Wanda Szczypiorska
Puciszka
Mama płacze, bo popsuł się telewizor. Przed chwilą poruszały się na ekranie paski, a teraz nie ma nic. Mama domyśla się, że On, mój mąż, wyjął wtyczkę z gniazdka i jest rozgoryczona. Mogłaby pooglądać paski. A ja domyślam się, że On wyłączył telewizor, bo wiedział, że sprawi tym mamie przykrość. On twierdzi, że gdyby telewizor był włączony psułby się jeszcze bardziej. Mama usiłuje zaprotestować, ale potrafi powiedzieć tylko: kooot… Czasami udaje jej się powiedzieć coś innego, lecz żadne wypowiadane przez nią słowa nie pasują do sytuacji.
Przyjdzie ktoś i naprawi, lecz kiedy, nie wiadomo.
Jest wczesne popołudnie, ja i mama idziemy na spacer z dzieckiem. Chłodno, listopad, a więc mama w wytartym płaszczu, w którym chodziłam przez dziesięć lat. Ja nie wyglądam lepiej. Z pewnym mozołem pchając wózek po piasku wychodzimy z bramy. W którą stronę byśmy nie poszły, w tą, czy w tamtą, zawsze mijamy sąsiadów kręcących się po podwórkach. Przyglądają się nam z daleka. Wiedzą, że mama była nauczycielką, a mimo to czują się nieswojo i gdyby nie przypadek starucha, który leży w komórce po drugiej stronie drogi i też bełkocze, (a przecież był normalny), nie wiedzieliby, czy jest chora, czy pomylona. Mama kuleje, właściwie pociąga nóżką i jedną rękę ma bezwładną. Sąsiadki patrzą podejrzliwie, choć z pewna dozą współczucia, ale nie decydują się odezwać.
Mieszkamy w jednym pokoju i to jest krępujące w nocy, choć mnie się wydaje, że mama wtedy śpi, a jeśli nie śpi…
Wkrótce dobudujemy drugi pokój, kuchnię i łazienkę. Pieniądze są, wystarczy na pustaki i papę na dach, resztę się skombinuje. On wszystko zrobi sam. On potrafi. Zrobi nawet centralne ogrzewanie i zainstaluje hydrofor. Grzejniki do centralnego pozbiera na złomowisku, pospawa, jeśli będzie trzeba, a ja je pomaluję na biało. Piec, podwójny, z wężownicą do grzania wody zrobi u siebie w pracy. Razem będziemy wiercić studnię – ja będę wtedy w ciąży. Na jesieni przyszłego roku będziemy mieli dwa pokoje.
Lecz zanim to się stało, musiała minąć mroźna zima. W marcu kry utworzyły zator i wylała rzeka. Niegroźnie, ale olbrzymie kry leżały długo na brzegach, jak monstrualne cielska. Z czteromiesięcznym brzuchem wyszłam oglądać płynącą tuż za naszym ogrodem rzekę i byłam podekscytowana. To musiał być wyjątkowy rok, bo nic takiego nie zdarzyło się nigdy więcej.
To prawda, że On zarabia marnie, ale dajemy sobie jakoś radę. Odżywiamy się dość oszczędnie. Mama dostaje emeryturę. Odbieram ją od listonosza i dołączam do pieniędzy, za które musimy przeżyć cały miesiąc. Dla mamy zostaje końcówka, kilka zaledwie złotych – na cukierki. Kupuje je sobie sama w jedynym sklepie we wsi. Chodzi do sklepu ze mną. Stoimy w kolejce, trwa to długo, czasami kilkadziesiąt minut i kobiety się przyzwyczajają. Gadają, albo milczą w zależności od humoru i temperamentu, nie zwracając na nas uwagi. Być może, współczują w głębi duszy, że taka grzeczna, miła pani, a nie mówi. Dochodzimy wreszcie do lady, mama pokazuje, co chce kupić i płaci sama. Myślę, że sprawia jej to przyjemność.
W maju stoją już mury dobudówki, nie otynkowane, ale pokryte dachem, jest korytarz i nowe drzwi, a mnie się wydaje, że mamy już dwa pokoje. Na początku lipca zaczęłam przesuwać meble i wtedy to się stało. Miało stać się za dwa tygodnie, ale stało się tego dnia. Kto i jak zawiózł mnie do szpitala, tego nie pamiętam. Jego na pewno nie było przy tym, bo pracował. Mama i chłopiec zostali z jego matką – mieszkaliśmy przez ścianę i jakoś to chyba znieśli, choć mama musiała być niespokojna. Kiedy wróciłam z nowego, jasnego szpitala, w którym na podłodze było linoleum, a w łazience i ubikacji kafle, dom wydał mi się ciemny, ciasny i przygnębiający. Córka mała i pomarszczona. Bardzo podobna do ojca.
Dopóki miałam jedno dziecko, lubiłam sobie wyskoczyć do pobliskiego miasta, ale po narodzinach drugiego, było to bardzo trudne, czasami jednak konieczne. W mieście, czekając cierpliwie na dostawę można kupić kiełbasę, albo jakieś mięso, a w pawilonie handlowym pośrodku miasta mogły pojawić się nieoczekiwanie pudła z rajstopami. Nawet wtedy, gdy je wnoszono i rozpakowywano, a sprzedaż jeszcze się nie zaczęła, w sklepie już kłębił się zbity tłum i trzeba było czekać w nieskończoność, przepuszczać ciężarne i tak dalej.
Wybrałam się do Warszawy. Z dziećmi została mama, no i jego matka. Musiałam jechać, bo tylko tam, w Warszawie, w spółdzielni dentystycznej robiono szybko koronki za pieniądze, a mnie wypadł ząb. To była pierwsza wizyta, na razie wyrwano mi tylko korzeń i kiedy tak szłam ulicą, zbolała, z policzkiem wypchanym gazą, nagle jakaś kobieta, mniej więcej w moim wieku, ucieszyła się na mój widok. To dziwne, znała moje imię, a ja nie wiedziałam, kim jest. Oczywiście. Koleżanka z pierwszego roku studiów. Ale ja jej nie pamiętałam. Okazała się przyjacielska, mieszkała niedaleko i zapytała, czy wstąpię. Czemu nie?
W tym czasie rzadko widywałam prawdziwe mieszkania w bloku. A jej chodziło chyba o to, żebym zobaczyła męża, bo zaprosiła mnie na obiad. Prawda, że wyglądałam fatalnie, no i nie przewidziałam, kim będzie mąż, ale się zgodziłam. Od razu jej powiedziałam, że mieszkam na wsi. Byłam głodna, a powrót do domu na wieś, to dwie godziny z okładem. Zastałyśmy męża w domu. Naukowiec. I na dodatek przystojny. Przywitał mnie bardzo grzecznie. Podobało im się, że mieszkam na wsi.
Potem był obiad, a na obiad coś twardego, czego nie mogłam zjeść, mając te dziurę w dziąśle. Usiłowałam jakoś sobie z tym poradzić – mój kłopot był chyba widoczny, ale oni zbyt dobrze wychowani, nie dawali niczego po sobie poznać. Nie pamiętam, co mówiłam podczas obiadu o swoim mężu. Nie wiem, czy powiedziałam, kim on jest. Zawsze mówiłam o nim, że jest bardzo zdolny, wręcz utalentowany, opowiadałam, jak zrobił dziecku sanki w stylu holenderskim, wiec pewno i tym razem opowiadałam o tym, co potrafi, o domu i o tym, jak razem wierciliśmy na podwórku studnię.
I stało się coś dziwnego – nowi znajomi byli zachwyceni, koniecznie chcieli to zobaczyć, więc ich zaprosiłam. Opowiedziałam im o mamie, żeby nie byli zaskoczeni. Wiedziałam, że zachowają się taktownie. Do tej pory nie miewaliśmy często gości, czasem pojawiał się ktoś z rodziny i ten ktoś zwykle przyjeżdżał do mamy.
Byłam pewna, że nie przyjadą. Na ogół ludzie obiecują, a potem nikomu się jednak nie chce. Ale im się chciało. Ani oni, ani oczywiście my, nie mieliśmy telefonu. Widoczne jakoś żeśmy się porozumieli, (może listownie?), bo byłam przygotowana. Posprzątałam dom ze szczególną starannością, ale i tak czułam zażenowanie.
Co prawda, w tym ich bloku, łazienka też tylko otynkowana, żadnych kafelków, ani płytek, a u nas, w nowej łazience było nawet okno, ale wszystko to wyglądało jednak zbyt po amatorsku. Za to On, mój mąż, ubrany porządnie, prezentował się całkiem nieźle. Goście byli dla mamy ujmująco grzeczni i ona to doceniła, ożywiona i uśmiechnięta. Podałam obiad, a do obiadu On nieśmiało wyciągnął wódkę. Nie wiadomo; wypiją, czy się obrażą.
Nie obrazili się. Wręcz przeciwnie. Trzeba było wyciągnąć druga, potem trzecią – więcej już nie było.
Tak się zaczęła ta znajomość. Trwała kilkanaście lat. Poznaliśmy się pod każdym względem i zaczęliśmy się nienawidzić, ale spotykaliśmy się dość często i zawsze te spotkania były ekscytujące, pijane do nieprzytomności i w rezultacie kłopotliwe, chyba dla obu stron. Potem tamten umarł, a właściwie zginął w wypadku. Kto mógł przewidzieć, kiedy jeszcze żył, że ona pod koniec lat osiemdziesiątych okaże się antysemitką, a potem, na starość słuchaczką Radia Maryja? Za jego życia nic na to nie wskazywało. Chociaż… kto wie?
To u nich odbyło się zebranie Klubu Inteligencji Katolickiej. Kiedy w dziewięćdziesiątym roku przywiozła te pisemka, (dla mojego męża), powiedziałam, że nie chce jej więcej znać i to był naprawdę koniec. Ale wtedy, po tej pierwszej wizycie, dla nas zaczęło się nowe życie.
Mama chce pomóc, dlatego szyje ubranka dla moich dzieci. Na okrętkę, ściegiem „wilk przez pole”. Nakładam koszulkę córce. Tak mało mam dla nich ubrań, że przyda się każde, nawet tak niezdarne. Mama sprząta po sobie, pierze i nigdy niczego się nie domaga.. Dla Niego jest surowa. Chyba go nie lubi. Czasami mu przypominam, że korzystamy z jej pieniędzy i wtedy On robi mi awanturę. Właściwie, to awantura poprzedza moje przypomnienie. On chce być panem sytuacji, trzymać wszystko w garści. Nie mogę się od niego uniezależnić i prawdę powiedziawszy, wcale tego nie chcę, a On jest przekonany, że sama nie dałabym sobie rady. No i dobrze. Pamiętam przecież, że we dwie z mamą balansowałyśmy na krawędzi nędzy.
On jest zaradny i pracowity. A jakże. W kuchence, która jest bardzo mała, pod oknem zrobił szafkę z szerokim blatem pełniącą rolę stołu.Za oknem rośnie jabłoń, na której w zimie powiesiłam karmnik. Przez cały, krótki zimowy dzień mama i ja czekamy na ptaki i cieszymy się, kiedy przyleci dzięcioł, grubodziób, albo jakiś inny. Na szerokim blacie szafki można rozłożyć gazetę. Dobrze się czyta, bo jest widno. Czytuje na stojąco gotując jednocześnie obiad Kulturę, Politykę, Życie literackie.
W tym miejscu, przy tej szafce, stało się coś, czego nie sposób zapomnieć. Może to nie przypadek, że u mnie jedna i druga ciąża zaczynały się w listopadzie. Przyczyniał się do tego widać, taki jakiś dziwny jesienny nastrój. W grudniu tamtego roku, też coś się zaczęło dziać. Były objawy, ale przed świętami Bożego Narodzenia wiedziałam, że to fałszywy alarm, bo zaczęłam krwawić.
Tuż po świętach, stałam któregoś dnia pochylona nad blatem w kuchni i czytałam felieton na ostatniej stronie. Był śmieszny, wiec zaczęłam się głośno śmiać. A wtedy poczułam nagle, że to wypada ze mnie, nie wiem co, bezkształtny pęcherzyk jakiś i bardzo krwawię i tego nie można powstrzymać, podłoga cała we krwi, a potem we krwi łóżko i ja nie bardzo wiem, co się dokoła dzieje. Położyłam się, bo było mi trochę słabo. Ale nie czułam ulgi, ani… żalu. On się upił. Ze strachu.
Dopiero następnego dnia pojechaliśmy do szpitala. A w szpitalu miny, aluzje pielęgniarek, że pewno usiłowałam to sobie usunąć drutem. Dla nich wszystko zawsze jest oczywiste. Chciałam im powiedzieć, że stało się tak, bo się śmiałam. Czytałam felieton Hamiltona. Nie wiedziały, kto to. A ja – że śmiech spowodował skurcz mięśni, a płód był martwy i tak dalej. Tak, tak. Nikt nie wierzył.
Pobyt w szpitalu był krótki i przyjemny. Leżałam odurzona czymś, o czym mówili „głupi Jaś”. Potem bardzo chciałam doświadczyć tego jeszcze raz. Dla pielęgniarek byłam kobietą z marginesu, a ja nie jestem przecież byle kim, jestem wykształcona. Naczytałam się tylu książek, że mogę uchodzić za inteligenta. Jesteśmy kulturalni. Co prawda, On na pewno nie jest inteligentem. Jest robolem. Ale utalentowanym.
A mama? Mama niegdyś uwielbiała kino i była specem od krzyżówek. Mówię to w czasie przeszłym, bo teraz nic już nie potrafi, filmów zapewne nie rozumie, a o czytaniu książek, mowy nie ma. Co czuje, co myśli? Nie wiem. Boi się śmierci? Nie wiem. Popłakuje.
Powinnam nadać imiona koleżance i jej mężowi, żeby znów mogli się tu pojawić. Bo stali się dla nas bardzo ważni. Ich sposób życia był dla nas nieosiągalny, ale stanowił jakiś wzorzec.
Nazwę ją więc Agatą, a jego Władysławem.
Przyjeżdżali, co jakiś czas, brnąc piechotą od stacji kolejowej, ale to też sprawiało im przyjemność. Latem atrakcją była dla nich rzeka i białe plaże, przejrzysta woda, tylko trochę zanieczyszczona. Wiosną i wczesnym latem przyjeżdżali często – w lipcu już nie, bo wyjeżdżali na wakacje. Wszyscy czworo mieliśmy wtedy, tak plus minus, po trzydzieści lat. Nasze wzajemne stosunki zaczęły się plątać, wikłać, nabierały podtekstów nieco erotycznych. Agacie podobał się On.
Nie tyle podobał się, co podniecał swoją innością i nieśmiałością w stosunku do obcych, którą ona uważała za bardzo intrygującą. Ja chciałam podobać się Władysławowi. Nie wiedziałam, że to daremny trud. Władysław też wolał jego i chyba, dlatego tu przyjeżdżał. Być może miał nadzieję, że zdarzy się okazja, która pozwoli mu nabrać przekonania, że się nie pomylił.
Wkrótce okazało się, że Władysław jest alkoholikiem i to takim, który nie może spędzić wieczoru w samotności. Może gdyby miał telewizor… Ale nie miał. Dla niego, no… może nie intelektualisty, inteligenta raczej, telewizor był złodziejem czasu. Dlatego wieczorami szukał towarzystwa.
Co to było za towarzystwo, nie mam pojęcia, wiem tylko, że któregoś wiosennego dnia, o świcie, znaleźliśmy go pod jabłonką. Spał. A właściwie już się obudził. Nie wiedział, jak się tu znalazł. Zdawało mu się, że szedł piechotą. Bardzo możliwe. Jeśli wyruszył wieczorem, to mógł dojść do rana. A może ktoś go podwiózł? On sobie nie przypominał, a dla nas, tym bardziej było to niejasne. Wydaje mi się, że ta pijana wędrówka była swojego rodzaju wyznaniem. Ale to nie chodziło o mnie.
Musieli tam, w Warszawie, często rozmawiać o nas między sobą. Obydwoje mieli tu swoje, osobiste sprawy. Lecz każda sprawa była inna, a więc mówiąc o nas, oszukiwali się nawzajem. Podejrzewam, że nade mną się litowali. Większość ludzi, tych, którzy mnie mało znają, lituje się, nie wiem, czemu.
Mama była życzliwym świadkiem naszych spotkań, usiłowała nie przeszkadzać i nie narzucać swojego towarzystwa. Siedziała z nami przy stole, cichutko, starając się jeść tak, żeby nie widać było częściowego paraliżu twarzy. Czasami się zastanawiałam, jak to jest, być tak całkowicie na marginesie, być człowiekiem, któremu obcy poświęcają zdawkowa uwagę z uprzejmości i kiedy się jest… osobno?
Niepokoiłam się o mamę, bo okazało się, że zachorowała na padaczkę. Pogotowie przyjechało, gdy było już po ataku i dali kropelki nasercowe. Potem przyjechał lekarz z Ośrodka Zdrowia i też zapisał kropelki. Nic nie powiedział o padaczce i nie dał na to żadnych leków. No tak. Mamę spisano na straty.
Krąg znajomych poszerzył się o pewną doktorantkę historii, znajomą Władysława. Jest samotna, dlatego łatwo ja było tutaj zwabić. Ją też fascynuje życie na wsi, choć nie pozbyłaby się swojej kawalerki w centrum. Trochę to nas kosztuje – życie towarzyskie. Na jedno z przyjęć poszło pół wypłaty. Ale było wesoło. Chociaż… Bo ja wiem?
To krępujące, że wciąż chodzę w starym płaszczu, a Agata koniecznie musi mieć modny kożuch, rozkloszowany, obszyty kosmatym futrem. Takie kożuchy szyją w Garwolinie. Należy pojechać i zamówić, a potem pojechać jeszcze raz po odbiór. Mam jej towarzyszyć. Mnie nigdy nie będzie stać na kożuch, ale pojechać mogę. Do Garwolina jedzie się pekaesem. Jest wczesna jesień, na szosie lubelskiej długo czekamy na autobus. Dzieci zostały z mamą. Niepokoję się, bo wrócę późno. A przecież towarzystwo znajomych, (o których nie mówimy jednak – przyjaciele), jest tym, z czego nie potrafiłabym zrezygnować.
Jesteśmy do nich zaproszeni. Do Agaty i Władysława. To rewanż. A może i coś więcej. On będzie tam po raz pierwszy. Kogo oprócz nas zaproszą, nie wiemy. Oczywiście będzie ta doktorantka i jeszcze inni, ale na ogół będą pary. Znajomi z uniwersytetu, Władysław jest wykładowcą.
Jest sobota. Październik. A może to imieniny? Chyba nie, bo nie wieziemy prezentu, ani kwiatów, tylko półlitrówkę. Ubrani jesteśmy jako tako. Ściemnia się. Kiedy i jak wrócimy do domu – nie wiem. I nawet nie myślę o tym. Być może rozmawialiśmy o czymś podczas tej podróży, ale ja tego nie pamiętam. Pamiętam gesty, spojrzenia, wygląd nas obojga, pośpiech i niepokój.
Widocznie ludzie rzadko mówią do siebie coś, co warte było by zapamiętania. Znaleźliśmy szary blok stojący ukosem do ulicy, piąte piętro, korytarz jak w hotelu, (nigdy nie byłam w hotelu), drzwi. Dzwonek. Witają nas gospodarze, a półlitrówka zmienia właściciela. Chyba jesteśmy pierwsi. To dlatego, że tak długo musieliśmy tutaj jechać, prawie dwie godziny i wyjechaliśmy zawczasu.
Ja znam to mieszkanie, ale On nie, dlatego rozgląda się ciekawie. Pod oknem, szerokim na całą ścianę stoi stół, a na nim misy z brukselką, szklanki i kieliszki. Podobno nic innego nie będzie, tylko ta brukselka.
– Świetny pomysł – mówię – bardzo elegancki.
Zauważyłam, że on dygoce lekko. To z emocji. Knajpa dworcowa, wesele, albo święta w rodzinnym gronie, tak… to zna. Ale na takim przyjęciu jeszcze nie był i nie domyśla się, że to on będzie tu atrakcją. Ja jestem kimś, jak oni, ja się nie wyróżniam. Miejsc do siedzenia jest niewiele, tapczan i parę krzeseł, a więc siadamy na tapczanie. Zbyt nisko.. Korzystamy z okazji, że wchodzą następni goście, witamy się przedstawieni przez gospodarzy i szybko zajmujemy krzesła. To, tak na razie, potem wszyscy będą pili wódkę i jedli brukselkę na stojąco. Pokój się zapełnia. Przyjemny, intymny półmrok.
Po pierwszych kieliszkach czujemy się rozluźnieni, nawiązujemy kontakt. Ja z mężczyznami, a jego zagarnia ta doktorantka historii. Nie jest ładna, ale On wydaje się zadowolony, a mnie jest wszystko jedno. Na takich prywatkach na ogół nic się nie wydarza godnego zapamiętania. Ktoś bardziej pijany od innych robi z siebie błazna. W półmroku przemieszczamy się z kata w kąt. Ktoś pyta mnie, kim jestem, bo widzi mnie pierwszy raz. Kim jestem? Nie umiem odpowiedzieć, a może nie chcę się przyznać..
Tu każdy jest kimś, nawet błazen. O Nim, o moim mężu wszyscy już wszystko wiedzą. Władysław się pochwalił. Bo On, mój maż, nie jest żadnym tam konserwatorem, ani palaczem na uniwersytecie, których widują co dzień, ale prawdziwym chłoporobotnikiem. Ze wsi. Widzę, że jest pijany, cały rozedrgany, zbytnio ożywiony i boje się kompromitacji, chociaż sama też jestem pijana. Tańczę z kimś obcym, potykamy się i padamy na tapczan. To tylko nieszczęśliwy wypadek, nic nie znaczy, podnosimy się i tańczymy dalej.
Powietrze gęstnieje, staje się nieprzejrzyste od alkoholu bardziej, niż od dymu, jest coraz ciemniej i ciaśniej, mam jakby ograniczony krąg widzenia, co dzieje się pod oknem, albo w pobliżu drzwi, nie wiem, a jednak mam świadomość, że ktoś mi się przygląda. Krytycznie. Kobieta.
To pewno z powodu stroju. A może nie? A może z powodu męża? Co tam. Czuje się, jak u siebie. Gospodyni jest przecież moja przyjaciółką. Chciałabym zbliżyć się do Władysława. Mam nieodpartą ochotę poczuć jego bliskość. Po chwili tańczymy przytuleni, a ja nie bardzo wiem, jak do tego doszło.
Widzę jego, mojego męża. Siedzi na tapczanie oparty o ścianę, patrzy na nas, ale nas nie widzi. Znam ten wyraz twarzy, tępy, nieobecny. Wiem, od tego momentu nic już nie będzie pamiętał. Powinien się przespać. Co ze mną? Ja nie tańczę. Też siedzę na tapczanie.
Siedzimy osobno, jedno od drugiego w pewnej odległości. Goście wychodzą nie żegnając się. A może mówią „do widzenia”, tylko ja nie zwracam na to uwagi? Zaczynam się niepokoić. Trzeba iść na dworzec. Piechotą. Kawał drogi.
To już nieaktualne, bo On zasypia, zsuwa się na tapczan. Agata i Władysław naradzają się, mówią, że wszyscy czworo będziemy spali na tapczanie. Na razie Agata zbiera kieliszki ze stołu, a Władysław krąży niespokojnie. Potem leżymy obok siebie w takiej dziwnej konfiguracji, ja i On w środku, a Agata i Władysław po bokach, z tym, że Władysław z jego strony. Zasnęłam.
I chyba nie stało się nic takiego, co musiałabym zapamiętać. Do domu dotarliśmy przed południem następnego dnia. Mama zdenerwowana, roztrzęsiona, usiłowała robić mi wyrzuty. A mnie było tak niedobrze.
Po tym wydarzeniu życie towarzyskie zamarło na jakiś czas, to znaczy do następnego lata. Moje. Bo On jakoś sobie radził. Miał kumpli, którzy wsiadali i wysiadali na tej samej stacji. Mógł się nagadać w pociągu.
Lubię jesień dopóki nie jest bardzo zimno. Chodzimy z dziećmi na spacery. Mama mi towarzyszy. Chodzimy do sosnowego lasu, w którym jest zacisznie. Las jest niewielki, ale można się w nim zanurzyć i wdychać ten przedziwny, nieuchwytny zapach. Znów trzeba będzie palić w piecu i przygotować karmnik dla ptaków. Ataki padaczki u mamy stawały się coraz częstsze.
Raz upadła w ogrodzie, innym razem w domu. Nie umiałam jej pomóc. Nikt nie umiał, szczególnie lekarz. To był mężczyzna. Przyjeżdżał z Ośrodka Zdrowia zwykle następnego dnia i poprzestawał na badaniu. Nie musiał nic mówić, sama widziałam, że jest bardzo źle. Mama umarła w maju. Umarła w nocy, kiedy wszyscy spali. Cierpiała bojąc się śmierci, sama śmierć przyszła nagle.
Była piękna pogoda i wszystko kwitło. Na biało kwitła czeremcha, tu na wsi zwana puciszką. A ta puciszka bardzo dziwnie i intensywnie pachnie.
To nie mija. To wraca stale.
Ten zapach pozostanie zapachem śmierci.