Jan Stanisław Kiczor
Grunt to rodzinka
Tytułem wstępu
Znakomitym pomysłem są ogródki, gdzie można prawie że uczestniczyć w ruchu ulicznym
Zwłaszcza gdy kawa bez papierosa bywa nie do pomyślenia. Palenie zabija (w czym się niektórzy, wcześniej czy później, czytając mój nekrolog – upewnią). Jednak tak mam i ryzyko świadomie, póki co, podejmuje.
Ogródki mają też feler. Ten mianowicie, że często nachodzą je różni „zmęczeni” osobnicy, potrzebujący a to kilka groszy na płukanie gardła, a to na liczną i chorą dziatwę, a to choćby z prośbą o jednego papierosa.
Zawsze jest coś za coś, wiec znoszę to ze stoickim spokojem. Czasami właśnie ten stoicyzm nagradzany bywa. Otóż pewnego sobotniego, wczesnego popołudnia, trafił się starszy pan, zagadując właśnie, czy mógłbym go papierosem „podjąć”. Nie był on jednak (ten pan), przedstawicielem tych „zmęczonych”, jakąś nieśmiałość w głosie posiadał, jakby ta prośba o papierosa nie była jego codziennym i namolnym zajęciem. A, że z niewiadomych powodów wzbudził we mnie ciekawość, papierosa nie poskąpiłem, ogień podałem i zaprosiłem na miejsce siedzące. Ostrożnie, jak to początkowo bywa, wymieniliśmy uwagi o typowych duperelach (pogoda itp.) aż jakby w akcie ekspiacji (za tego wyłudzonego papierosa) potoczyła się opowieść, w trakcie której zdałem sobie sprawę, że jest ona skierowana nie tylko do mnie, ale jakby w głąb opowiadającego , na jakiejś irracjonalnej zasadzie „przeżyjmy to jeszcze raz”.
Rozwinięcie – ustami opowiadającego
– „Byliśmy dość dobrze sytuowaną rodziną, rzec można szczęśliwą. Córka jedynaczka ukończyła wymarzone studia, miała ciekawą pracę. Fakt, nie mogliśmy doczekać się na przedstawienie nam ewentualnego partnera życiowego (a w domyśle) wnuków, ale też nie napieraliśmy szanując wybory córki, która jawiła nam się jako radość dnia codziennego i nagroda za bogobojność naszego życia, zważywszy, że mieszkaliśmy wspólnie. Szczęście nie trwa dość długo, zachorowała moja żona i w dość szybkim czasie, opuściła nas ostatecznie.
Przed śmiercią wielokrotnie upominała mnie, abym o przyszłość córki dbał, wszelką pomocą otaczając.
Jakoś w rok potem, córka przedstawiła swojego wybranka, który, nie powiem i przystojny i rozmowny, wydawał się być godzien córcinej ręki. Dalej sprawy potoczyły się szybko, ciężar uroczystości weselnych (finansowy i nie tylko) wziąłem na siebie. Niech się młodzi dorabiają.
Jak łatwo się domyśleć, mieszkaliśmy wspólnie w naszym mieszkaniu. Nawet miło i bez większych perturbacji.
Póki co o ewentualnych dzieciach jakby było ciszej, wiec kiedyś korzystając z okazji swobodnych rozmów przy kieliszeczku koniaku, podniosłem i ten temat.
Nie wywołał on żadnego „popłochu” a wręcz jakby całą sprawę rozjaśnił. Wyszło bowiem na to, że i owszem, chcieliby mieć co najmniej dwójkę (co za radość niedoszłego jeszcze dziadka), są jednak do rozważenia pewne sprawy.
Otóż mieszkanie i owszem, spore, trzy pokoje dość duże, ale tylko trzy, a tu przecież trzeba przewidzieć pokoiki dla dzieci, pokoje do pracy i gościnności dla rodziców a i przecież
wygodny i niekrępujący pokój dla dziadka, któremu nie na młodość raczej, więc zarówno jakąś ciszę jak i spokojne miejsce mieć powinien. W tym momencie już się rozczuliłem tym myśleniem o mojej osobie.
Wyszło na to, że najlepiej byłoby segmencik jakiś, bliźniak może, nabyć przy czym i kawałek ogródka z korzyścią wielką dla przyszłych dzieci byłby. A i tato (znowuż córuś mnie rozczuliła troskliwością) chętnie by sobie na tarasie, na świeżym powietrzu, wśród zieleni posiedział.
Co racja, to racja. Sprawę zaczęliśmy dogadywać, a to w ten sposób, że rozejrzą się za czymś odpowiednim, przy okazji za kupcem na obecne mieszkanie. Różnicę kosztów pokryję z posiadanych oszczędności, a jakby co, to i dobrać kredytu trochę można. To oczywiście z mojej strony. Córka z zięciem, w ramach własnych środków, mieli zadbać o wyposażenie i urządzenie nowego locum.
Po kilku oględzinach, całkiem zgrabny „kawałek” willi się znalazł, z ogródkiem, tarasem garażem itp. Jak to obecnie w zwyczaju. Warunki komfortowe wręcz dla wszystkich, przy czym niekrępujące wzajem.
Krótko mówiąc dotychczasowe mieszkanie sprzedałem, oszczędności z konta bankowego „wywlokłem” i jeszcze jakiś drobny kredyt, ot, marne czterdzieści tysięcy dobrałem. Przed wizytą u notariusza, córka „przytomnie” zauważyła, że może lepiej byłoby, gdyby na nią był akt notarialny, co ułatwi im życie i przed przyszłymi konsekwencjami (no wiesz tato, latek ci przybywa – nigdy nie wiadomo, co i jak) w postaci spraw spadkowych i tego całego galimatiasu – uchroni. Uznając bez zastrzeżeń jej rozsądek i „trzeźwe” myślenie, uczyniłem wedle jej sugestii.
Pozostał problem z urządzeniem nowego lokum i rzeczami ze sprzedanego mieszkania. Zaradna córka wynajęła jakiś garaż, gdzie co wartościowsze rzeczy na wprowadzenie do nowego lokalu czekać miały.
Ponieważ nabywca mojego dotychczasowego mieszkania chciał także już się wprowadzać, a nowe jeszcze nie gotowe, ukochana córeczka z mężem , ten czas kątem u jakiejś koleżanki
przeczekać miała, mnie zaś rozczuliła po raz kolejny, „fundując” miesięczny (tyle miał zająć czas adaptacji i urządzania nowego domu) pobyt w sanatorium, dość daleko ale w renomowanej miejscowości: „odpoczniesz, nie będziesz się bałaganem denerwował, robotnicy skończą, przyjedziesz na gotowe. My wszystkiego dopatrzymy”.
Pobyt minął dość przyjemnie nawet, aż się człowiek rozleniwił, wszystko podane akuratnie i na czas.
Ale powrót do nowego kusił strasznie. Nie mogłem się jakoś w ostatnie dni dodzwonić, aby umówić się na dworcu, pewnie zalatani jak to w takich momentach bywa, wiec nie przejmując się, postanowiłem niespodziankę im zrobić, prosto do nowego domu jadąc. Wiedziałem przecież gdzie.
Taksówka podwiozła, do furtki dzwonię (klucze mieliśmy dzielić po moim powrocie). Po chwili drzwi się otwierają, w nich jakiś obcy mi człowiek . Robotnik jakiś, majster, czyżby jeszcze nie skończyli?
– Pan do kogo?
– Jak to „do kogo” ? Do siebie. Otwieraj pan.
– Jak to do siebie? Kto pan jest?
– No, jakby współwłaściciel. Co prawda to na córkę, ale mieszkać będziemy razem.!
– Na jaką córkę, jakie mieszkać, jakie razem?
Stoję jak idiota pod zamkniętą furtką, przekrzykując się z obcym sobie facetem, który najwyraźniej ma nierówno pod kopułą.. Więc zaczynam spokojnie:
– Wróciłem z sanatorium, nie mogę się do córki dodzwonić, a ona ma klucze, wiec niech pan mnie wpuści i kończy dalej swoją robotę. Poczekam, wróci córka, wszystko panu wyjaśni…
– Ależ ja nie mam żadnej córki.
– Ja też nie o pańskiej mówię, a o swojej, która jest właścicielem tej posesji
– Idźże pan do diabła, właścicielem jestem ja, tylko i wyłącznie
Zatrzaśnięte drzwi kończą rozmowę.
Co w takim momencie robi człowiek? Sprawdza, czy jest pod właściwym adresem, a skoro się upewni, dzwoni na policję (nadal nie mogąc dodzwonić się do własnej rodziny).
Policja przyjeżdża., razem z nią zostaję wpuszczony do środka. Okazywanie dokumentów, wyjaśnienia.
Facet przedstawia notarialny akt własności, z którego jasno wynika, ze nabył całą nieruchomość i uregulował należność, zaś sprzedającym był nie kto inny jak moja córka.
Dwa dni po moim wyjeździe do sanatorium.
Ładnie to było wszystko poukładane.
Policja przeprowadziła nawet jakieś działanie wyjaśniające, niestety niemożliwe pozostało ustalenie miejsca pobytu mojej córki z zięciem. Zasugerowano mi, że mogli wyjechać gdzieś za granicę.
Tak już przy okazji, rzeczy zdeponowane w wynajętym garażu, także zostały zabrane, sprzedane, wyrzucone? – nie wiadomo.
Nikt nic zrobić nie mógł, prywatnie może i współczucie mnie otaczało, może kpinki (stary, a głupi), niemniej w świetle prawa, nijak tego ugryźć nie można było.
Tak zostałem bezdomnym.
Bank mnie znalazł i systematycznie z emerytury należność swoją, bezpośrednio z konta – inkasuje”.
Zakończenie
Zapadła cisza. I tylko jedno pytanie: „powiedz pan – jaki błąd i kiedy popełniliśmy”? Ale nim skupiłem się, żeby cokolwiek powiedzieć (bo cóż powiedzieć można?) ów pan podniósł się z
krzesła i bez słowa poszedł przed siebie wciąż gwarną ulicą.
PS. Pod którymś z artykułów przeczytałem: dobrze, a co z tego ma wynikać? Odpowiadam od razu: – nic. Ale może dobrze to opowiedzieć? Jako przyczynek. Do czego? – też nie wiem.
A może wiem…?