.
Na cmentarzu najciekawszy był grób młodziutkiej córki rosyjskiego generała gubernatora, która zmarła wskutek epidemii cholery czy tyfusu. Zrozpaczony ojciec pochował ją w wielkim grobowcu-kurhanie wraz z całym jej pokoikiem panieńskim, sukniami, meblami, lalkami, książkami, obrazami i listami. Jenerał-gubernator grób ukochanej córeczki obłożył klątwą, na tego, kto odważyłby się zakłócić spokój jego dziecka.
Potem wolałem chodzić do szkoły ulicą Mahometańską. Z tego względu, że była to bardzo spokojna, cicha ulica, wyjątkowa, bo bez domów, ponieważ z jednej strony był mur cmentarny, a z drugiej ogródki działkowe. Z powodu fatalnego stanu jezdni w postaci wielkich wybojów, nie jeździły tędy prawie wcale samochody. Natomiast upodobali ją sobie do spacerów klerycy pobliskiego seminarium i kiedy po południu wracałem ze szkoły mijałem prawie codziennie kolumnę kilkunastu, po dwóch, trzech spacerujących w odstępie kilku metrów seminarzystów w sutannach.
Kiedy kończył się cmentarz, widać już było długi oszklony gmach mojej nowej szkoły z wypustką auli, w której odbywały się uroczyste akademie. W starym gmachu, kilkaset metrów dalej, założono Muzeum Lat Szkolnych Stefana Żeromskiego i bibliotekę pedagogiczną.
Po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko liceum, był stadion klubu milicyjnego „Błękitni”. Nazwę jakiś dowcipniś wziął od niebieskiego koloru mundurów Milicji Obywatelskiej. Klub słynął z sekcji bokserskiej, którą prowadził mistrz nad mistrze, Leszek Drogosz, zwany przez dziennikarzy „czarodziejem ringu”. Drogosz szykował się do zakończenia kariery, ale jeszcze występował walcząc ze słabymi albo początkującymi, prowincjonalnymi bokserami, zawsze zwycięsko. Stadion zbudowano jeszcze przed wojną, należał do całego kompleksu urządzeń sportowo-rekreacyjnych, jak na przykład tor do wyścigów konnych, zaniedbany i zarośnięty, bo nowa władza koni nienawidziła, czyniąc je głównymi winowajcami przegranej wojny (choć ta klęska dała im władzę) i symbolem zacofania sanacji, a przeciwstawiając koniom traktory radzieckie – symbol nowoczesności i szczyt techniki. Jako symbol minionych czasów na stadionie stała wieża do trenowania skoków ze spadochronem, zbudowana jeszcze przed 1939 r. przez Ligę Obrony Przeciwlotniczej i Przeciwgazowej (LOPP), ale jako symbol wstecznictwa i starych czasów, została wkrótce rozebrana.
Nauka szła mi bardzo źle, zwłaszcza z tzw. przedmiotów ścisłych, z których nigdy orłem nie byłem, i do których zrażałem się bardzo łatwo. Uważałem, że nudzenie się nad wzorami z matmy czy chemii to po prostu strata czasu, zwłaszcza, że nigdy w życiu matematykiem ani chemikiem nie będę. Myślę jednak, że jakoś dałbym sobie z nimi radę, gdyby nie to, że zmiana otoczenia, przeprowadzka ze wsi do miasta, nowy dom – wszystko to bardzo mnie wewnętrznie rozproszyło i rozbiło. Nie umiałem się wyciszyć, skoncentrować, targały mną skrajne emocje.
I jakby na przekór wszystkiemu, zamiast ślęczeć nad fizyką i geometrią, ja bardzo dużo czytałem, po prostu literatura stała się jakby moją ucieczką, ale i ostoją. Na lekcjach języka polskiego, owszem, udzielałem się, ale życie zaczynało się dla mnie po lekcjach, kiedy z łapczywością narkomana dopadałem lektury.
Szkoła miała jakieś kłopoty z obsadą nauczycieli od polskiego. Najpierw uczyła nas pani Nowicka, miłośniczka romantyzmu i nigdy nie zapomnę jej prowadzenia kilku lekcji na temat Wielkiej Improwizacji. Czytaliśmy fragment i każdy musiał się wypowiedzieć, co czuje, jak odbiera Mickiewicza, jak odczytuje jego metafory, a pani profesor tylko czujnie dyrygowała dyskusją, nikogo nie potępiała i nie poprawiała, pozwalała nam samym odkrywać piękno. To były wspaniałe lekcje, niestety trwały krótko, bo pani profesor chorowała na raka i wkrótce zmarła. Następnie naszą nauczycielką została sławna polonistka, pani Malina, była warszawianka, która w naszym mieście zamieszkała po upadku powstania warszawskiego. Była bardzo kostyczna i oschła, i zauważyłem z przykrością, że chyba nie lubi chłopców. Choćbym nie wiem, jak się starał, zawsze dostawałem tróję, najwyżej czwórkę od czasu do czasu, to samo moi koledzy, natomiast dziewczęta z łatwością osiągały piątki. I ta pani szybko odeszła, potem były jeszcze dwie czy trzy mało się wyróżniające, aż nadeszła era Lalki.
Nazwaliśmy ją Lalką, bo pojawiła się akurat w czasie, kiedy omawialiśmy powieść Bolesława Prusa. Poza tym chodziła sztywno wyprostowana, nieco mechanicznie, jakby miała jakiś uraz kręgosłupa, a co najważniejsze – nie była ładna i to przezwisko brzmiało ironicznie. Lalka miała podobno duże poparcie w komitecie partii, bo inaczej dyrektor na pewno by jej nie przyjął do naszej sławnej szkoły imieniem Stefana Żeromskiego, która od lat prowadziła we wszystkich możliwych regionalnych rankingach. Lalka nie lubiła swojego zajęcia, z pisarzy i ich dzieł drwiła w jawny, wręcz ostentacyjny sposób. Pamiętam, jak znęcała się kiedyś nad Witkacym, że wariat, jego sztuki nazwała szalonymi, a najbardziej śmieszyło ją to i cieszyło, że pisarz ten popełnił samobójstwo.
Lalka była bezdennie głupia. Nie cierpiała uczniów nazbyt wygadanych, którzy lubią mówić od siebie, swoimi słowami. Wpadła więc na szatański pomysł i po każdej lekcji dyktowała nam swoje uwagi, z notatnika, jaki sama prowadziła podczas własnych studiów. Potem należało wykuć na blachę te bzdury i bezbłędnie powtórzyć, co do przecinka. Były to jakieś komunały komunistyczne, o postępowości jednych i rzekomym wstecznictwie innych pisarzy.
Podniosłem bunt i powiedziałem, że nie będę się uczył tych bredni na pamięć, mogę natomiast zreferować temat swoimi słowami. Lalka się wściekła.
– Marsz do kąta – zakomenderowała. – Dopóki nie zaczniesz się uczyć moich notatek na pamięć, będzie to od dziś twoje stałe miejsce.
No i było. Stałem w tym kącie na każdej lekcji polskiego jak męczennik za sprawę. Do dziś nie wiem, czemu nikt mnie nie poparł, nikt nie doniósł dyrektorowi, co się na lekcjach Lalki wyrabia. Sytuacja była groteskowa, jak z powieści Gombrowicza, albo ze sztuki Witkacego właśnie.
– Jeżeli nie zaczniesz się uczyć moich notatek na pamięć – groziła Lalka – to będziesz zdawał egzamin komisyjny.
– O niczym innym nie marzę, pani psorko – odpowiadałem niezmiennie. – Będę zdawał przed komisją z wielką przyjemnością.
Lalka patrzyła na mnie z nienawiścią.
Ale nie zdążyła spełnić swoich gróźb, bo wyleciała ze szkoły. Podobno straciła swoje „plecy” w komitecie.
Po niej przyszła pani Helena. Wyrwała mnie do tablicy jako „najsłabszego ucznia”. Zadała pytanie z „Lalki” Bolesława Prusa. Zacząłem mówić, pani profesor nie przerywała, ale potem nie zgadzała się ze mną, co do Wokulskiego, romantyk czy pozytywista? Zaczęliśmy dyskutować. Nie wiadomo kiedy rozległ się dzwonek. Zaschło mi w gardle.
– Nie rozumiem tylko, dlaczego ty miałeś same dwóje z polskiego? – zdziwiła się pani Helena zamykając dziennik.
Minęło wiele dziesiątek lat. Zmienił się ustrój, komitet partii komunistycznej przestał istnieć. Gdzie indziej teraz trzeba było mieć „plecy”.
Na jednym ze zjazdów absolwentów, jeden z kolegów zapytał: – A wiesz, co się dzieje z Lalką?
– Nie mam pojęcia – powiedziałem zgodnie z prawdą.
– Stary, nigdy byś nie zgadł, Lalka jest właścicielką Agencji Towarzyskiej, zarabia kupę forsy, jest modną bizneswoman – śmiał się kolega ubawiony.
– Cóż, pewnie odnalazła swoje powołanie – powiedziałem bez żadnej ironii.
– Lepiej późno niż wcale – skwitował kolega.
.