Rafał Sulikowski – Podwójna ciągła (opowiadanie)

0
347

Rafał Sulikowski


Podwójna ciągła (opowiadanie)

 

René MagritteI

Idąc ulicami dawnego królewskiego miasta, widziałam te wszystkie szyldy, banery, reklamy i inne bajery ponowoczesności. Tu ktoś szedł ubrany jak na wybiegu agencji modelek, a zaraz za rogiem kościoła św. Marka siedział żebrak, obok którego ustawiono puszkę. Minęłam jednego i drugiego obojętnie, bo moje serce ktoś zamieniał właśnie w lodowaty kamień.

Brama przy Sławkowskiej ozdobiona niebieskimi tabliczkami – jakiś prawnik, fryzjer, a na I piętrze, do którego szło się ciemnym korytarzem dyżurował psychiatra, dr A. Polewka, jak się okazało. Weszłam schodami solidnymi, ściany czyściutkie, wszędzie pachniało pastą do podłogi. Zamiast dzwonka staromodna kołatka w kształcie głowy lwa z mosiądzu.Drzwi otwarły się chyba same, nikogo w przedpokoju, więc idę dalej, a na końcu pokój, gdzie dyżurowała sekretarka. Ubrana niezbyt modnie, chyba panna starej daty, brakowało jej tylko rogowych okularów i naszyjnika z pereł.

 

II

 

Weszłam z pewnym takim ociąganiem. W końcu przebywałam w miejscu udręki, owianym tajemniczą osłonką mgielnych wyziewów, gwałtownych erupcji to znów dolinnych nastrojów. Usiadłam na krześle, które przypominało secesję. Obok wielki stół, a na nim lampa naftowa, kałamarz z piórem, wielkie koperty z lakowymi pieczęciami, a na ścianach obrazy z pól bitewnych i portrety ważnych person. Umeblowanie widocznie retro – wielkie szafy gdańskie, głęboki fotel, kozetka, a w oknach ciężkie story, które chyba trudno zawieszać i ściągać do prania. W kącie dostrzegłam laskę, a na stojaku ciemny płaszcz i kapelusz. Dziwne uczucie, jakby cały gabinet był kalką tamtych dawnych gabinetów, gdzie pacjenci leżeli na kozetce, opowiadając swoje historie. Skojarzenia moje pobiegły w tereny wiedeńskie, takie małomiasteczkowe, jakby średnia klasa nadal świetnie prosperowała.

Gdzieś w półmroku wreszcie dostrzegłam starszego mężczyznę z brodą i lenonkami, w dobrze skrojonym garniturze i nienagannym krawacie koloru szarego. Nie wiedziałam, jak się zachować. Z kłopotu wybawił mnie doktor, który odezwał się pierwszy.

 

III

 

– Zatem co Pannę sprowadza w moje progi?

– Panie doktorze, nie mogę spać, dręczą mnie własne myśli, uczucia mam rozbiegane, a w życiu brak celu.

– W tym, co Pani powiedziała czuć smutek osoby, która zaczynając dorosłe, lecz nadal młode życie stoi na rozdrożu…nie wie, w którą stronę pójść, chce się przekonać..

– Pochodzę ze średniej klasy, moi rodzice są inteligentami.

– Pani Ojciec?

– Pracuje w PAN.

– Przepraszam, w czym?

– W Polskiej Akademii Nauk, dawniej Polska Akademia Umiejętności…

– Obecna nazwa.

– Jak to?

– Nazwa, którą Pani wymieniła brzmi niedokładnie. Mamy PAU, nie jakiś PAN.

– Nie wiem, słyszałam od Ojca…może źle zapamiętałam.

– Kłopoty z pamięcią, kojarzeniem?

– Od wielu tygodni, miesięcy…nie mogę skupić się na zajęciach.

– Pani studiuje?

– Tak, teologię na PAT.

– Przepraszam, na czym?

– Papieska Akademia Teologiczna, działa od 1981 roku.

– Hmm, Pani wspomina odległą przyszłość…czyżby wiedziała, co się zdarzy za lat 80?

– Nie rozumiem, PAT działa już 20 lat, zakładał ją sam Papież, Jan Paweł II.

– Papieżem jest Pius X moja droga panno…a to wszystko, co Pani mówi, niestety, nie odpowiada rzeczywistości. Podejrzewam wczesne otępienie, dementia praecox…w nazwie Kraepelina.

– Ja znam inną nazwę, mieliśmy to przedwczoraj na konwersie z psychologii – „schizofrenia”, wprowadził ją w 1911 Bleurer…

– Mamy rok 1902, a Bleurer nigdy nie wspominał o nazwie, jaką raczyła pani wymienić…skąd Pani wie o jego badaniach?

– Który rok?! Przecież żyjemy w początkach…w 2001 roku, panie doktorze, nie rozumie mnie Pan?!

– Uważa Pani, że mamy rok 2001?

– Dlaczego Pan mi zadaje takie „proste” pytania?

– Bo nie mamy roku 2001…

– Niemożliwe, urodziłam się w 1978, proszę, tu jest mój dowód osobisty?

– Dowód jaki?!

– Proszę zobaczyć.

– Pani ma zdolności artystyczne? Dziwi mnie tylko awangardowa forma dokumentu…

– To jakaś paranoja…

– Droga Panno Magdo, pani jest w obłędzie…ale terapia Pani pomoże…

– Czy Pan zapisze mi leki?

– O jakich lekach mówi Pani?

– No, na przykład antydepresyjnych, uspokajających…boję się, nie mogę spać, mam depresję…

– Depresję?!

– Czuję bezsens tego wszystkiego dookoła…to się nazywa chyba depresja, pan jest lekarzem…

– Ja widzę w Pani melancholijny smutek, nie żadną jak to Pani nazwała, tworząc nowe słowo, którego nie znam, depresję…Droga panno, terapia Pani, dziś szczęśliwie rozpoczęta, będzie bardzo długa i trudna. Medycyna nie przynosi szczęścia, ale pozwala żyć lepiej. Od tej chwili Pani musi być spokojna, chodzić na terapię i ufać w mądrość natury. Widzimy się za tydzień.

Wyszłam. Wyszłam w szoku. Ten dziwny lekarz, który grał kogoś innego nie zapisał mi żadnych leków, lecz zaproponował długą terapię, psychoanalizę, aby odkryć pokłady nieświadomości, lęki z dzieciństwa, kompleksy. Tyle to i ja wiem, lecz nie mam czasu na długie terapie. Przecież są coraz lepsze leki, a ten doktor nawet nie wie nic o ich istnieniu! Jakbyśmy rozmawiali różnymi językami, jakby dla niego świat stanął w miejscu sto lat temu…

 

IV

 

Poszłam prosto do domu, w ogóle nie zwracając uwagi na to, co się działo dokoła. Na szczęście nie miałam daleko. Wybrałam spacer, żeby uniknąć oceniających mój wyzywający styl teologiczny spojrzeń gapowiczów. Kiedy przekręcałam klucz „Gerda” w zamku, wiedziałam, że wracam z jakiegoś innego świata. Nie, nie tego z obozami śmierci, lecz ze znacznie bardziej odległego, świata, którego jedynym znakiem była gazowa latarnia, która mignęła, dam głowę, za oknem gabinetu psychiatry, a która – przez moment miałam wrażenie – była naprawdę na gaz.

 

V

Dokładnie tydzień później wchodziłam w tę samą bramę. Widziałam, że ktoś zdemolował ściany, przed siedmioma dniami nie były tak popisane, wymalowane prymitywnymi graffiti, które mnie zawsze raziło. Schody już nie skrzypiały, bo były z innego drewna. Coś się zmieniło widocznie we mnie. O dziwo sekretarki dziś nie było. Zamiast niej za biurkiem siedział jakiś młody yuppie, stukając coś w swoim laptopie. Weszłam z obawą połączoną z nadzieją, że poczuję się lepiej.

– Witam, pani pierwszy raz?- powiedział młody lekarz, widocznie ukochany, wierny zmiennik.

– Byłam tydzień temu…

– Nie przypominam sobie…nigdzie nie ma Pani karty.

– Przyjmował mnie pana kolega, taki starszy szpakowaty pan…ale widzę, że międzyczasie był remont gabinetu…wszystko jest takie inne.

– Droga Pani, zacznijmy od początku. Widzę panią pierwszy raz w życiu, już nie takim krótkim, a prowadzę praktykę w pojedynkę.

– Niemożliwe, Jezu, co się dzieje? Ja tu byłam…

– Proszę mi opowiedzieć więcej o tej „wizycie”.

– Przyszłam 2 września, mam 24 lata, studiuję teologię. Przyszłam, bo nie mogę spać, nie mam apetytu, wszystko jest takie bezsensu…w gabinecie przyjął mnie miły doktor, nie pamiętam nazwiska, aha Polewka, no tak, to on mi powiedział, że leków nie ma na moją chorobę…

– Lekarz nie ma prawa tak mówić. Dziś w XXI wieku mamy coraz więcej leków na dolegliwości natury psychiatrycznej…ale proszę dalej.

– Mówiłam mu o sobie, ale on nie chciał słuchać, ciągle powtarzał, że jest rok 1902, że nie istnieje żadna „schizofrenia”, bo ja opowiedziałam mu o Eugene Bleurerze i jego badaniach…powiedział, że uroiłam sobie, że żyję w XXI wieku i kazał przyjść za tydzień.

– Pani mi opisze wygląd tego doktora – powiedział zmienionym nagle głosem lekarz. – Dokładnie. Kiedy to zrobiłam, lekarz długo myślał, spuszczając nieznacznie głowę i wzrok. – Pani przyjdzie za tydzień – rzekł cicho dziwnym głosem. Wyszłam tedy, nie wiedząc, co to wszystko ma znaczyć.

Lekarz wstał i podszedł do szafy. Wyjął z niej teczkę. Znajdowała się tam stara, pożółkła fotografia, przedstawiająca starszego, szpakowatego pana z brodą, a w rogu na rewersie widniały inicjały A.P. Między stertą papierów znalazła się też mocno podniszczona notatka, zrobiona pięknym, wyuczonym na lekcjach kaligrafii, pochyłym pismem ręcznym. Jej treść brzmiała: „Dziś, 2 września 1902 r. zjawiła się u mnie nowa pacjentka. Twierdzi, że jest rok 2001. Objawy sprzeczne, diagnoza niejednoznaczna. Nietypowa postać „dementia praecox”. Nie zjawiła się na umówioną tydzień później wizytę.” Lekarz usiadł i siedział bardzo długo nieruchomo, po czym schował dokumenty do żelaznej kasy pancernej, ukrytej za portretem swojego dziadka.

VI

 

Wyszłam już drugi raz. Gdzieś zniknęły skrzypiące, drewniane schody, znowu były betonowe. Szyby już nie całe, ale gdzieniegdzie powybijane, na ścianach ktoś wymalował międzyczasie graffiti, a poręcz nie nadawała się już do zjeżdżania – była cienka, zielona i pokryta plastikiem. Nie to, co kiedyś u babci na Siemiradzkiego, gdzie z bratem wycieraliśmy wypolerowaną naszymi spodniami drewnianą poręcz ku zgrozie sąsiadów i dziadka, wracającego z komisji z „Domu Plastyków”. Teraz gdzieś znikły potężne topole, a zamiast nich wyrosły rachityczne krzaczki, postrzępiony mur zaś wskazywał, że wszystko płynie. Długo stałam, patrząc przez okno na podwórko, które jeszcze tydzień temu w mojej wyobraźni tętniło tajemnicą. Pęknięte lustra, ustawiono naprzeciwko, tak, że gdy się stanęło pośrodku, można było zobaczyć po prawej i po lewej dwa korytarze zwierciadlanych odbić. Próbowałam je policzyć – chyba czternaście, potem perspektywa skręcała ku niewidocznej głębi, której nie mogłam dostrzec bez pomocy wyobraźni. W domu zażyłam gorącej kąpieli.

 

 

Rafal Sulikovski

(pisane w Krakowie-Podgórzu, sierpień-wrzesień 2011 r.)


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko